Kossakowska Maja - Szefie, mamy problem.rtf

(103 KB) Pobierz

 

Maja Lidia Kossakowska

 

Szefie,  mamy problem

 

 

Nawet jeśli utrzymujesz swoją knajpę w czystości godnej sali operacyjnej, stanowisko pracy każdego kucharza jest schludniejsze i lepiej zorganizowane niż skrzynka z narzędziami neurochirurga, a twoje roboty sprzątające dokładniejsze i nowocześniejsze niż sprzęt Galaktycznej Armady, zawsze gdzieś w głębi duszy lękasz się, że pewnego dnia usłyszysz złowieszcze zdanie.

– Szef, coś się zalęgło w magazynie.

Umiłowany Brat Zysku, odpowiedzialny u nas za zapasy, twarz ma nieprzeniknioną, ale nerwowo miętosi sprzączkę uniformu. Wie, że nie przynosi dobrych wieści. Przy całej aktualnej nagonce na przemysł restauracyjny, dziennikarskich atakach na nagminne ponoć łamanie unijnych zakazów w zamożnych kurortach międzyplanetarnych i pozwach cywilnych napływających codziennie do „Komety” jakakolwiek niezapowiedziana, nagła kontrola, która wykryłaby pasożyta w magazynie, oznaczałaby dla nas śmierć. Nawet Gliniasty Antracytowy Odłamek nie wyciągnąłby restauracji z takiego szajsu.

– Gdzie? – pytam, bo zwykle z tego można wywnioskować, jaki pasażer na gapę nas nawiedził.

– W dziale suszonych produktów mącznych i zbożowych.

– Co zrobił konkretnie? Zeżarł coś? Podarł? Zepsuł? Rozsypał? Nafajdał?

– Nie. Zostawił tylko jaja. Za to sporo. Już naliczyliśmy kilkanaście.

Diabli nadali. To znaczy, że mamy do czynienia z cholerną mamusią i bandą bachorów, których będzie bronić do utraty tchu. No pięknie. Przypomina mi się fatalna sytuacja, kiedy zalęgła się u nas nielegalna emigrantka z Procjona, obdarzona gromadką nienażartych, wyszczekanych i bezczelnych dzieciaków. Nie pomogły wymyślne pułapki ani wielogodzinne nagonki. Bachory zjadały, psuły i niszczyły wszystko, póki zrozpaczony Profit nie zatrudnił ich matki na stanowisku pomocy kuchennej, a całej rodzinie nie załatwił wygodnego i obszernego lokum nieopodal centrum. Odtąd Murma Abu została nienaganną pracownicą, bardzo lubianą przez zespół, a jej umyte i grzeczne potomstwo zawsze uprzejmie mówi „dzień dobry”, gdy przychodzi odwiedzić mamusię w kuchni.

Jednak perspektywa przyjęcia do pracy kogoś, kto składa między makaronem, ryżem, suszem amarantusowym i mąką kilkanaście jaj, nie wydaje mi się zbyt kusząca.

– Chyba powinienem obejrzeć spustoszenia – mówię do Brata Zysku.

– Też tak sądzę, szef – przytakuje zatroskany.

 

* * *

 

Jaja, a może raczej kokony wylęgowe przypominają strome stożki wulkaniczne i sięgają powyżej moich kolan. Mają lekko przezroczystą strukturę, wewnątrz coś pulsuje i porusza się. Widać zarys jakiejś istoty czy wypustki przypominającej rozgwiazdę. Są pokryte gęstym, cuchnącym śluzem, a na czubku mają naturalne nacięcie w kształcie X, podobne do tego, które się robi na powierzchni passifloressy taliańskiej, żeby dobrać się do miąższu. Jednak passifloressa zdecydowanie lepiej pachnie. I wygląda.

Jaszczur ze złością kopie jedno z jaj. Na szczęście to, które wydaje się zupełnie ciemne i nieaktywne wewnątrz. Może zarodek nie przeżył. Albo jeszcze nie dojrzało.

– Nie wygląda najlepiej, co?

Faktycznie, gdyby wpadła tu nagła kontrola, nie wmówilibyśmy nikomu, że to zapasy na dzisiejszy lunch dnia.

– Nie ruszaj tego, Brat – mówię stanowczo. – Czort wie, co siedzi w środku. Zaraz zorganizuję ekipę, która spróbuje usunąć to świństwo.

– Nie zapominaj o mamusi całego tałatajstwa – szef magazynu ma ponurą minę.

Nie zapominam. Ani na moment.

 

* * *

 

 

Robot sprzątający dźga jajo szczotą. Nic szczególnego nie zachodzi. Obły, lepki twór chwieje się, ale nie przewraca. Utylizator otwiera wielką, mechaniczną paszczę, żeby pożreć niepożądany obiekt. Tymczasem mnie nachodzą niemiłe przeczucia. Jakby nerwowy trzepot motylich skrzydeł, które połknęła niegdyś moja kuzynka Tadż Mahal. Przez zamgloną, półprzejrzystą ściankę jaja niemal widzę, jak skulona wewnątrz istota, przypominająca nadrzewnego kraba z Deneboli, napina się niczym sprężyna. Przygotowuje się. Tylko do czego, u diabła?

– Czekaj! – wstrzymuję robota.

Zgromadzeni za mną pracownicy ciekawie wyciągają szyje, szypułki i wypustki. Rozlega się pomruk zdziwienia.

– Nie wiadomo, co z tego wystrzeli, kiedy poczuje się zagrożone – tłumaczę. – Może trucizna albo gaz paraliżujący? Nie oglądacie holofilmów sensacyjnych o przygodach na dalekich planetach, chłopaki? Chodzi o remake okropnie starego kawałka, no, z zamierzchłej epoki. Zaraz, co to był za tytuł? „Podróżnik na gapę”? „Ósmy krążownik kosmiczny wzywa pomocy”? Oni też mieli w ładowni statku coś takiego, co wystrzeliło...

Trzy Bulwy, Cebul, Grul i Pietrucha, uzbrojeni w tasaki i kuchenne noże, zaczynają rechotać. Uznali, że pewnie żartuję, żeby rozładować gęstniejące napięcie. Zielony Poszarpany Strzępek też się lekko uśmiecha. W ogóle pogodny z niego facet. Nie wydaje się zbytnio przejęty pasożytem z magazynu. Robi taki gest, jakby chciał trącić czubek jaja palcem i wycofuje się tylko dlatego, że gromię go wzrokiem. Z mojej ekipy jedynie Umiłowany Brat Zysku ma kwaśną minę.

– E tam – parska Żebro, ściskając mocniej w dłoniach tłuczek do mięsa oraz ogromną, ciężką jak czerwony karzeł patelnię. – Szef się za dużo naoglądał tego badziewia. Kosmiczne potwory. Też coś! Pewnie zaraz jeden wypryśnie z jaja i odśpiewa nam hymn Unii Międzygalaktycznej. Jajko z niespodzianką. Nawet fajnie brzmi. Może wymyślę taką zakąskę?

– Nie! – krzyczę ostrzegawczo, ale jest za późno.

Spec od przystawek pochyla się nad owoidem.

W tej samej chwili czubek otwiera się, a ze środka, prosto w twarz Żebra wystrzela stwór przypominający starą rękawicę kuchenną, zaopatrzoną w cienkie, krabie odnóża i długi, chwytny ogon. Wszyscy wydajemy wrzask przerażenia, gdy potworek obejmuje nogami głowę mego pracownika, zaś biczem ogona usiłuje owinąć się dookoła szyi. Paski widoczne na skórze Żebra spod rozplaskanego na jego twarzy nibykraba robią się na moment żółtawe z zaskoczenia, a zaraz potem szkarłatne od furii. Mistrz zakąsek błyskawicznym, płynnym ruchem wywija się z ogonowego stryczka, wali od góry tłuczkiem w ciało stwora, a potem słychać tylko straszliwy, okropny chrzęst dzioba i pisk. Histeryczne, wysokie kwilenie.

– Tfu! – Żebro spluwa zamaszyście na podłogę.

Plwocina pieni się i buzuje, wyraźnie starając się wytrawić posadzkę. Odgryziony, a raczej oddziobany ogon wije się w dłoni speca od przystawek, brocząc syczącymi kroplami. Tymczasem krab-rękawica leży na grzbiecie, przebierając spazmatycznie odnóżami i też znaczy podłogę pienistą, białawą posoką.

Kwasem.

– Odsunąć się! – nakazuję. – Żebro, co z tobą?

– Przepraszam, że naplułem na posadzkę, szef. To odruch. Draństwo jest obrzydliwe w smaku.

Mój pracownik zdaje się cały i zdrowy. Wygląda na to, że na jego tkankach kwas nie robi wrażenia. Podobnie jak na kafelkach, którymi wyłożona jest podłoga. Mamy tu zbyt wiele egzotycznych substancji, żeby posadzka rozpuszczała się od byle czego.

Cebul podchodzi do prawie kraba, ostrożnie trąca butem. Stwór tylko słabo porusza jedną łapką. Bulwa podnosi go za odnóże i wącha.

– Na pewno takie wstrętne, Żebro? Mnie tam pachnie zupą rybną.

No fakt, gdyby dołożyć trochę krewetnic i jeżomałży wyszłaby całkiem ciekawa kwaśnica na rybich łbach.

– Może zupa dnia? – proponuję.

Strzępek uśmiecha się szeroko.

– Pewnie, Herm. Czemu nie? Mamy tu kilkanaście okazów, na pewno wystarczy. Przejrzyjmy cały magazyn, może znajdziemy jeszcze trochę. Żebro, ty masz refleks, chłopie! Pomożesz nam połapać pozostałe.

– Czekajcie, przyniosę podbierak do ryb pływających w kwasie – proponuje Pietrucha.

A potem już idzie jak z płatka. Cebul i Grul dźgają jajo czubkiem noża. Żebro robi piękny zamach patelnią i rozczapierzony prawie krab leci w powietrzu, wprost w podbierak Pietruchy. Następnie moi dzielni wegetańscy korsarze rzucają się do tasaków i załatwiają stwora, odcinając mu kończyny oraz ogon. Ze dwa razy Pietrucha nie trafia, więc potworek szybuje wprost na ścianę, gdzie kończy żałosnym: plask! Gdy tylko spada na podłogę, dopadają go pozostałe Bulwy. Po chwili robi się z tego coś w rodzaju wesołej gry towarzyskiej.

Kiedy mamy połapane wszystkie twarzoprzylgi, Strzępek ostrożnie ogląda jeden z okazów. Pluszaki nie są zbyt odporne na kwas.

– Popatrzcie – mówi. – Te wredne paskudki mają na końcu ogona jakby hak, czy raczej wielką strzykawę. Kiedy pierwszy złapał Żebro za twarz, chciał mu się owinąć dookoła szyi i pewnie wbić kolec w gardło.

– Niedoczekanie – warczy spec od zakąsek i znów na moment robi się szkarłatny.

– Zabić go chciał, szuja – kwituje Grul.

– Czy ja wiem? Niekoniecznie. – Mój zastępca uważnie przygląda się hakowi na końcu stwora.

– Może wstrzyknąć jakieś świństwo? – rzucam. – Truciznę? Trochę kwasu? Egzotycznego wirusa?

– Rany, szef, tylko nie to! – Umiłowany Brat Zysku blednie tak, że przyjmuje niezdrowy kolor betonu. – Wyobraź sobie teraz te komisje sanitarne i epidemiologiczne, badania, kwarantanny, zamknięcie restauracji! Katastrofa!

– Nie martw się – pociesza go Strzępek. – Wyłapiemy drani do ostatniego, zanim zdążą kogoś zakazić. Zresztą może to taka nieszkodliwa trąbka, a nie kolec jadowy.

– Ta – burczy Żebro. – A biedactwo chciał się tylko do mnie przytulić.

– Tak zrobimy. Znajdziemy je co do jednego – decyduję. – Dajcie któryś okaz do naszego laboratorium weterynaryjnego na inspekcję. Jeśli nic nie znajdą, kraby lądują w zupie.

– A co z jajami? – pyta Cebul.

– Przydadzą się na bulion. – Strzępek znów się szeroko uśmiecha.

 

* * *

 

 

Wojna z krabołapami trwa. Odkrywamy kolejne ognisko w części z napojami, ale niezbyt duże i słabo aktywne. Żebro i Bulwy załatwiają te cztery jaja w ciągu paru chwil. Za to w przechowalni serów czeka nas niespodzianka. Następne osiem owoidów wygląda co prawda tak samo jak pozostałe, ale nad jednym zwisa z sufitu dość obrzydliwy, lepki kokon. Jest wielki, wybrzuszony i białawy niczym źle zeszklona cebulka.

– Hermoso, coś mi się zdaje, że w środku coś tkwi. – Strzępek kładzie mi łapę na ramieniu.

Wytężam wzrok.

– Chłopie, to raczej nie coś, a... – zaczynam ostrożnie, ale przerywa mi chóralny ryk Bulw.

– O rany! Przecież to Ten Co Poszedł Do Magazynu Przed Tym Który Też Poszedł I Wrócił Z Serem Seleńskiem!

– Bgb! – odpowiada kokon, wiercąc się i podrygując.

– Chcecie powiedzieć, że wewnątrz znajduje się któryś z naszych pracowników? – Umiłowany Brat Zysku wygląda, jakby zaraz miał go chwycić atak nerwowy. – Uwięziony wśród moich wiktuałów?

– Okropnie niehigienicznie. – Strzępek mruga do mnie porozumiewawczo.

– Tak! – wrzeszczą Bulwy. – To Ten Co Poszedł...

– Wiem! – przerywam stanowczo. – Uprzątnijcie jaja i uwolnijcie go. Tylko ostrożnie, nie pozwólcie, żeby skoczył na niego krabołap, ani sami w ferworze nie potnijcie kumpla nożami.

– My? Profesjonaliści? Szefie, no co szef? – żacha się Pietrucha.

Po chwili Żebro sprawnie operuje patelnią, a pozostałe Bulwy siekają na dzwona kolejną partię wystrzelających z jaj potworków. Gdy teren jest czysty, zabierają się do uwolnienia omotanego towarzysza.

– Hej, Ty Który Wisisz? Czy to ty?

– Gbh!

– O rany! To chyba naprawdę Ten Który Wisi! Ty Który Masz Nóż i Ty Który Też Masz Nóż, chodźcie zaraz do mnie! Ja wziąłem tasak, więc wlezę na półki i odrąbię kokon, a wy tnijcie gluta jakby to była otrzewna skórwołu.

– Whmmm! – protestuje drgające, obrzydliwe wrzeciono.

Pietrucha gramoli się na półkę, która skrzypi rozpaczliwie, wyginając się pod znacznym ciężarem. Wegetanin wspina się coraz wyżej, nadeptując czasem na piękne, dojrzale, srebrzyste kręgi camembertów z Regulusa. Rozchodzi się natychmiast gęsty, głęboki jak kosmos aromat, mylony przez laików i bezbożników ze smrodem zgnilizny. W końcu Pietrucha dostaje się tak wysoko, że może już sięgnąć zaczepów kokonu. Jednak noga mu się omyka i dorodny krąg błękitnego wegańskiego wali się na podłogę.

Nieszczęsny Brat Zysku wydaje z siebie przeciągły skowyt rozpaczy, zaś robot sprzątający natychmiast podjeżdża, żeby usunąć z posadzki i regałów resztki rozplaśniętego sera za dobre paręset astro.

Pietrucha chwieje się przez moment niebezpiecznie, ale w końcu łapie równowagę. Bierze zamach i wali tasakiem w przyczep kokonu.

– Mzzzzz! – oburza się biały glut.

– W każdym razie żyje – pociesza Strzępek, widząc moją minę. – To znaczy, obaj żyją. Na razie.

– Bardziej bym się martwił o Brata. Odchoruje te podeptane sery – odpowiadam półgębkiem, żeby nie usłyszał pogrążony w żałobie Jaszczur, który załamując pazury, opłakuje straty.

Wbrew obawom akcja przebiega sprawnie. Wegetanie odcinają fragment lepkiej struktury, ostrożnie holują na dół, a potem wprawnymi cięciami ostrzy rozcinają cienką, lecz mocną błonę, przypominającą pęcherz pławny ryby, uwalniając miotającego się w środku speca od rozbioru mięs.

– Ble! – Opuszczony na podłogę Wegetanin otrząsa się ze śluzu i resztek kokonu. – Obrzydliwość!

To chyba Kapucha, ale teraz, gdy zmokła mu nać i cały jest oblepiony białawym glutem, nie potrafię rozpoznać.

– Witaj, Ty Który Wisiałeś. – Grul klepie go ciężką łapą po plecach, aż dudni. – Dobrze cię widzieć.

– O niech cię! To naprawdę Ten Który Wisiał A Przedtem Poszedł Do Magazynu I Nie Wrócił Przed Tym Co Poszedł Później – woła ucieszony Cebul. – Szef, widzi szef? To on!

Ignorując Cebula, podbiegam do Kapuchy.

– W porządku? Nic ci nie jest?

Bulwa kiwa głową.

– Nic, szef. To draństwo złapało mnie, okleiło lepkim świństwem i zawiesiło w serowni. Nie mam pojęcia, ile tak wisiałem.

– No, będzie ze dwa dni – oznajmia z powagą Pietrucha.

Ręce mi opadają. Mój pracownik zniknął w magazynie na dwie doby, a mnie nikt nie powiadomił o wypadku. Ale to Bulwy. Z nimi tak zawsze.

– Czemu nie zgłosiliście, że ktoś przepadł? – pytam, choć wiem, że to beznadziejne.

Grul czochra zielone na łbie, Cebul i Pietrucha patrzą na mnie bezradnie.

– No, bo myśmy myśleli, że on postanowił już więcej nie być.

– Co?! – rzadko podnoszę głos, ale teraz nie umiem się powstrzymać.

Wegetanie, zakłopotani, przestępują z łapy na łapę.

– Zwyczajnie, chciał uspokojenia.

– Znaczy, nie wytrzymał ciśnienia rzeczywistości – rzuca Grul z dumną miną erudyty.

– Czyli co zrobił, na miłość boską? Popełnił samobójstwo w magazynie? Tak?

– Nie, od razu tam samobójstwo – mityguje Cebul. – Położył się po prostu na ziemi i przestał być.

– No właśnie. My tak czasem robimy. Jeśli jakiś Wegetanin ma dość, kładzie się i po jakimś czasie odchodzi do przodków. Nie ma w tym nic dziwnego, no nie, chłopaki?

Wszystkie Bulwy zgodnie przytakują. Stoję osłupiały. Spoglądam na Strzępka, ale on też wydaje się zszokowany. Sierść mu się nawet nieco nastroszyła.

– Myśleliśmy, że Ten Który Został Porwany I Wisiał tak właśnie postąpił – wyjaśnia cierpliwie Pietrucha.

– A ktoś już tak zrobił przedtem? – pytam ostrożnie.

– Pewno. Ten Który Postanowił Nie Być. Pożegnał się ze wszystkimi, poszedł do magazynu i...

– Dobry Jezu! To znaczy, że mam trupa gdzieś na składzie, tak? – nie daję rady powściągnąć nerwów. – Martwego pracownika, który leży i się rozkłada? Pięknie! Wspaniale! Chłopy, coście powariowali? Przecież to sprawa kryminalna! Trzeba wzywać policję, przeprowadzać śledztwo! Bóg wie, co jeszcze! Nie rozumiecie, że przez takie numery mogą zamknąć „Kometę”?!

– Spoko, szef. – Kapucha macha ręką, rozchlapując nieco śluzu. – Żadnej sprawy nie ma. Już dawno zamienił się w kupkę biodegradowalnej papki. Roboty posprzątały, nawet plamka nie została.

– Rany boskie! – wyrywa mi się jęk zgrozy.

Cebul uśmiecha się pocieszająco.

– Naprawdę nie ma się co tak przejmować, szef. Może on jednak poszedł do domu, a nie do magazynu.

– Herm – włącza się Strzępek. – Bulwy mają rację. Jeśli roboty posprzątały, nie został nawet ślad. Lepiej dowiedzieć się, jaki stwór dorwał Kapuchę. Jeżeli tu jeszcze jest, w każdej chwili może zaatakować. A musi być silny i wielki, skoro z łatwością powalił tak dorodnego Wegetanina.

– E tam, wcale nie wydawał się taki wielki – krzywi się poszkodowany. – Tylko nieco wyższy niż ja. Ale silny drań, fakt. Złapał mnie, opluł glutem i za chwilę już wisiałem nad serami. Niezbyt wygodnie, ale jaki aromat!

– Wcale nie nad serami, tylko nad jajem – wtrąca Żebro, który w trakcie dyskusji o osobliwych obyczajach pogrzebowych Bulw cały czas starannie oglądał resztki kokonu. – Dojrzały krabołap miał mu skoczyć wprost na twarz, gdy tylko się wykluje. Żeby zwiększyć szansę przetrwania.

– Mamuśka – kwituję ponuro. – To na pewno ona przygotowywała pierwszy posiłek dla swoich maleństw.

– To była baba? Myśli szef, że załatwiła mnie jakaś suka? – Kapucha nie wydaje się przekonany. – Nie wyglądała zbyt wdzięcznie.

– Czyli jak?

– No, miała mocne tylne łapy, solidny, długi ogon i krótkie rączki, trochę jak jaszczur, za przeproszeniem pana magazyniera. Tylko łeb był całkiem inny. Długi, jakiś taki obły, aha, i strasznie zębaty. Z pyska wypadał jej jakby ozór czy druga szczęka, też z wielkimi kłami. Cienkimi i ostrymi jak noże do filetowania. Bardzo ładna to ona nie była.

– Piękna czy nie, stanowi poważne niebezpieczeństwo. Musimy ją jak najszybciej złapać – oznajmia Strzępek, którego sierść puszy się bojowo.

– Dobra – mówię. – Ale będziemy potrzebować więcej istot do pomocy.

 

* * *

 

 

Przeczesujemy halę po hali. Magazyn jest ogromny, składa się z wielu połączonych pomieszczeń, jednak od czego mamy najnowszą technikę. Włączyliśmy do pracy wykrywacze ciepła, ruchu, holowizory, więcej robotów sprzątających i wszystkich pracowników, którzy nie są akurat niezbędni w kuchni. Szykuje się obława na całego. Wśród zapasów miodów i syropów dopada mnie zrozpaczony D’b-aj, Robal doglądający dostaw drobnych, żywych stworzeń, głównie owoców morza i ryb.

– Chlipaczki, szef! – jęczy. – Moje chlipaczki! Wszystkie zmarnowane, biedactwa!

– Padła ci hodowla? Nie wierzę. Zawsze znakomicie dawałeś sobie radę.

Jeszcze się nie zdarzyło, żeby D’b-aj czegoś zaniedbał. Zawsze utrzymywał chlipaczki, jeżomałże, krewetnice, homaropłony i pozostałą drobnicę w doskonałej formie.

Robal z chrzęstem uderza o siebie pokrywami pancerza, na znak żalu.

– Ktoś je zamordował, szef! Bestialsko!

– Zaraz, chcesz powiedzieć, że jakiś szaleniec podusił chlipaczki w akwarium?

Mój załamany pracownik tak klekocze chityną, że trudno go zrozumieć.

– Zabite! Na śmierć załatwione! Szef, ktoś im porozpruwał brzuszki!

Sytuacja wydaje mi się tak absurdalna, że mało nie parskam śmiechem. Wyobrażacie sobie psychopatę z nożycami, który zakrada się do magazynu renomowanej restauracji tylko po to, żeby wypatroszyć małe, pękate, wyłupiastookie stworzonka, przypominające nadmuchane żaby otoczone koronką płetwonóżek?

Brzydki, niegrzeczny chłopczyk.

Jednak D’b-aj jest autentycznie zdruzgotany.

– Wszystkie chlipaczki, szef. Co do jednego. Bestialsko! – popłakuje.

Nie mam wątpliwości, że to robota mamuśki z podwójną szczęką, która postanowiła zafundować młodym zdrowe, pożywne śniadanie. Dla maluszków nie ma nic lepszego niż świeże, lekkostrawne chlipaczki.

– Popłynę sprawdzić, co zżarło nam zapas owoców morza na lunch dnia, choć dałbym sobie odciąć palec, że to nasz drogi pasażer na gapę wraz z rodziną. Strzępek, dalej prowadź akcję. W razie choćby cienia kłopotów natychmiast melduj.

– Jasne, Herm. Kłopoty to cała moja frajda.

Przywołuję mostek kapitański, wsadzam na niego Żebra, Robala i Cebula uzbrojonego w tasak i w tym składzie podążamy do magazynu skorupiaków i mięczaków. Mijamy skuty lodem wybieg zimnie cefejskich, terrarium żółwioków zielonawych, kosze trąbit al-rasulskich, plejowce taplające się po kostne kokardy w błocie, aż wreszcie trafiamy na akwarium chlipaczków. Nieszczęsne stworki unoszą się smętnie na wodzie, otoczone girlandami wyprutych flaczków. Martwe i ciemne okrągłe oczka spoglądają na nas oskarżycielsko.

Faktycznie, masowe zabójstwo w mikroskali. Po prostu mokra robota.

– No widzi szef! Widzi szef! – ekscytuje się D’b-aj. – Okropność!

Żebro, który rozwija świeżo odkryty talent detektywistyczny, wyławia jednego z chlipaczków i uważnie ogląda, dźgając pazurem.

– Ty, Cebul, popatrz. Brzuszek jest rozerwany do wewnątrz, a nie rozpruty. Wygląda jakby wybuchł w nim fajerwerk.

– No – potwierdza Bulwa z pewnością zawodowego rzeźnika. – Nie m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin