Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego.pdf

(1755 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Maria Dąbrowska
Przygody człowieka myślącego
Czas oswojony (przedmowa) Z początkiem czerwca 1940 roku, przed wyruszeniem ze
Lwowa przez Przemyśl do Warszawy, Maria Dąbrowska pozostawiła u nas na
przechowanie duży pakunek, zawierający raptularzyki, dzienniki, listy Mariana
Dąbrowskiego z okresu młodości oraz plik papieru maszynowego gęsto zapisanego.
Był to początek nowej powieści. Prawdopodobnie o tej powieści mówi w swoim
"Dzienniku" z roku 1938, 14 sierpnia: "...cały dzień pracuję, przepisując
przynajmniej na maszynie moje kawałki wakacyjne. Mój Boże, jak to ja chciałam od
razu siąść i przystąpić do powieści. A to trzeba przejść ciężką Golgotę i nie
można się przed nią cofnąć, nie, ani rusz. O lekkości, córo bogów, nawiedź
mnie!" Tego ostatniego życzenia bogowie, zdaje się, nie wysłuchali, lecz
wysłuchali wielu innych. Kamienica profesorska we Lwowie nie była w latach wojny
najbezpieczniejszym miejscem, depozyt Marii Dąbrowskiej przeleżał jednak
bezpiecznie w naszym mieszkaniu aż do jesieni 1941 roku, kiedy pisarka
przyjechała do nas, aby go zabrać do Warszawy. W "Dzienniku" swoim notuje:
"Poniedziałek 1 XII 41. W ubiegły piątek wróciłam po trzytygodniowym pobycie we
Lwowie i odbyciu okrężnej podróży Warszawa, Kraków, Rzeszów, Lwów, Lublin,
Warszawa. Do Lublina przyjechałam ciężarówką "Społem"..." "Dziennik" pisarski w
latach wojny jest bardzo lakoniczny i z powodu lakoniczności może być nieraz
niejasny. Ciężkie warunki bytowania, brak czasu, a przede wszystkim lęk, by
notatki, na wypadek rewizji, komuś nie zaszkodziły, wpłynęły na dobór
zapisywanych faktów i niektóre metafory. Znajdujemy tam jednak informację w
sprawie powieści. "Środa 28 I 42. Teraz jest dziesiąta. Wypiłam ogromną szklankę
czarnej kawy, zamierzam siedzieć w nocy. Wszystko przy nafcie, bo światła dalej
nie mamy". "Czwartek 29 I 42. Jestem przeraźliwie zmęczona, bo wczoraj po
szklance kawy siedziałam znów do pierwszej w nocy. Zaczęłam pisać powieść pt.
"Serce człowieka". Nie wiem, czy z tego co wyjdzie". "Środa 4 II 42. Dzisiejszej
nocy wreszcie w prawdziwej męce wystartowałam z moją powieścią - i może Bóg da,
że się to jakoś potoczy". "Czwartek 9 IV 42. Siedzę cały dzień w domu i usiłuję
pracować - przezwyciężając śmiertelną nudę obecnego istnienia". Jak można
dowiedzieć się z listów i zapisków w "Dzienniku", Maria Dąbrowska każdy utwór
pisze po trzy, cztery razy. W "Dzienniku" 13 stycznia 1955, gdzie szeroko
relacjonuje historię pisania "Na wsi wesele", wyznaje: "Jeśli śród tortury
zwanej twórczością istnieje jakaś możliwość przyjemności, to jej ślad można
znaleźć w owym tzw. trzecim przepisywaniu. Ale w sumie pracą nad tym
opowiadaniem tak się przemęczyłam, tak sobie sforsowałam serce, że dwa dni
leżałam ziając. Dopiero dziś rano zaczynam patrzeć przytomnie. Czemu więc piszę?
Otóż tu mogłaby znaleźć zastosowanie definicja: wolność jest przyjęciem
konieczności. Pisanie jest dla mnie koniecznością, często wprost nienawistną (to
rzemiosło wydaje mi się niedżentelmeńskie, niedyskretne i nieprzyzwoite), której
jednak muszę się poddawać, gdyż tylko podjęcie i jakie takie sprostanie zadaniu
twórczemu przynosi mi króciutką chwilę poczucia wolności, czyli szczęścia, to
mgnienie... dla tego mgnienia się żyje". Dąbrowska nie znosiła pokreślonej
stronicy i bez litości dla siebie po wielekroć przepisywała stronicę nawet owej
trzeciej czy czwartej redakcji. W Warszawie, we Wrocławiu, w Komorowie maszyna
wystukiwała po kilkanaście godzin na dobę. Dąbrowska należała do tych pisarzy,
którzy, gdy mają pomysł i zaczną pisać, nie ustają, aż go zrealizują, pracując
do upadłego. "Dopiero ostatnia, najostatniejsza redakcja jest u mnie dobra" -
mawiała. Pierwsze rozdziały powracały na warsztat największą ilość razy.
Późniejsze wydarzenia, wszystkie pisarskie proroctwa ex eventu wprowadzone
zostały w miarę powstawania wielkiej powieści. W swoim "Zamiast wstępu"
Dąbrowska pisze: "...cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być
drukowane, powstały w czasie ostatniej zimy". Jeśli dobrze pamiętam, pierwszy
rozdział, który autorka dała mi do czytania jeszcze we Wrocławiu, rozrósł się do
czterech rozdziałów. Po napisaniu: "Gdzie ty jesteś, Joanno?" Dąbrowska
wprowadziła w rozdziałach opisujących dzieciństwo Joasi i jej rodzeństwa
elementy konstruujące problem "młodszej siostry". Wiecznie rozżalona Joasia
zapowiada, że zginie, że ani Józio, ani Ewa czegoś równie wielkiego co ona nie
dokonają. "Młodsza siostra", ta, której los ułożył się skromniej, która otrzyma
mniejszą cząstkę, której życie będzie zatrute przez porównanie losów Ewy i
Józefa, to niemal biblijny prototyp nierównego podziału dóbr i oczywiście nie
tylko biblijny, ale doskwierająco współczesny. Bunt Joanny skończy się dla niej,
jak to bohaterka dokładnie przepowiedziała na wstępie, śmiercią. Osiągnie chwałę
i w ten sposób weźmie odwet na tych dwojgu - sławnych, tak kochanych i w tak
sublimowany sposób nie kochanych. "Przygody człowieka myślącego" nie zostały
przez autorkę skończone. Może wzdragała się przed zamknięciem książki śmiercią
swoich bohaterów - gdyż mieli zginąć i Józef Tomyski, i Ewa. Skończył się dawno
dla nich "czas oswojony". W ostatnim rozdziale Popiołek, heros uwielbiany przez
dzieci, miał ocaleć, ukrywszy się na cmentarzu Wolskim, i wrócić... nad Gopło.
Ostatnie zdanie książki wypowiedziane przez Popiołka miało brzmieć: "Gopła nie
widać". Dąbrowska najpierw dała powieści tytuł "Serce człowieka". Wahała się,
czy "Przygód człowieka myślącego" nie zmienić na "Gopło". Śmierć pisarki ocaliła
życie Ewy i Józefa Tomyskiego. Maria Dąbrowska mawiała: "Ostatnia redakcja jest
dla mnie najlepsza". Trudno powiedzieć, jak wyglądałaby ta jej ostateczna
redakcja autorska. Tu los zadecydował i "Przygody człowieka myślącego"
zakończone są - brakiem zakończenia. Kiedy zaczęły się ukazywać w "Przeglądzie
Kulturalnym" "Przygody..." w odcinkach, wielu czytelników niemal przestraszonych
mówiło: "Toż to są znowu "Noce i dnie"? Czy Dąbrowska nic innego nie potrafi
napisać?!" Mówiono też, że forma jest bardzo staroświecka. Zdaje mi się, że
pierwsze rozdziały "Przygód człowieka myślącego" są archaizowane. Co do tematu
zaś, to uwaga jest chyba słuszna. Dąbrowska nigdy nie wyszła z Russowa. Pierwsze
poznanie świata olśniło ją z taką siłą, że czas Russowa stał się jej czasem
wewnętrznym, zamkniętym kręgiem. Miejsce jest tak ważne tylko dlatego, że czas
jest ważny. (Kilka razy byłam z Marią Dąbrowską w Kaliszu, raz w Russowie wraz z
Marią i Andrzejem Szypowskimi. W Kaliszu z widoczną przyjemnością wracała do
cichych ulic i do pięknego parku nad Prosną, natomiast bytność w Russowie była
przykrością. Skarżyła się, że wyrządzoono jej przykrość przywożąc ją tam.)
Russów i Kalisz to ojczyzna najwłaściwsza, najwłaśniejsza, najautentyczniejsza,
artystycznie życiodajna. Śnił się jej bardzo często, mówiła o nim stale. W wilię
śmierci śnił jej się dom rodzinny, a kiedy mi o tym śnie opowiadała, twarz jej
rozjaśniła nieziemska zaiste radość, ze szczęściem powtarzała, że byli wszyscy,
rodzice i rodzeństwo, a na stole russowskiego domu pełno było przepysznych
wiejskich przysmaków. Dąbrowska jak z wygnania tęskniła do swej małej utraconej
ojczyzny, do której nie mogła powrócić, gdyż ojczyzna znajdowała się w czasie,
co minął. Dąbrowska była osobą zdolną do wielkiej koncentracji, wielkiego i
długo trwającego wysiłku i ascetycznej cierpliwości w pracy, którą ocenić w
pełni będzie można dopiero wtedy, gdy kiedyś ukażą się wszystkie notatki,
zapiski, dzienniki, listy. Była również w życiu codziennym niezwykle czynna.
Wiele można by mówić o jej zamiłowaniu do dobrej roboty. Bawiąc w gościnie na
wsi lubiła robić bukiety z kwiatów polnych, które zachwycały i zdumiewały. -
Skąd te kwiaty - pytali gospodarze. - Z rowu, opodal waszego domu - odpowiadała
niezmiernie uradowana z niespodzianki pisarka. Bukiet był kwietnym arcydziełem,
a w ułożenie jego wchodził wielki kunszt. Czym się różni ostatnia redakcja od
pierwszej, czego się dopracowuje Dąbrowska? Z tego, co wiem, uwalnia się od
konkretnej rzeczywistości, od tego, co było naprawdę. Tak malarz biorący tę samą
osobę za model, nie ją malując maluje. Doszukiwanie się modeli w powieści
Dąbrowskiej jest daremne, bo chociaż niby wszystko się zgadza w owym dowodzie
osobistym i czasem nawet wydarzenia opisane są "akuratnie", jak mawiał Stanisław
Stempowski, ale stosunek jest podobny jak między garścią zerwanych chwastów a
bukietem ułożonym z tych samych kwiatów i ziół. Dąbrowska opierała się nie tylko
na zapamiętanych faktach - pamięć miała wyjątkowo dobrą - ale szukała
dokumentacji dla szczegółu, nieraz, zdawało się, mało ważnego. W "Przygodach..."
bardziej jeszcze niż przy "Nocach i dniach" opierała się na notatkach ze swego
niezmiernie bogatego archiwum, pieczołowicie przez lata pielęgnowanego przez
urodzonego archiwistę, jakim był Stanisław Stempowski. Przebadała i niejedno
wykorzystała z dzienników braci i listów przyjaciół. Porządkując archiwum Marii
Dąbrowskiej raz po raz trafialiśmy na jakiś ważny dokument. Dla mnie najbardziej
przejmująca była chwila, gdy trafiłam w zwoju "Varia" na wiotki karteluszek,
zmięty, zapisany bladym ołówkiem. Jest to na wyrwanej z notesiku kartce pisany
list Jadwigi Szumskiej, siostry Marii Dąbrowskiej. List pisany pod koniec
powstania przed amputacją nogi przez tę, która w "Przygodach ..." otrzyma imię
Joanna. Wiele jest czynników współdziałających przy powstawaniu dzieła, między
innymi jest tęsknota za utraconym, gniew, poczucie winy i poczucie krzywdy.
Czasem największą krzywdą jest poczucie winy niezawinionej, jaką dla autorki
"Gdzie jesteś, Joanno?" była śmierć ukochanej młodszej siostry. Poczucie
odpowiedzialności za los bliskich, a także tych nie najbliższych już, ale
ogarniętych ciepłem współistnienia w tym samym kręgu, dzielnicy, mieście, kraju.
Teraz czas powiedzieć rzecz najtrudniejszą, chociaż, zdawałoby się, tak prostą,
tak oczywistą, o miłości Marii Dąbrowskiej do Polski. Każdy pisarz polski
prowadzi swój "romans z Ojczyzną" i nie o to chodzi, by oddawać się zabawie w
giełdę wartościowania, w statystyki i wykresy. Nie mam też na myśli cierpienia z
powodu klęsk narodowych ani zgryzoty z małości i nierozwagi rodaków, nawet nie
tego uczucia odpowiedzialności, które każe drobnymi ramionami zasłaniać całą
ojczyznę przed niebezpieczeństwem. Myślę o rozkochaniu w polskości, w ludzie
polskim, w piosence ludowej, której z najżywszą radością słuchała i niemal już
dziecinną ręką w zdobionych przez siebie albumikach notowała słowa i nuty.
Rozkochana była w krajobrazie Kujaw, Mazowsza, Podlasia, w historii i języku
polskim, które latami pilnie studiuje, a nie najmniej zakochana w żywych
ludziach, do czego specjalnej łaski bogów trzeba, bo łatwiej kochać ludzkość niż
sąsiada, a Polskę niż Polaków. W części "Przygód..." poświęconych powstaniu
warszawskiemu wiele jest postaci ludu warszawskiego, tego, który wydał wojnę
ludobójcom. Są zwyczajni i wielcy, skromni, a z poczuciem odpowiedzialności
wodzów. Mówią: "Nasz wódz to ta nasza Warszawa ulubiona". Dąbrowska mówi o
twarzy jednego z nich, że piękna "tą subtelną inteligentną urodą, tak właściwą
większości polskich robotników" i że "pomagał pompować wodę kobietom z tą
galanterią, którą warszawski robociarz może współzawodniczyć tylko z
hiszpańskim". Dąbrowska pisze o sobie: "Jedyna rzecz mi się chyba udała -
uczynić dobro atrakcyjnym". Niejeden pisarz zadrżałby, nim by rzecz taką
wyjawił. Kto zdradza się z takim sekretem w epoce negatywizmu? W rozdziale "Być
albo nie być" czytamy: "...Ewa przypomniała sobie zdanie: "Polska zginęła przez
szyderstwo..." to z tej nudnej powieści Dąbrowskiej "Noce i dnie"". Nie jest to
zdanie bagatelne i nie najmniej świadczy o ironii oraz samowiedzy pisarki.
Zastanawiam się, jaką figurą retoryczną należałoby nazwać ten autorski figiel.
Kiedy we wrocławskim teatrze przy nabitej widowni grano "Stanisława i Bogumiła"
- a twarze widziałam przeważnie bardzo młode - usłyszałam wielokrotnie tę ciszę
doskonałą, której żadnymi srebrnikami kupić nie można - przejęła mnie wielka
radość. Myślałam o tej, która już tego doświadczyć nie może, i o młodej rzeszy
widzów, która przyjmując posłanie - stawała się narodem. Nieraz pytają mnie
ludzie, czy "Przygody człowieka myślącego" to dobra książka. Odpowiadam: to nie
książka. Dąbrowska chciała nam coś ważnego o Polsce powiedzieć, coś, co nie
byłoby szyderstwem, a my to, jestem pewna - pojmiemy. Anna Kowalska Zamiast
wstępu (Przedmowa poprzedzająca druk "Przygód człowieka myślącego" - w
"Przeglądzie Kulturalnym" 1961 nr 42 - przyp. red.) Nikt chyba nie był bardziej
zaskoczony ode mnie wieścią o pompatycznej zapowiedzi druku mojej, pożal się
Boże, powieści, a potem ujrzeniem tej reklamy w 41 numerze "Przeglądu
Kulturalnego". Muszę przyznać, że redakcja ma zdolność błyskawicznego stwarzania
faktów dokonanych. Tak długo męczyła mnie i siebie, aż znużona zgodziłam się na
tę zapowiedź, ani przypuszczając, że ukaże się tak natychmiast, że zmusi mnie do
"rozpoczęcia druku już w następnym numerze" i że będzie tak właśnie wyglądała!
Czy nie wystarczyłoby: "Wkrótce rozpoczniemy druk powieści Marii Dąbrowskiej pod
tytułem..." - i kropka? Nikt nie nazywa żyjącego pisarza "największym", a i w
ogóle nie ma żadnych "największych", są po prostu pisarze lepsi i gorsi, świetni
dla jednych, mniej warci dla innych. Każdy dobry pisarz celuje w jakimś sobie
właściwym aspekcie czy rodzaju twórczości, a zawodzi w innym. Pisarzy równie
dobrych jak ja albo lepszych jest w Polsce co najmniej kilkunastu, a o wiele
sławniejszych w kraju i za granicą jeszcze więcej. Każde, nieraz milionowe, w
kraju środowisko ma swojego najulubieńszego i "największego" pisarza, a
powiedzieć publicznie o żyjącym pisarzu "największy", choćby dla celów
"publicity", znaczy tyle, co go zakatrupić, a co najmniej zrobić z niego balona
zwłaszcza gdy tak spreparowanny delikwent nie umie odciąć się dowcipem, jak by
to zrobił Słonimski. Jak się domyślam, "Przegląd Kulturalny" pragnął mnie
ufetować nie znając moich gustów, a co gorsza - nie znając zawet zapowiadanej
powieści. Ale trudno; dałam istotnie zezwolenie na zapowiedź, nie
przewidziawszy, co stąd wyniknie. Teraz dostałam się samochcąc w potrzask nie
tylko redakcji "Przeglądu", ale i czytelników. Obojgu jestem winna parę
wyjaśnień. Bardzo zły stan zdrowia trwający przez całą wiosnę i lato zawalił mi
wszystkie plany pisarskie i moja tak szumnie zapowiedziana powieść znajduje się
wciąż w stanie, w jakim samorzutnie nigdy bym jej do druku nie oddała. Gotowe są
cztery pierwsze rozdziały, których wątła materia miała nabrać sensu, a może i
niejakiego blasku po napisaniu następnych. Z tych następnych gotowe jest
kilkanaście rozdziałów końcowych, a w środku dziura lub raczej stos luźnych
materiałów. Może zbyt dla mnie pochlebny nacisk "Przeglądu Kulturalnego" sprawi,
że będę musiała tę powieść jakoś tam napisać i ukształtować. A co zrobi
redakcja, jeśli po wydrukowaniu początku będzie przerwa, i to niemała? A teraz -
"Przygody człowieka myślącego" to tytuł tymczasowy, podałam go na chybił trafił
w umowie zawartej przed iluś tam laty i którą mi "Czytelnik" ze świętą
cierpliwością co roku przedłuża. (W ostatniej chwili Maria Dąbrowska na prośby
Czytelników zgodziła się pozostawić "Przygody człowieka myślącego" jako tytuł
swej powieści - przyp. red.) Zazwyczaj tytuł powstaje u mnie po skończeniu
utworu, a do tej tu powieści mam kilka innych tytułów. Ten, który mi w tej
chwili najbardziej odpowiada, brzmi "Kompozycja istnienia". Nie jest to tytuł
przeze mnie wymyślony, lecz ukradziony jednemu z moich przyjaciół, który chętnie
i celnie używa w rozmowach tego zwrotu. Takich nieoryginalnych rzeczy ma być w
powieści sporo. Zamierzałam w niej zużytkować listy własne i cudze, dzienniki i
pamiętniki drukowane albo przypadkiem znalezione w rękopisach; słowem, buduję tę
rzecz trochę systemem zwanym w malarstwie "papiers coll~es", a stosowanym przez
Braque'a, Picassa i innych malarzy różnych odmian kubizmu, wklejających w swoje
kompozycje czy dekompozycje form: druki, listy, kawałki tkanin i inne przedmioty
z autentycznej konkretnej rzeczywistości. Z tą różnicą, że u mnie żadnej
dekompozycji form ani żadnego nowatorstwa nie będzie. Już nie jestem w stanie
wyskoczyć z mojej starej skóry epickiej i - tak dziś niemodna epickość, trochę
tylko zakłócona tu i ówdzie innym podejściem do tematu, będzie chyba, niestety,
cechą charakterystyczną tego mojego dziwolągu, pisanego z kilkoma paroletnimi
przerwami od tak dawna. Jeden z rozdziałów (może najlepszy) napisałam jeszcze
przed wojną, inne - w latach 42_#43, jeszcze inne - w pierwszych latach
powojennych, cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być drukowane,
powstały w czasie ostatniej zimy. Powieść obliczona jest na 30 do 40 rozdziałów
i na objętość dwu tomów. Powątpiewam, aby jakikolwiek tygodnik mógł drukować tak
obszerną powieść w całości, ale mam zbyt mało czasu przed sobą, żeby to ścisnąć
w jeden tom. Przewidziana jest i przedmowa, której to naprędce sklecone
wyjaśnienie stało się brulionowym i ułamkowym szkicem. Dodam jeszcze, że cztery
pierwsze rozdziały, będące rozdziałami o dzieciach sprzed pierwszej wojny
światowej, wkomponowana jest część jednego z "Pamiętników chłopów" (II tom), z
którego przed wojną bardzo pragnęłam zrobić wielki scenariusz filmowy, ale nikt
wtedy nie chciał kręcić takiego filmu. No, a teraz - "naprzód, wiara, iść
przytomnie", skoro tak się uwikłałam, że nie mam już możności "załatwienia
odmownie". Maria Dąbrowska Rozdział I~ Widać jezioro Niedaleko jeziora Gopła,
którego długi, wąski kształt wygląda jak znieruchomiała blada rzeka, tuż pod
miasteczkiem Radziejowem znajdował się nieduży folwarczek Wrombczyn, reszta
pokaźnych dóbr, należących niegdyś do rodziny Domontów. Konstanty Domont był
ostatnim dziedzicem tego nazwiska, miał bowiem tylko córki, innych zaś Domontów
nie było już podobno nigdzie na świecie. Sąsiadujące ziemiaństwo krzywym okiem
spoglądało na Wrombczyn. Domont miał był za młodu pojąć jedną z miejscowych
panien, lecz zerwał narzeczeństwo w przededniu ślubu, skąd poszły kwasy, obraza,
nie brakło nawet pojedynku. Wyleczywszy się z rany zadanej przez brata
znieważonej oblubienicy, Domont niebawem ożenił się z inną i tym ożenkiem
jeszcze bardziej naraził sobie okolice. Panna młoda była osobą z miasta,
wprawdzie z samej Warszawy, ale cóż stąd, kiedy o niej "mówiono". Jedni
opowiadali, że to kobieta z przeszłością, która miała romans w panieństwie,
drudzy, że jest córką sklepikarza, inni, że - felczera czy też fryzjera.
Wszystko to było jednako nieprzyzwoite. Podejrzaną zdawała się również
okoliczność, że ślub odbył się po cichu, bez wesela, i że Domontowa była
prześliczna. Nic nie pomogło, że młoda pani okazała się wzorową gospodynią,
pobożną parafianką i przykładną małżonką. "Takie potrafią udawać i takich się
trzeba wystrzegać" - orzekły damy, trochę zaniepokojone o mężów i o synów
zerkających w kościele na powabną sąsiadkę. Domontowie nie zabiegali zresztą o
stosunki z współziemianami, co im też miano za złe; były domy, co przez samą
ciekawość dałyby się przebłagać. Córek Lucyna i Konstanty Domontowie mieli dwie:
Matyldę i Katarzynę. Przy urodzeniu Kasi matka umarła z gorączki połogowej.
Ojciec rozpił się i zdziwaczał, zaniedbał i dzieci, i gospodarstwo.
Dziewczynkami zajęła się jedyna bezdzietna siostra matki, która była za
komornikiem sądowym i mieszkała w Warszawie. Małe wychowane zostały, owszem,
starannie, a gdy podrosły, chodziły nawet na jakąś stosunkowo niedrogą, prywatną
pensję; Domont zastrzegł, że nie mają się kształcić w rosyjskim rządowym
gimnazjum. Były zdolne i dobrze się uczyły, a na wakacje ciotka woziła je do
Wrombczyna, lecz tylko przez pierwsze lata. Przyjrzawszy się trybowi życia
Konstatego Domonta powiedziała: "To nie dla panienek" - i położyła koniec
wyjazdom "do tatusia". Ale i dom ciotki okazał się w końcu miejscem nie dla
panienek. W miarę mijających lat wuj_komornik zaczął się namiętnie interesowaać
wychowanicami żony, i to naraz obiema; gdyż obie były ponętne. Wskutek tego
dobre, chociaż nudne stosunki z ciotką popsuły się, mimo że dziewczęta były Bogu
ducha winne, bo zaloty łysego i otyłego wujcia budziły w nich tylko strach i
odrazę. W tymże mniej więcej czasie zacny pan komornik zaczął się prawować z
Konstantym Domontem o koszta kształcenia i utrzymania jego córek, usiłując wejść
na hipotekę Wrombczyna. Gdy nadto wyszło na jaw, że zdążał także do
ubezwłasnowolnienia rozpijaczonego Domonta i knuł zawładnięcie folwarczkiem w
charakterze i wierzyciela, i opiekuna nieletnich; gdy na domiar panny usłyszały,
jak w brutalnej kłótni z żoną zelżył ich zmarłą matkę - skończyło się z
ciotką_wychowawczynią. Ildzia i Kachna, lat wówczas osiemnastu i szesnastu,
sprzedały najładniejsze sukienki, oczywiście dar ciotki, a za uzyskane pieniądze
wyjechały potajemnie z Warszawy. - Niewdzięcznice i złodziejki! Okradły mnie -
rzekła ciotka i rozchorowała się nie tyle z żalu za pannami, których ucieczce
była rada, ile z irytacji na męża, co się wściekał o ich zniknięcie. Domontówny
bały się same puszczać w drogę, ale w nią jednak wyruszyły i pomyślnie, choć bez
grosza przy duszy, dotarły do Wrombczyna. Ich przyjazd wstrząsnął ojcem.
Konstanty Domont porzucił złe obyczaje, wypiękniał, odmłodniał, przestał się
nawet upijać. Woził swoje wdzięczne córki do Radziejowa do cukierni na kawę z
ciastkami, a potem ze szczytu ratuszowej wieżyczki pokazywał im Gopło,
Kruszwicę, Mysią Wieżę i mówił: "Widać jezioro. Patrzcie, to tu zaczęła się
Polska, stąd wyszła". "A z nią razem - Domontowie" - dodawał po chwili. Siostry
wolały zaczajać się przy drodze, którą ludzie wracali z pieśniami od roboty, a
nieraz przystawały i pod karczmą, słuchając z zachwytem chłopskiej kapeli,
hulaszczych śpiewek i zgiełku tańca. Tak samo zresztą uszczęśliwiał je śpiew
słowika, gwizd kosów i krajobrazy kujawskich równin lesisty, łączny i polny. Tym
żyły przez kilka tygodni, a potem nadeszły długie i ciężkie lata. Domontówny
wiedziały coś niecoś o poezji, umiały na pamięć mnóstwo budujących lub
wzruszających wierszy, czytały Orzeszkową, Prusa i Sienkiewicza, ale na
gospodarstwie wiejskim nie znały się nic a nic. Były to jednak dzielne panny,
wiotkiej postaci, ale tęgiego charakteru i wcale mężnego serca. Mówiły więc
sobie, że przecież nie święci garnki lepią, liczyły zresztą na ojca, który stał
się teraz "innym człowiekiem". Lecz ojciec "nie wytrzymał", jak niebawem
orzekły. Wrócił do nałogu pijaństwa, zrazu kryjomo, a wnet upijał się już z
ordynarną jawnością i nigdy odtąd nie widziały go trzeźwym. Dobrze jeszcze, gdy
zamroczony spał, bo upijał się na ponuro z atakami wściekłości albo jeszcze
przykrzjszej histerycznej roozpaczy. A Wrombczyn? Ta wioseczka, co się zdawała
tak maleńka w porównaniu z innymi majątkami, stawała się potężną włością
złośliwego demona, gdy trzeba było nią rządzić i w niej pracować. Życie polegało
na borykaniu się z niewiarygodnymi skutkami rozprężenia i marnotrawstwa, a także
z ludźmi, ci zaś byli najgorsi. Wierzyciele wszelkiego rodzaju deptali po
piętach, jakieś baby, nieraz i spoza Wrombczyna, domagały się alimentów na
dzieci rzekomo Konstantego Domonta zrodzone i niełatwo było dojść, co w tych
pretensjach jest krzywdą osobistą, a co próbą szantażu. Służba folwarczna była
drwiąca i krnąbrna, wieś chłopska przytykająca z jednej strony do folwarku
patrzyła na upadający majątek jak sęp na ścierwo; kłótnie, a nawet burdy z
chłopami o kradzieże, worywanie się w grunta dworskie, wpędzanie bydła w szkodę
i wyniszczanie lasu były na porządku dziennym ku przerażeniu panien, co tak
inaczej wyobrażały sobie sielskie współżycie z ludem. A z nikim więcej też
współżycia nie było. Domont uparcie nie dawał do siebie przystępu tym nawet
spośród ziemian, którzy, gdy został wdowcem, chcieli do niego się zbliżyć.
Matylda i Katarzyna nie miały więc towarzystwa ni rozrywek, na co zresztą i tak
nie znalazłyby czasu. Były za to inne urozmaicenia. Kordon ustanowiony przez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin