Zagańczyk Mieszko - Czarna Ikona t.1 i 2.pdf

(2541 KB) Pobierz
1093023666.001.png
Mieszko Zagańczyk
Czarna Ikona
Tom 1
Prolog
Mnich oderwał wzrok od księgi. Wzniósł oczy do nieba i powtarzając w ustach ciche
słowa modlitwy, podźwignął się z klęcznika.
– Amen – szepnął.
Szurając sandałami, ruszył w stronę schodów.
Ta część monastyru, jego ostatnia kondygnacja, nie miała okien. Jasność wnikała do
środka przez niewielki dymnik wybity w suficie, oświetlając klęcznik i pulpit
z modlitewnikiem. Były to jeno pojedyncze smugi słoneczne, rozbite na pasma wąskie jak
włosy aniołów. W celi panował półmrok, a światła padało tylko tyle, ile trzeba, by zajrzeć na
karty księgi. W powietrzu wirowały drobinki pyłu, rozjaśnione tworzyły leniwie sunącą
zawiesinę. Idąc, starzec w czarnym habicie rozbił ją, tworząc nowe konstelacje kurzu.
Na dole ciągnęła się galeria długa na jakieś sto kroków. Tutaj światło nie znajdowało już
barier – zalewało wszystkie kąty, bijąc blaskiem od zbielałych ścian. W pierwszym odruchu
zakonnik aż przysłonił oczy; godziny spędzone w mrocznej samotni odzwyczaiły go od
słońca. Nie zatrzymywał się jednak, wkrótce zaś mrowienie pod powiekami zelżało.
Przywykł do jasności.
Przeciął podwórzec, idąc do następnych schodów. Mijał korytarze, krużganki, sale – jak
cały monastyr wykute w tufowych skałach. Tam, gdzie nie docierało słońce, wszystko tu
miało piaskowoszarą barwę, zaś w miejscach nieustannie wystawionych na działanie
promieni – trupiobladą. Podszedł do balustrady i wyjrzał na zewnątrz.
Co w tym jest, że ci wszyscy biedni głupcy wybierają zawsze tę drogę? – pomyślał.
Owszem – toż tędy prowadziła aleja do głównej bramy, a stamtąd – do zewnętrznej
galerii monastyru. Siedem kondygnacji, siedemset siedemdziesiąt siedem schodów, wyniosłe
skały wyżłobione przez ludzkie mrówki na chwałę Pana i wszechobecny blask słońca
odbijającego się od białych kamieni. To robiło wrażenie i odbierało zdolność myślenia.
Przyciągało obcych intruzów jak nocne motyle do kaganka, choć to przecie nie była jedyna
droga. Jednak szli zawsze tędy, tracąc swoją śmiałość i wyuczone instynkty.
Mnich spojrzał w dół. Dwie przyczajone postaci w zakurzonych strojach, z prostymi
mieczami przy pasach. Domyślał się, co czują: uderzyło ich piękno monastyru. Onieśmieliła
wyniosłość białych skał. I zaniepokoiła cisza tylko z rzadka mącona potępieńczym jękiem
wiatru.
Wzniósł do góry ramię i wskazał na wędrowców.
Zza jego pleców cicho wychynęli braciszkowie. Tak jak i on, odziani byli w czarne habity
z głębokimi kapturami, tyle że ich strój – i tu się różnili – nosił wyraźne ślady zużycia. Czerń
zszarzała, zaś postrzępione brzegi odzienia w szybkim marszu furkotały niczym małe
proporce.
Zakonnicy sunęli w milczącym kondukcie, jeden za drugim, krok za krokiem. Zeszli po
kręconych schodach na niższy poziom, gdzie spotkali się z następną grupą. Z każdej celi,
którą mijała ta milcząca procesja, wychodzili kolejni braciszkowie, dołączali do innych
z dłońmi skrytymi w rękawach habitów, z twarzami pod kapturami, bez słowa, za to z cichym
trzepotem porozdzieranego materiału.
Starzec spokojnie obserwował bieg wydarzeń. Niespodziewani goście zagłębili się
pomiędzy skały wypełniające wąwóz przed bramą. Wreszcie dotarli i do niej. Przeszli, nic nie
zauważając.
Trzeba zadbać o to, by brama odzyskała dawną świetność – pomyślał z troską. – Teraz
nie różni się niczym szczególnym od skalnych rzeźb wiatru, wody i powietrza. Nie dziwne, że
nic nie spostrzegli – trudno, by baczyli na spróchniałe, przekrzywione pale, na garść
wyblakłego popiołu, na zetlałe szczątki szmat.
Tamci szli dalej. Z początku jeszcze rozglądali się, wietrząc niebezpieczeństwo, jednak
niezmącona cisza najwyraźniej ich uspokoiła. Przestali rzucać spojrzenia na boki, skupiając
wzrok na wspaniałej budowli ponad nimi. A i owszem – myślał mnich – tak misternie
wykutego monastyru nie znajdziecie w całej Kapadocji. W całym Cesarstwie ani poza nim, na
ziemiach Persów, Egipcjan, ani u Łacinników, Bułgarów i Rusów. Nigdzie. Tak pięknie kutych
galerii, spiętrzeń stopni, rzeźb natury i malowideł czynionych ręką człowieka na chwałę Pana.
Oj, moi drodzy przybysze, takich cudów nie uświadczycie nigdzie na tym świecie, więc
patrzcie, póki możecie! Patrzcie teraz, bo później będzie za późno.
W tej samej chwili braciszkowie zeszli na sam dół, pokonawszy jakieś pięć setek krętych
stopni. Ile cel minęli po drodze? Któżby to liczył. Ilu zakonników w turkoczących habitach
dołączyło się do procesji? Tego też nikt nie ogarniał, dość powiedzieć, że było ich wielu.
Przystanęli zwartą ławą na placu przed monastyrem.
Przystanęli też wędrowcy.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał jeden z nich, unosząc prawą dłoń
w przyjacielskim geście. Był krępy, nabity w sobie, a jego twarz znaczyły podłużne blizny.
Są zaskoczeni – skonstatował mnich. – Spodziewali się Pan wie czego, może demonów,
może smoków i bazyliszków, może zbrojnych siekących powietrze ostrzami. A tymczasem na
ich powitanie wychodzą rozmodleni zakonnicy.
– Niech będzie pochwalony – powtórzył jak echo drugi z wędrowców, nieco wyższy i nie
tak pocięty, jednak ostatnie słowa uwięzły mu w gardle.
Już wiedzieli, że nie doczekają się odpowiedzi. Że nie usłyszą: Na wieki wieków...
Wędrowcy w zakurzonych strojach jak na komendę oparli dłonie na głowniach mieczy.
Cofnęli się kilka kroków, jednak nie dali się ogarnąć panice.
– Niech będzie pochwalony... – krępy z bliznami przemówił tym razem po armeńsku,
jednak i te słowa padły w próżnię.
Wtedy braciszkowie ruszyli do przodu. Przybysze jeszcze przez chwilę stali wpatrzeni
w nadchodzącą procesję, w końcu jednak pojęli, w czym rzecz.
Obydwaj zatoczyli się ze strachu. Kilka kroków w tył, wykrzywione twarze, zbielałe
knykcie na rękojeściach mieczy.
– Co jest, co to jest...? – bełkotał ten wyższy.
Zakonnicy parli do przodu. W milczeniu, szeroką ławą, jeden za drugim, ramię przy
ramieniu. Nagle ciszę monastyru wypełnił narastający śpiew. Mnisi zaintonowali swoją
modlitwę jednym basowym głosem.
– Zabiij! – ryknął krępy w nagłym porywie odwagi. Wzniósł swój zakrzywiony miecz
i rzucił się w stronę mnichów. Chwilę później do boju ruszył jego towarzysz, przeszywając
powietrze jazgotliwym okrzykiem.
Braciszkowie nie ustąpili. Żaden nie cofnął się nawet o krok. Szli naprzód, coraz głośniej
wznosząc swoją pieśń. Monotonne nuty wibrowały wśród skał, rezonując w najdalszych
zakamarkach klasztoru.
Napastnik z bliznami dopadł pierwszego zakonnika. Sieknął go mieczem przez łeb. Ten
padł. W ciszy, bez wrzasku, bez krwi. Zaraz jego miejsce zajął inny. Obok szli następni, jeden
przy drugim, niczym jedno. Zamach i cios. Krępy przybysz sieknął raz, drugi, trzeci.
Odcinane członki padały w biały kurz dziedzińca, jednak nie było krwi. Rąbani przez łeb
mnisi chwiali się, później osuwali w dół, a na ich miejsce wchodzili kolejni. Powoli osaczali
przybyszów, zachodząc ich z boku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin