Ransom S.C - Błękitna miłość 01 - Błękitna miłość(1).pdf

(1228 KB) Pobierz
Przekład
Agata Kowalczyk
932211157.001.png 932211157.002.png
Amulet
Łabędź szamotał się na samym brzegu. Jego wielkie
skrzydła tłukły w żwir i płoszyły inne ptaki. Patrzyłyśmy
z przerażeniem, jak się wykręca i obraca. Syczał przy
tym głośno i groźnie.
- Nie wytrzymam! - zawołałam, żeby przekrzyczeć
hałas. - Sprawdzę, czy potrafię mu pomóc. Możesz po
kogoś zadzwonić? Policję, weterynarza, kogokolwiek?
Zaraz zrobi sobie krzywdę. - Ostrożnie ruszyłam w stro­
nę ptaka.
- Alexo, nie wygłupiaj się! - krzyknęła Grace. - Zła­
mie ci rękę.
- Muszę spróbować - mruknęłam. Powolutku zbli­
żałam się do ptaka.
Miotał się jak szalony. Kiedy podeszłam bliżej, zro­
zumiałam dlaczego. Obrączka na jego nodze zaczepiła
się o kawałek zakrzywionego drutu, sterczący ze zbitego
piasku i żwiru. Zatrzymałam się i kucnęłam, żeby wy­
glądać mniej przerażająco. Nie bardzo wiedziałam, jak
się uspokaja zdenerwowanego łabędzia, ale nikt mnie
nie słyszał, więc spróbowałam.
- No już, już... - zagruchałam. - Dobry ptaszek.
Nie zrobię ci krzywdy.
Wbił we mnie nienawistne spojrzenie, ale nie ma­
chał już skrzydłami z taką siłą. Przesunęłam się bliżej.
Nie spuszczałam oczu z groźnego dzioba i potężnych
skrzydeł. Łabędź nagle przestał syczeć i w niespodzie­
wanej ciszy słyszałam tylko, jak jego wielkie, błoniaste
łapy szurały po plaży. Skrzydła miał szeroko rozpostar­
te i usiłował wyglądać tak strasznie, jak się tylko dało.
I świetnie mu szło. Pomyślałam, że jeśli teraz złamię rę­
kę, to przynajmniej jest po egzaminach. Ostatni napi­
saliśmy dzisiejszego ranka i popołudnie spędziliśmy na
imprezowaniu. Teraz zostałyśmy już tylko Grace i ja.
Reszta dawno rozeszła się do domów, żeby się przygoto­
wać na wieczór.
Byłam ledwie kilka kroków od ptaka, kiedy uznał,
że to dość. Wyprężył się z wrzaskiem i zamachał skrzy­
dłami. Byłam tak blisko, że czubki piór musnęły moją
twarz. Nagle coś trzasnęło i łabędź odfrunął niczym
trzepocząca góra bieli. Zaskoczona poleciałam do tyłu
i wylądowałam tyłkiem w błotnistym piachu.
Po łabędziu pozostały resztki obrączki ornitologicz­
nej tuż obok drutu, który był przyczyną całego zamie­
szania. Szamoczący się ptak porządnie zrył ziemię, a to
żelastwo nawet nie drgnęło.
- Nic ci nie jest?! - zawołała zaniepokojona Grace.
Zerknęła na swoją komórkę. - Ciągle uważasz, że powin­
nam zadzwonić po kogoś, kto będzie wiedział, co robić?
- Teraz to już nie ma wielkiego sensu - burknęłam
i otarłam błoto z nowych dżinsów. Niewiele to pomog­
ło. - I tak już jestem brudna. Sprawdzę, czy uda mi się
coś zrobić z tym drutem! - odkrzyknęłam.
To była niewielka plaża. Jedna z wielu, jakie poja­
wiały się podczas odpływu w tej części Tamizy w Twi-
8
ckenham. Nad tę akurat wychodził ogródek pubu Pod
Białym Łabędziem. Łabędzie, gęsi i kaczki były tu sta­
łym elementem krajobrazu i często zapuszczały się do
ogródka w poszukiwaniu rozsypanych frytek czy kawał­
ka niechcianej bułki. Zwykle, kiedy tu przychodziłam,
w ogródku siedzieli goście, pili piwo i wygrzewali się
w słońcu. Ale tego późnego wtorkowego popołudnia na
początku czerwca było tu niemal pusto.
Podczas odpływu na plaży pojawiały się najróżniej­
sze śmieci i ptaki bezpiecznie omijały większość z nich.
Mimo to byłam wściekła na kawałek drutu, który o mało
nie złamał nogi biednemu łabędziowi. Szarpnęłam go.
Właściwie nie spodziewałam się, że dam radę wyciągnąć
ten drut. I rzeczywiście, ani drgnął. Ale może udałoby
mi się go zgiąć tak, żeby nie zagrażał ptakom. Rozejrza­
łam się za czymś, czym mogłabym przygiąć żelastwo do
ziemi, bo moje palce sobie z tym nie radziły.
Znalazłam solidny kamień i zaczęłam nim walić
w drut. Kiedy się wykrzywił, dostrzegłam coś błękitnego.
Zaciekawiona, przestałam tłuc i odgarnęłam żwir u pod­
stawy drutu. Okazało się, że głęboko w błocie jest owinię­
ty wokół niewielkiego, sczerniałego pierścienia z metalu,
mniej więcej wielkości mojej dłoni, z okrągłym, błękit­
nym kamieniem. Kiedy na kamień padło światło słońca,
zamigotał jak opal. Kopałam dalej. Drut tkwił naprawdę
głęboko i wyglądało na to, że jest owinięty wokół dużego
kamienia. Wiedziałam, że szybko go nie ruszę.
Żelastwo było stare i od dawna tkwiło w wodzie.
Im głębiej kopałam, tym wydawało się bardziej kruche.
Chwyciłam drut z całych sił i zaczęłam wyginać; ułamał
się już po chwili. Wygrzebałam z piachu metalowy pier­
ścień, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
9
Kamień byt piękny - w kolorze głębokiego lazuru,
ze złotymi, różowymi i czerwonymi drobinkami, które
migotały w słońcu. Potarłam bransoletkę, zeskrobując
część starego brudu. Błysnęło matowe srebro. Mimo za­
skorupiałego błota widziałam kunsztowny splot. Dla­
czego ktoś przywiązał coś tak oszałamiająco pięknego
do wielkiego kamienia i wrzucił do rzeki?
Zabrałam bransoletkę do damskiej toalety w pubie.
Próbowałam ją doczyścić z rzecznego brudu i mułu, któ­
re najwyraźniej obrastały metal przez kilka ładnych lat.
Usiłowałam też doprowadzić do porządku ubranie, ale
sprawa okazała się beznadziejna. Zrozumiałam, że będę
musiała wrócić do domu i się przebrać. A to oznacza­
ło, że na pewno się spóźnię na spotkanie w Richmond,
gdzie z resztą towarzystwa mieliśmy zamiar uczcić zda­
ne egzaminy.
Kiedy wycierałam bransoletkę do sucha, moje myśli
pobiegły w zupełnie innym kierunku. Jeśli spóźnię się
do kina, pewnie stracę szansę na to, żeby usiąść obok
Roba. Wiedziałam, że Ashley też ostrzy sobie na niego
zęby i na pewno wykorzysta taką okazję. Nie mogłam do
tego dopuścić.
Rozmyślałam o nadchodzącym wieczorze i nie prze­
stawałam trzeć bransoletki. W toalecie było ciemnawo,
świeciła tylko jedna słaba żarówka i nie widziałam ka­
mienia zbyt wyraźnie, ale przez moment wydawało mi
się, że jego powierzchnia pokryła się zmarszczkami. Zu­
pełnie tak, jakby oczko mrugnęło. Zaskoczona, upuści­
łam bransoletkę do umywalki. Wzięłam ją i obejrzałam
kamień pod wszystkimi kątami. Nic się jednak nie stało
i uznałam, że to był odbłysk światła. Wysuszyłam zna­
lezisko do reszty i wróciłam do baru po coś do picia.
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin