Mielke Thomas R P - Sakriversum.pdf
(
475 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Thomas R.P. Mielke
Sakriversum
przełożył Wawrzyniec Sawicki
Thomas R.P. Mielke, pisarz niemiecki urodzony w roku 1940, zadebiutował w roku
1958. Przez wiele lat prowadził agencję reklamową w Berlinie Zachodnim. W roku
1980 ukazała się jego pierwsza powieść — „Grand Orientale 3301". W roku 1983
otrzymał nagrodę Roberta Sheckleya za opowiadanie. Powieść „Sakriversum", która
ukazała się w roku 1984, zdobyła wielkie uznanie krytyki, została uznana za
najlepszą książkę w niemieckiej science fiction i zdobyła autorowi prestiżową
nagrodę im. Kurda Lasswitza. Można chyba uznać, że jest to jedna z tych powieści,
które zmuszają profanów do zmiany zdania na temat literatury SF.
Powieść w oryginale liczy przeszło 600 stron. Prezentowane u nas obszerne
fragmenty pozwalają wyrobić sobie zdanie o walorach „Sakriversum", zanim ukaże
się jej pełny przekład w formie książkowej (Wyd. „Śląsk").
Ł.J.
Rozdział I
- Kiedy płomień świecy strawi ostatnie krople pszczelego wosku, zginiemy. Wraz z nami zginie tajemnica, którą
nasz lud przechowywał przez siedemset lat!
Głos starego człowieka o zapadłych policzkach drżał jak cień świecy na ścianach krypty. Nikt z członków
Rodziny nie odważył się przeszkodzić Mistrzowi Wolframowi. Pomimo iż miał dopiero pięćdziesiąt lat, jego twarz
pod wysokim, szerokoskrzydłym kapeluszem sprawiała wrażenie chorej i zmęczonej.
- Nie mamy już suszonych owoców - mówił dalej po dłuższej pauzie - ani mąki, ani świec. Wielkie ptaki nie krążą
wokół katedry, póki na zewnątrz utrzymuje się niezdrowe powietrze...
Mistrz położył rękę na ramieniu stojącej obok młodej dziewczyny.
-
Powiedz Guntramowi, żeby przyszedł do mnie - wyszeptał cicho.
-
Dobrze, Mistrzu Wolframie.
Ładna dziewczyna o jasnych włosach zgarnęła na piersi pięknie wyszywaną chustę i przemknęła obok niechlujnie
wyglądających członków Rodziny. Jej brat, Guntram, stał nie opodal w cieniu.
- Nasz dziad chce z tobą rozmawiać...
Guntram skinął głową. Już od paru godzin oczekiwał, że zostanie przywołany przed oblicze członków Rodziny.
Wraz z siostrą przecisnął się przed drewniane krzesło mistrza Wolframa.
- Agnes powiedziała, że nadszedł mój czas...
Stary człowiek spojrzał uważnie na swego wnuka i wolno skinął głową.
-
Spodziewałeś się tego?
-
Tak.
-
A więc idź i nalej do kielicha Wina Ostatniej Łaski, które będziemy kolejno pić!
-
Wino jest gęste i pachnie jak żywica - wyszeptał Guntram.
-
Przyjrzałem mu się...
-
Rób, co mówię!
Guntram wewnętrznie sprzeciwiał się temu rozkazowi. Miał dopiero szesnaście lat, ale czuł się wystarczająco
silny, żeby zaprotestować przeciwko sztywnym regułom swojej Rodziny.
Od trzech lat - potajemnie - w każdej wolnej chwili zgłębiał powody, dla których wszystkie Rodziny w
Sakriversum żyły od stuleci w zagadkowej, dziwnej izolacji pod ołowianym dachem katedry, podczas gdy na
zewnątrz kul tury i cywilizacje rozwijały się zupełnie inaczej niż oni.
Przypomniał sobie stare opowieści. W nierównomiernych odstępach czasu mieszkańcy Sakriversum uciekali w
głąb katedry przez tajemne korytarze, po niekończących się krętych schodach. Tylko w ten sposób mogą za każdym
razem uniknąć wojen, zarazy i nieoczekiwanych inspekcji Wielkich Ludzi.
Jednakże każda ucieczka była bardziej męcząca i uciążliwa od poprzedniej...
Mistrz Wolfram, mimo swojego wieku, mierzył jeszcze dobre dziewięć cali, Guntram i jego siostra już tylko
osiem.
- Złoty kielich przodków należy do naszych największych świętości -powiedział mistrz Wolfram. -Jeżeli wypi-
jemy wspólnie Wino Ostatniej Łaski, nikt z Wielkich Ludzi nie pozna tajemnicy, której zawdzięczamy naszą egzy-
stencję.
Guntram wystąpił o krok do przodu.
-
Czyż nie mówiliście zawsze o tym, że musimy uczynić wszystko, żeby żyć dalej, bez względu na to, co dzieje się
na świecie? Czyż nie była to nasza wielka misja od siedmiuset lat?
-
Zostało napisane...
-
Nie! - wykrzyknęła Agnes. Obiema rękami ujęła swoje bujne jasne włosy, rozwiązała węzeł na karku i rozpu-
ściła je na ramiona. Przekornie potrząsając głową, podeszła do brata. - Guntram ma rację! Jesteśmy jeszcze za mło-
dzi, żeby wszystko rozumieć, ale wiemy, że nasz wspólny przodek nie wybudowałby Sakriversum, gdyby nie ufał w
naszą przyszłość..
-
Agnes!
Guntram próbował uspokoić swoją siostrę.
-
Zostaw mnie! - zaczęła się bronić. - Nie widzisz, co tu się dzieje? Brakuje nam odwagi. Przyznaję, że podczas
długich nocy również i ja myślałam o Winie Ostatniej Łaski, ale to było bluźnierstwo! Wiemy, że na naszych Rodzi-
nach ciąży klątwa, ale przecież jesteśmy również Strażnikami Wiedzy!
-
To bez znaczenia - odezwał się zmęczony mistrz Wolfram. - Tym razem nie możemy już powrócić do
Sakriversum!
Guntram rozejrzał się wokół.
- Może nie wszyscy - powiedział i wziął siostrę za rękę. - Ale jeżeli choćby niektórym z naszej i z innych Rodzin
uda się dotrzeć do Sakriversum, mógłby to być nowy początek...
Wolfram potrząsnął przecząco głową. Członkowie Rodziny zaczęli cicho rozmawiać między sobą. Każdy z nich
był innego zdania. Wszyscy zaczęli się cisnąć na najwyższą z ułożonych w piramidę, coraz mniejszych, płaskich be-
lek.
Blask świecy nie wystarczał, żeby oświetlić podłogę krypty. Wiedzieli, że w innych komorach Ołowianych Pod-
ziemi czekały także i inne Rodziny. W pierwszych tygodniach odwiedzali się jeszcze nawzajem, później wizyty były
już coraz rzadsze.
- Od dawna nie stać nas już na powrót do Sakriversum - powiedział Mistrz Wolfram. - Jesteśmy na to za słabi.
Nikt nie wie, jak teraz jest na górze. Ołowiany dach katedry mógł ochronić nasze pola i ogrody, ale tym razem w
powietrzu panuje oddech-zaraza, która w przerażający sposób zabija wszystko, co jeszcze żyje!
- Ale moglibyśmy spróbować...
Wolfram przecząco potrząsnął głową.
-
Wiem, że młodość zawsze chce postawić na swoim w walce z mądrością wieku dojrzałego, ale Prawo jest ponad
wszystkim!
-
Czyż Prawo nie mówi również, że powinniśmy wypić Wino Ostatniej Łaski dopiero wtedy, kiedy w żadnym z
nas nie będzie już nadziei?
-
Nie ma żadnej nadziei...
-
A jednak! - odchrząknął Guntram. - Agnes i ja nie chcemy jeszcze umierać. Nadszedł rok, w którym oboje
powinniśmy założyć rodzinę. Rozmawialiśmy już o tym... - uśmiechnął się lekko i spojrzał na Agnes, która zmie-
szana opuściła głowę. Przez jej twarz przemknął wyraz obawy.
Guntram wbił oczy nieruchomo w ziemię. Z trudem usiłował opanować targające nim uczucia. Od kiedy mistrz
Wolfram przed czterema laty zaczął wprowadzać go w tajemnice alchemii, poznał wiele prastarych mądrości. Nie
miały one nic wspólnego z magią i czarami. Ale tylko wtajemniczeni mogli zrozumieć, że za tymi wszystkimi znaka-
mi, symbolami i rytuałami stoi nieprawdopodobnie skomplikowane, a jednocześnie bardzo proste wyjaśnienie
współdziałania rzeczy widzialnych i niewidzialnych - tak różnorodnych, a jednocześnie powiązanych ze sobą jak
całe Uniwersum...
Guntram wiedział, że mistrz Wolfram potrafi robić złoto, jedna TT nawet transmutacja rtęci w ten szlachetny metal
była tylko cząstką właściwej tajemnicy.
Od czasu, kiedy zaczął rozumować samodzielnie, stale pamiętał o trzech wielkich tabu swojego ludu, o których
nigdy nie rozmawiano - były to odpowiedzi na pytanie o ich dziwną egzystencję, o rozwój cywilizacji Wielkich Ludzi
i o tych po drugiej stronie katedralnego dachu, którzy byli podobni, choć nie tacy sami jak oni.
Kilka dni przed nadejściem nocy „białego ognia" mistrz Albrecht, który jako Strażnik Świata żył w Sakriversum
bez rodziny, doniósł, że do miasta przybyło zaskakująco wielu Włóczęgów. Niektórzy z nich podobno ruszyli w dro-
gę w górę, pod dach katedry...
Guntram zdecydował się złamać jedno z tabu.
- Kim są Włóczędzy? - zapytał.
Członkowie Rodziny Alchemików zadrżeli z przerażenia. Natomiast mistrz Wolfram wpatrywał się długo i bada-
wczo w swój ego wnuka.
- Po co ci ta wiedza?
Guntram wzruszył ramionami. Schylił się i sięgnął do skrzynki, w której przechowywany był klucz do spiżarni.
Po każdej kolejnej ucieczce ich klucze i zamki stawały się dla nich coraz większe.
- Przyniosę wam Wino Ostatniej Łaski - powiedział. Ale tylko wtedy, kiedy pozwolicie odejść mnie i Agnes.
- Wygnać ich!
Pomruk pozostałych członków Rodziny stawał się coraz głośniejszy.
-
Tokacerstwo!
-
Zdrada...
Mały wąski sztylet ze świstem wbił się w belkę przed Guntramem i mistrzem Wolframem. Rzucił go mąż Matyldy.
-
Niech Bóg strzeże nas przed zaślepieniem i chorobą św. Wita!
-
In nomine Sanctae et individue Trinitatis! - głucho odpowiedział chór pozostałych członków Rodziny. W
drewno belki wbiły się cztery dalsze sztylety.
Rozdziału
Chłodny, wiosenny wiatr skowyczał w oknach z rozbitymi szybami. Rozwiewał na wpół stopione w ogniu firanki
i unosił spalone resztki kartonów, które opadały jak deszcz na podobne do mumii zwłoki, leżące na krzesłach i biur-
kach.
Ciała wyglądały tak, jakby naraz wszystkie znieruchomiały w jakimś scenicznym ujęciu.
W jednej z bocznych ścian niskiego, piwnicznego pomieszczenia, pod którą stały cztery rzędy niewysokich, szero-
kich na metr szafek z płaskimi szufladami, ziała ciemna szczelina. Na podłodze, w kupie gruzu leżało jakieś fanta-
styczne zwierzę. To z jednej z wież pobliskiej katedry musiał spaść gargulec...
Kiedy poranne, blade słońce wzeszło ponad puste miasto, wichura zaczęła słabnąć. Po raz pierwszy od wielu dni
czerwonawy smog pomiędzy domami zdawał się rzednąć.
Miasto nie wyglądało na specjalnie zniszczone. Z wyjątkiem kręgu wypalonych ruin wokół kamiennych zwałów
dawnego centrum wszystko wyglądało w miarę normalnie. Z trudem można było jedynie zauważyć, że wokół ka-
tedry, w domach odrestaurowanego Starego Miasta brakowało wszystkich szyb.
Wyglądało to tak, jakby puste ulice oczekiwały na ludzi, którzy za chwilę wyjdą z domów. Światła na skrzyżowa-
niach zmieniały się z czerwonych przez żółte na zielone. Nigdzie nie było widać samochodów ani żadnych innych
pojazdów. Głęboko pod fundamentami budynków ód czasu do czasu rozlegał się jakiś grzmot.
Kiedy wskazówki zegarów, za których odnowienie miejski konserwator na krótko przed katastrofą otrzymał
odznaczenie, kiedy więc te wskazówki przesunęły się na godzinę 9.56, w niektórych kościołach i kaplicach zaczęły
bić dzwony. I mimo że był to wtorek, czterdziesty pierwszy dzień po nocnej katastrofie, dzwony, jak podczas spo-
kojnych niedziel, znowu wzywały na msze. Tylko ludzie nie przychodzili...
Dopiero gdy słońce stanęło w zenicie, w jednym z milczących domów zaczął się jakiś ruch. W budynku szacownego
wydawnictwa „J. Samuel Bruhns" nagle wywróciło się na pokrytą czerwonawym pyłem betonową podłogę pięć
ciężkich kaszt drukarskich, wypełnionych tysiącami dokładnie posortowanych ołowianych czcionek. Na kilka mi-
nut ponownie zapadła cisza. Wzbity kurz zaczął znowu opadać, kiedy zza regału z kasztami wysunęła się macająca
wokół ostrożnie żóltobrudna dłoń w rękawicy.
Za rękawicą pojawiło się ramię, a potem głowa. Dziwnie nieruchoma, a jednak należąca do człowieka, podobna
do maski twarz nie sprawiała ludzkiego wrażenia. Ta podrapanej pokryta brudem karykatura ludzkiej istoty była
już tylko podobna do mumii.
Twarz człowieka pozbawiona byta brwi. Głowa ze spalonymi włosami wyglądała jak zaczerwieniony pustynny.
krajobraz z ropiejącymi wysepkami i czarnymi pęknięciami w skórze. Człowiek oddychał wykrzywionymi rozpacz-
liwie ustami, wydając z siebie suche, szeleszczące odgłosy. Okutany gumowymi fartuchami, rękawicami, papiero-
wymi taśmami, sznurkami, którymi przywiązał to wszystko do ciała, uratowany człowiek pełzł wolno, odpoczywa-
jąc co chwilę, w kierunku słonecznego światła.
Ciche gruchanie gołębia wywołało skurcze palców w rękawicy. Zmrużył oczy patrząc pod światło. Początkowo
nie widział nic, dopiero po chwili odkrył na głowie kamiennego rzygacza małego ptaszka, jeszcze mniejszego od ko-
libra.
Lewa ręka człowieka wolno przesuwała się po pokrytej pyłem podłodze. Ptak próbował odlecieć. Człowiek zo-
baczył jak z jego skrzydeł opadają szare pióra. Z ostatnim, żałosnym gruchaniem miniaturowy gołąb przewrócił się
na bok i padł martwy.
Człowiek westchną! głęboko. Przez jego ciało płynął strumień nieskoordynowanych, chaotycznych uczuć. Jak u
chorych na malarię, którzy widzą tylko wyolbrzymione fragmenty ze zbiorów postrzeżeń, wspomnień i odczuć,
wszystko w jego wnętrzu krążyło wokół śmierci miniaturowego gołębia.
Niezrozumiała śmierć już raz zmieniła jego życie. To było dawno temu, ale pierwsze, świadome przeżycie
rzuciło na późniejsze lata melancholijny cień...
*
Jego pierwsze wspomnienia sięgały pewnego letniego dnia roku 1995. Miał wtedy zaledwie dwa lata. Wyraźnie
widział przed sobą spocone brązowe i czarne konie z jeźdźcami ubranymi w czerwone kurtki. Z kojca na balkonie
domu, w którym mieszkali wtedy jego rodzice, rozpoznawał dokładnie na pierwszym koniu swoją matkę. Jej jasne
włosy zaczesane gładko do tyłu i zawiązane na karku w luźny węzeł połyskiwały w słonecznym świetle jak złoto.
Konie parskały po długim biegu. Na dziedziniec posiadłości wpadało coraz więcej jeźdźców, a służba w
niebiesko-srebrnych liberiach serwowała dziczyznę z rożna, sałatki i koktajle. Myśliwskie rogi ogłosiły koniec
polowania z nagonką. Ziejące psy odpoczywały w jednym z kątów pod grubym na metr murem, który otaczał jak
obronny wał stojący na wzgórzu ponad małą wioską dwór.
Widział, jak stajenny chciał uchwycić za uzdę konia jego matki. Gniadosz zatańczył nerwowo, uskoczył w bok i
znalazł się za blisko pryskających tłuszczem z dzików płomieni ogniska. Głośno rżąc, wałach wspinał się na tylne
nogi. Kobieta o jasnych włosach spadła głową w dół, na ziemię.
Później wszystko było już inne - szare dni, które rozjaśniały się tylko wtedy, kiedy ojciec przywoził mu ze swoich
długich podróży słodycze albo zabawki...
Twarze młodych guwernantek przepływały przez pamięć jak galeria aniołów, wśród nich pojawiały się małe, za-
pamiętane, choć właściwie nic nie znaczące sceny, które kojarzyły mu się z jakimś zapachem, szczególnym nastro-
jem, postrzępionymi chmurkami ponad szerokim, falującym polem żyta czy też aromatycznym smakiem dymu znad
kartoflisk.
Sylwester 1999 roku. Tego wieczoru miał na sobie ciemnoniebieski, aksamitny garnitur. Jego ojciec był jeszcze
bardziej poważny, niż zwykle.
- Dałby Bóg, żebyśmy przetrwali kolejne sto lat - stwierdził, gdy na niebie, jeszcze przed północą, pojawiły się
sztuczne ognie witające nowe tysiąclecie. Trzy dni później polecieli obaj do Anglii.
Lata spędzone w internacie wypełnione były takimi anachronicznymi pojęciami, jak humanizm, obowiązek i mo-
ralność.
Podczas ferii ojciec czasami po niego przyjeżdżał i zabierał go do miejsc, gdzie bywały rodziny takie jak ich. Do-
piero o wiele później zrozumiał, przed czym ojciec chciał go przez te wszystkie lata uchronić. Jeszcze podczas swo-
ich studiów na różnych uniwersytetach (najpierw historia, później teologia, a w końcu germanistyka), zorientował
się, że właściwie należy do kasty skamielin. Mówił, myślał i odczuwał inaczej niż większość studentów. Jego wyo-
brażenia świata i przyswojona pewność siebie nie pasowały do realiów nowego tysiąclecia...
Na krótko przed śmiercią ojciec pomógł mu w otrzymaniu pracy w wydawnictwie J. Samuela Bruhnsa. Był jedy-
nakiem wyrastającym wśród starszych i dopiero jako młody wspólnik J.S.B. znalazł pracę, która pociągała go rów-
nież intelektualnie.
J.S.B. był także reliktem przeszłości. Jako jedyny wydawca w Europie drukował jeszcze metodą Gutenberga ro-
dowody i kalendarze genealogiczne. Przez całe swoje życie zbierał ołowiane czcionki tak jak inni ludzie zbierają
znaczki czy motyle. Poza tym jako jedyny wydawał gazety drukowane jeszcze na prawdziwym papierze.
W nocy z 7 na 8 marca roku 2018 Goetz poszedł do piwnicy z najstarszymi czcionkami w poszukiwaniu szczególnie
ładnego kroju liter do złożenia romantycznego wiersza. Z ciężką kasztą w rękach zaczął wchodzić po zbutwiałych,
dawno już nie używanych schodach na górę.
Uderzenie pioruna i jego blask przebijający się przez szczeliny w murze rzucił go na zatęchły stos zbutwiałych pa-
pierowych odpadków.
Przez trzy dni leżał nieprzytomny w śmieciach pod ciężarem drewnianej skrzyni. Teraz uświadomił sobie, że to
omdlenie uratowało mu życie. Nie chciał nawet myśleć o straszliwych dniach, które nastąpiły później, jednakże
jego pamięć była silniejsza od woli. Zebrało mu się na mdłości, kiedy przypomniał sobie, w jaki sposób musiał się
Plik z chomika:
sewulka
Inne pliki z tego folderu:
Martin Esteban - Malarz cieni(1).pdf
(1568 KB)
Standage Tom - Historia swiata w szesciu szklankach.pdf
(1219 KB)
Stefanska Agnieszka - Niedzielni poeci.pdf
(1085 KB)
Łukowska Joanna - Ostatni z Rodu.pdf
(1411 KB)
Locke William J. - Ofiara jednego kłamstwa.PDF
(1045 KB)
Inne foldery tego chomika:
! E-BOOK Wydawnictwa 9gb
!!!NEWS!
Aichner Bernhard
Asensi Matilde
Braun Danka
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin