Dygasiński Adolf - PARAFIA ŚWIĘTEGO HUBERTA.rtf

(105 KB) Pobierz

DYGASIŃSKI ADOLF

W PARAFII ŚWIĘTEGO HUBERTA

 

 

jąsiadki z całej okolicy zajmowały się bardzo skwapliwie panią Różą Górzań­ską z Zawierzbia, a głównie dlatego, iż się odda­wała myśliwstwu z niezmiernym zapałem. Młoda i urodziwa wdowa, posiadająca dostatni majątek, powinna była przecież ożywiać okoliczne bale, kuligi i tym podobne zabawy. Ona tymczasem wolała harcować na ognistym wierzchowcu po polach, szczując szaraki i lisy. Innym razem za­puszczała się w knieją z ogarami i prawdziwie po męsku znosiła dokuczliwe nieraz trudy, nie­wygody życia łowieckiego. «Hajdamaka, nie ko­bieta»—mówiły sąsiadki ze zgorszeniem. A jednak pani Róża, pominąwszy ową strzelecką żyłkę, zre­sztą nie miała w sobie nic z tego, co charakte­ryzuje płeć piękną, należącą do gatunku «hic mulier.» Przeciwnie, posiadała liczne, zacne przy­mioty, które przyozdabiają rzetelnie dobrą kobietę. Jej dzielność, niepospolita śmiałość, przytomność umysłu dodawały — rzec można — uroku nie­wieściej delikatności uczuć, łagodności i natu­ralnej, niewymuszonej prostocie. Również i po­wierzchowność tej nowożytnej Atalanty bynaj­mniej nie przypominała jakiegoś wąsatego rycerza,

którego pełne, czerwone policzki, gruby kark, szerokie ramiona zapowiadają siłę i wielką wy­trzymałość na wszelkie znoje. Niktby na rzut oka nie sadził, że szczupła, kształtna, średniego wzrostu, szatynka, o małych, delikatnych rączkach, drobnych stopach, częstokroć od wschodu słońca do późnego zmroku ugania się na mrozach, po boru za zwierzyną. Tylko rysy pociągłej, ogo­rzałej twarzy zdradzały energiczną przedsiębior­czość i stanowczość woli, a w bystrych, ciemnych jej oczach zdawała się odbijać pełnia życia, tlał jakoby temperament duszy namiętnej. Nie nale­żała do rzędu tak zwanych klasycznych piękności, ale posiadała ów powab niewieści, który się sło­wami określić nie daje, a który nieprzeparcie po­ciąga i podbija. Otóż w rzeczywistości nałogi myśliwskie do wszystkich jej wdzięków dodawały urok oryginalności.

Daremnie niezadowolone starsze i młodsze sąsiadki z okolicy usiłowały, aby śmiesznością okryć panią Górzańską, aby jej dokuczyć złośli- wemi obmowami; ona wcale na to wszystko nie zważała i nie zmieniała swych upodobań.

Ale złośliwość i plotki wtedy dopiero nad­zwyczajnie wzrosły, gdy Róża, która dotychczas polowała tylko w towarzystwie swego Strzelca, starego Jaśka Muchy, przybrała sobie za towa­rzyszów dwóch sąsiadów, braci Kłuszyńskich: pana Piotra z Gajowa i pana Adama z Ulanowa. Byli to swoją drogą zagorzali myśliwi, a jedno­

cześnie kandydaci do stanu małżeńskiego w oko­licy, gdzie panien huk, młodzieży bardzo mało.

O              młodszym Kłuszyńskim, panu Adamie, cho­dziła nawet pogłoska, iż czynił zabiegi o rękę panny Klary Wicińskiej z Krajewa, a tu go sobie wdówka pozyskała jako towarzysza łowów.

To też zawiedziona w swoich rachubach matka panny Klary przy pierwszej sposobności nie omieszkała wyrazić się o tym stosunku z wiel­kim naciskiem i niezmierną goryczą: «Ta Gó­rzańska widocznie sobie myśli, że święty Hubert da jej ślub w lesie z dwoma naraz braćmi Kłu- szyńskimi.»

Rzecz dziwna, to przewidzenie zgoryczonej matki było poniekąd przepowiednią.

Istotnie, dwaj bracia Kłuszyńscy w niedługim czasie zapałali uczuciem gorącej miłości do na­dobnej towarzyszki polowań. Stąd poszło przede- wszystkiem rozluźnienie ścisłych aż do tej chwili węzłów uczuć braterskich. Pół roku dopiero prze­szło, a już Kłuszyńscy nigdy się razem -nie zjeż­dżali w Zawierzbiu; ale każdy przybywał od­dzielnie — i jeśli się na wstępie od służby do­wiedział o bytności brata w domu wdowy, na­tychmiast kazał zawracać.

Trzęsła się okolica od plotek i raz opowia­dano, jakoby pan Piotr szczęśliwszy był w swoich zabiegach u pani Róży, to znowu przytaczano liczne szczegół)^, świadczące, że wdowa kocha tkliwie Adama, a Adam wdowę.

Zdaje sią, iż wobec tych zakłóconych między braćmi stosunków ustało i polowanie dla czystej przyjemności polowania. Na wszystkich myśliw­skich wyprawach celne strzały padały teraz tylko ze strony Jaśka Muchy, Strzelca.

«Nie można do dwóch sztuk zwierzyny jedno­cześnie strzelać — mówiły o pani Róży sąsiadki.— Ona strzela do tej sztuki, którą jej pilno upolować... Ciekawe rzeczy, którego z nich złowi!»

Tymczasem z nadejściem zimy, zaraz po spa­dnięciu pierwszych śniegów, pan Piotr ciężko za­chorował na tyfus i ta niebezpieczna choroba bar­dzo się przeciągnęła. W okolicy mówiono, że Róża, będąc w obawie, aby nie utraciła jednego ze swych wielbicieli, wymogła to na Adamie, iż odwiedzał brata i rozciągał nad nim podczas choroby tro­skliwą opiekę, co pojednało zwaśnionych.

              Szkaradna, nienasycona kobieta! — ode­zwała się jedna z okolicznych matron.

              Potwór, nie kobieta! — zawołała Wiciń- ska. — Dwóch jej koniecznie potrzeba.

Nareszcie, po trzech czy czterech miesiącach choroby, Piotr odzyskał siły i właśnie miał zamiar jednego dnia odwiedzić Zawierzbie, gdy przed domem zaturkotało i przez okno spostrzegł cztery piękne szpaki młodszego brata. Dnia tego Adam był w niezwykle dobrym humorze, a Piotr z nie- małem zdziwieniem spostrzegł na jego palcu do­brze sobie znany pierścionek pani Róży. Zepsuło mu to zupełnie wszystkie plany, przeklinał swą

2S0

chorobę i powziął postanowienie, żeby już nigdy nogą nie postać w Zawierzbiu.

Aż tu w kilka dni potem Adam znowu przy­jechał do Gajowa i, niby też to mimochodem, opo­wiedział bratu, że jest już z panią Różą po słowie. Piotr nie bardzo mężnie zniósł ten cios, wymie­rzony w jego scrce, i cierpko przyjmował brata. Odtąd też Adam przestał bywać w (rajowie, a prze­siadywał w Zawierzbiu.

Zatrzęsła się okolica od plotek na wieść, że powabna wdowa rzeczywiście wychodzi za mąż za młodszego Kłuszyńskiego, jakkolwiek ze star­szym była już przedtem po słowie. Wicińska opo­wiadała już teraz bez najmniejszego skrupułu, że pan Piotr chorował nie na żaden tyfus, tylko że Górzańska, chcąc się go pozbyć, podała mu w czarnej kawie trutkę taką samą, od jakiej wilk zdycha. «On teraz nie bywa w Zawierzbiu i po­gardza tą nikczemnicą! Przekonał się, ale aż trucizny było potrzeba.»

Na kilka dni przed uroczystością zaślubin starszy Kłuszyński skupił w sobie całą siłę woli i pojechał do Zawierzbia odwiedzić przyszłą bra- towę. Przecież mu nie wypadało grać śmiesznej roli obrażonego czyli unieszczęśliwionego amanta. Chociaż więc miał smutek w duszy, jednakże uśmiechnięty, jakby nigdy nic, stanął przed tą, którą tak gorąco kochał. Niestety, przekonał się, że uczucia swego nie zdoła puścić w niepamięć! Kochał ją zawsze, teraz może silniej jeszcze.

Ona uśmiechała się do niego jakoś dziwnie, z czego pan Piotr wyprowadził wniosek, że pani Róża musi sobie zadawać przymus, aby mu oka­zywać uprzejmość. «Moja obecność sprawia jej aż taką przykrość» —pomyślał i to go zabolało, ubodło.

Rozmowa się urywała, jedno i drugie rzu­cało jakieś dwuznaczniki, do zrozumienia których potrzeba było szczerości, nie przymusu. Wtem przybył Adam, a Piotr, powitawszy go nadzwy­czajnie ozięble, natychmiast pożegnał gospodynią i odjechał. Są ludzie, którzy się niejako kochają w smutku, którzy lubią jątrzyć rany swych cier­pień. Piotr Kłuszyński do nich należał.

Po ślubie nowożeńcy zamieszkali w Ulanowie. Dwór w Zawierzbiu stał pustką, polowania się przerwały, tylko plotki w okolicy nie uległy żadnej zmianie. Wicińska robiła pewne usiłowania, aby panu Piotrowi okazać swe współczucie i w tym celu wyprawiła męża aż dwa razy do Gajowa, mówiąc:

              Ignasiu, odwiedź tego biednego samotni­ka! Niech on się przekona, że nie wszyscy o nim zapomnieli! Zaproś go do Krajewa na obiad, na herbatę! Dla takiego nieszczęśliwego ciepło ro­dzinnego życia ma urok!

              Och, papuńciu, niech go papuńcio zaprosi do nas na jutro!—wołała błagalnie panna Klara.

              Z oczu mu patrzy, że to człowiek szla­chetny; niech go papuńcio koniecznie zaprosi! — nalegała Femcia.

1 pan Wiciński, człowiek tak otyły, że ledwie oddychał, chodzić wcale nie mógł, jazdy się bał jak ognia z powodu wybojów i z obawy apo- pleksyi, gdyż wcale nie miał szyi, — dwa razy po strasznej drodze jeździł do Gajowa, ale ani razu nie zastał pana w domu. Potem już napróżno go żona i córki przekonywały, że jeszcze trzeci raz wybrać się powinien.

A dziedzic Gajowa prawie teraz nie wycho­dził z boru. Jeżeli mu się zaś las uprzykrzył, to się wałęsał po bagnach z ulubionym, niezwykle pięknym i zmyślnym scterem, Paminą. W Ula­nowie wcale nie bywał, Adam go też ani razu nie odwiedził.

Prawie rok czasu upłynął od owego ślubu. Starszy Kłuszyński coraz bardziej dziwaczał, za­niedbał w domu gospodarstwo, stronił od ludzi, wyglądał niekiedy jak waryat, dziki człowiek, albo Manfred, posępny bohater Bajrona. Rana serca może mu się już i podgoiła; ale pozostały jej skutki. Takie samotnicze błąkanie się po bo­rach musiało go nastrajać mistycznie i senty­mentalnie.

Okolica tymczasem gorliwie snuła plotki w dalszym ciągu. Z ucha do ucha biegała teraz bardzo ciekawa opowieść o wdowie, która, my­śliwskim fortelem złowiwszy męża na polowaniu, nie jest szczęśliwa w małżeńskiem pożyciu.

              Chwała Bogu! — mówiła uszczęśliwiona Wicińska, składając ręce jak do pacierza.—Byłam

i 8:)

pewna, że ta ladaco wcześniej czy później odbie­rze to, na co zasłużyła!

              To prawda, że mamuńcia jej przepowie­działa — odezwała sit; panna Klara.

              A co, nie mówiłam, że ostatecznie mąż oceni ją sprawiedliwie?... Widzicie, sprawdziło się! Uznał, że koniecznie trzeba lekceważyć taką ko­bietę, która przecie nigdy, przenigdy nie zdoła być ani dobrą żoną, ani dobrą matką, ani przy­kładną panią domu. Ci mężczyźni mają swoje kawałki; ale trzeba im oddać sprawiedliwość, że porządną kobietę zawsze umieją ocenić...

Któryś z młodszych mężczyzn stanął w obro­nie pani Róży, dowodząc, że Adam Kłuszyński jej nie wart, gdyż jest to egoista, człowiek bez charakteru, chytry, a przytem brutal, porywczy i gwałtowny. W odpowiedzi na to zebrane panie narobiły takiego krzyku, że pan Ignacy Wiciński, drzemiący pod piecem w fotelu, szeroko otwarł oczy. Jak wiadomo, słuszność jest zawsze po stronie płci pięknej, przeto młody człowiek musiał cofnąć swą obronę pani Róży, tem bardziej, że się starał o rękę panny Haliny Pływackiej, której matka fuknęła nań:

              Wstydź się, panie Wiktorze, kruszyć kopię w obronie takiej kobiety!...

Rzeczywiście, musiało tam coś zajść między małżeństwem w Ulanowie, skoro pani Róża po­rzuciła męża; przeniosła się na mieszkanie do Za- wierzbia i znowu zaczęła polować tylko w towa­

rzystwie starego Jaśka Muchy, człowieka, którego przesądów nie spisałby na wołowej skórze.

Starsze i młodsze sąsiadki wydawały teraz okrzyki zgrozy na wiadomość, że mąż pani Róży, po tem wszystkiem, co zaszło, nieustannie jeździ do Zawierzbia i dokłada wszelkich usiłowań, aby się znowu połączyć z żoną.

              A cóż to za mazgaj, głupiec, niedołęga ten Adam! — powtarzała ciągle pani Pływacka.

              Widzicie państwo, to są mężczyźni! — wołała z uniesieniem pani Wicińska, zapomniawszy, iż na poprzedniem posiedzeniu «oddawała spra­wiedliwość» mężczyznom... — U nich nie ma po­wodzenia kobieta cnotliwa, która się szanuje, tylko taka!...

Ten ruch plotkarski bardzo się jeszcze oży­wił, gdy się w okolicy zjawił niejaki pan Fran­ciszek Zawalski, zwany pospolicie Franiem, włó­czykij bez własnego kąta i sposobu do życia. Franio schlebiał kobietom i uchodził między niemi za dowcipnego. Ponieważ wiedział, że lubią roz­mawiać o Róży i braciach Kłuszyńskich, przeto zwykł był na sejmach niewieścich zagajać posie­dzenia temi słowy: «No, a co słychać w parafii świętego Huberta? Kto się żeni, kto rodzi, kto umiera?» I na to hasło dopiero języki niewieście raźno szły w ruch, niby kołowrotki.

Sejm}' damskie z Franiem bywały liczniejsze, a tem samem materyał do plotek nieraz tak obfity, że mu na jednem posiedzeniu nie można było

podołać; więc ta czy owa sąsiadka zapraszała znowu całe towarzystwo do siebie «na jutro na herbatkę.» Mężowie zasiadali do gieryłasza, a panie z Franiem na czele urządzały w dalszym ciągu «parafię świętego Huberta.» Były zaś pomiędzy niemi takie, że chociaż mieszkały o dwie dobre mile od Zawierzbia, wiedziały jednak bardzo szczegółowo, o czem pani Róża rozmawiała z po­rzuconym przez siebie mężem o danej godzinie, bez świadków i po francusku. Inne czerpały swoje nadzwyczajnie dokładne wiadomości o nie­miłej sąsiadce aż w mieście gubernialnem, o siedm mil odległem od Zawierzbia, i te się zaklinały na wszystko, że żona pana pisarza hipotecznego, osoba wiarogodna, wybornie poinformowana, opo­wiadała im co następuje: «Adam Kłuszyński przy­jechał któregoś dnia po południu^ do Zawierzbia i, uklęknąwszy na oba kolana, błagał panią Różę, ażeby ukróciła do niego. Jakkolwiek miał łzy w oczach, ona go jednakże przyjmowała z po­gardą i trzy czy cztery razy rzuciła mu w oczy bardzo przykre słowa: «nikczemny podstęp, podła zdrada!»

Wiadomość, pochodząca z miasta gubernial- nego, zrobiła na słuchaczkach wielkie wrażenie i zapanowało przez chwilę głębokie milczenie, gdyż każda z sąsiadek zastanawiała się gruntownie, w czem tu tkwi wina pani Róży. Pani Wicińska była widać najlotniejsza, gdyż pierwsza zabrała głos:

              Ja państwu powiadam, że to jest jedyny sposób postępowania z mężczyznami! Ale która porządna kobieta zechce się uciekać do takich sposobów?... Och, to okropne, wstrętne! Robić z męża niewolnika, ofiarę swoich kaprysów, na­miętności, dlatego, żeby utrzymać jego przywią­zanie! Żal mi tego Adama, że się dostał pod władzę takiej nizkiej kobiety!...

Znowu nastało milczenie, albowiem żadna z obecnych nie spodziewała się tego, aby w opo­wiadaniu, zaczerpniętem od żony pisarza hipo­tecznego, tkwił tak istotny, a tak ciężko panią Różę obarczający zarzut.

Ponieważ pan Piotr samotnie polował po lasach i polowała teraz także pani Róża, niema więc w tem nic dziwnego, że się jednego razu spotkali ze sobą w boru. To ich spotkanie mo- żeby było pozostało tajemnicą dla okolicy, gdyby mu nie towarzyszyło zdarzenie nadzwyczajne, przechodzące wszelkie oczekiwania sąsiadek.

Było to w październiku, w pogodny dzień jesienny. Pani Róża pragnęła być świadkiem, w jaki sposób Mucha zaprawia w lesie do polo­wania młode ogary, i los zrządził, że tutaj spo­tkała Piotra Kłuszyńskiego. Wszczęli rozmowę jak ludzie wzajemnie dla siebie obojętni, a potem prowadzili ją już z wielkiem ożywieniem, nie zwracając wcale uwagi ani na postępowanie Strzelca, ani na zachowywanie się ogarków.

Jasiek Mucha wychodził z zasady, że mło­demu psu najlepszą naukę stary i mądry pies dać może; więc przybrał sobie jakoby za asy­stenta wyborną ogarzycę Lutnię, która, oprócz innych zalet, odznaczała się i bardzo dźwięcznym głosem. Z początku ogarki przestrzegały ordynku to jest pozwalały się Lutni prowadzić. Ale, jak. to młode psiaki, wpadły na trop jakiejś zwierzyny i, goniąc na własną rękę, poszły precz, precz, ku niemałej zgryzocie Muchy. Strzelec w obawie, aby psy nie przepadły, puścił się za nimi aż do sąsiedniego boru, nawołując, naświstując, trąbiąc, a przytem klnąc, na czem świat stoi. Kiedy tak szedł, naraz posłyszał za sobą dwa strzały, które huknęły jeden po drugim, i pomyślał, że albo pani jego, albo Kłuszyński strzelają do zwierzyny, napędzonej przez Lutnię. Skoro już atoli psy odzyskał i wrócił z nimi na miejsce, straszny widok przedstawił się oczom jego. Zbroczona krwią, ze zgrozą śmierci na obliczu, leżała zwa­lona na murawie pani Róża, a obok niej — Kłu­szyński, również cały we krwi i niedający znaku życia.

Jakkolwiek Mucha przeraził się nadzwyczaj­nie, jednakże przypomniał sobie owe słyszane dwa wrystrzały i, jako myśliwy z zawodu, obejrzał natychmiast broń poległych. Rzecz szczególna — tylko w jednej lufie dubeltówki pana Piotra bra­kowało naboju; strzelba zaś pani Róży miała obie lufy nabite. Skądże więc pochodził ten drugi

wystrzał? Czy w tem zabójstwie jeszcze ktoś inny brał udział? O, w parafii świętego Huberta dzieją się nieraz rzeczy tak tajemnicze, że nikt nie zdoła sprawdzić, czy cios był śmiertelnyl Dotąd opo­wiadanie Jaśka Muchy, a możemy tylko dodać, że Piotr Kłuszyński był ranny, miał bowiem przez kulę zdruzgotany obojczyk i omdlał z powodu utraty krwi. Pani Róża dostała kulę w samo serce.

A teraz posłuchajmy, co o tym krwawym wypadku mówi okolica. Naprzód godne uwagi jest tutaj to, że sąsiadki okazywały teraz wzglę­dność dla martwej już pani Róży. Wicińska od czasu do czasu przyznawała nawet, że nieboszczka «była osobą intelligentną i miała dobre serce.» Pływacka, panna Klara i Femcia wzdychały wtedy jednocześnie i mówiły: «Szkoda jej!» Tak, bliźni opłakują człowieka, cenią go wtedy dopiero, kiedy mu się to już na nic nie przyda. Gdyby postę­powano wprost przeciwnie, byłoby i zacniej i ro­zumniej.

Ilistorya o tragicznej śmierci pani Róży, wielokrotnie opowiadana przez usta osób płci pięknej i brzydkiej, tak się przedstawia:

Piotr Kłuszyński zawsze kochał Różę i ona go też kochała. Trzeba przypuszczać, że oboje wyczekiwali jedynie chwili odpowiedniej do wza­jemnych wyznań. I właśnie ta upragniona chwila nadeszła: spotkali się sam na sam, a serca się ich otwarły. Z tego wszystkiego wyszło na jaw, że pani Róża, nim wyszła za Adama, prawdziwie

i szczerze kochała Piotra. Ale Adam, ażeby po­stawić na swojem, użył naprzód podstępu wzglę­dem brata, a następnie umiał ją znowu przekonać, że Piotr nie tylko nigdy jej nie kochał, lecz uważał za kobietę lekką, która może być jedynie dobrą i przyjemną towarzyszką na polowaniach. ()w pierścionek, rzekomo od Róży mający po­chodzić, był podrobiony umyślnie, aby Piotra w błąd wprowadzić.

Małżeństwo, skojarzone na takiej drodze, nie miało warunków trwałości. Pani Róża w tym stosunku coś tak wyglądała, jak gdyby, poślu­biając Adama, miała przekonanie, że robi z siebie poświęcenie, przyjemne dla Piotra. Wnet atoli zrodziły się w jej duszy podejrzenia, gdy spo­strzegła, że brutalny egoizm męża nie uwzględnia niczyich uczuć i zmierza tylko do własnego za­dowolenia. Pierwszą nitkę do kłębka stanowił ów podrobiony pierścionek, którego znaczenie tłóma- czył pan Adam żonie już tak, już znowu inaczej. Zapytywany przez Różę niejednokrotnie o brata, młodszy Kłuszyński zachowywał się podobnie, jak Kain po zabiciu Abla: wybuchał gniewem. Nieraz i tego nie było potrzeba do uniesień jego brutal­nego egoizmu, który raził i obrażał delikatne, rycerskie uczucia żony. Tak się rzeczy miały, gdy pewnego dnia wieczorem Adam powrócił skądś zagrzany winem, i tonem drwiącym, z niepospo­litym egoizmem odkrył swą duszę, chełpiąc się, iż «zręczny fortel rodzonemu bratu sprzątnął

z przed nosa przystojną i posażną wdówkę.» Obu­rzenie Róży nie miało już teraz granic i wtedy to rozżalona, rozczarowana gorzko, nazwała po­stępowanie męża «nikczemnym podstępem, podłą zdradą.»

Czy ta okoliczność mianowicie spowodowała wyjazd pani Róży do Zawierzbia, czy też rozłą­czenie małżeńskiej pary nastąpiło już przedtem, nie wiemy dokładnie, gdyż opowiadanie całe przed­stawiamy podług ustnej kroniki okolicznej, prze­chowanej dzięki płci pięknej. Kronika ta opo­wiada następnie:

Adam Kłuszyński swoją drogą kochał żonę namiętnie, a jako samolub był o nią zazdrosny; mianowicie częste jej wspominania Piotra czyniły go podejrzliwym i doprowadzały do wściekłości.

Spotkanie Róży ze starszym Kłuszyńskim i prawdopodobne jej wyznania, świadczące o niz- kim charakterze Adama, z jednej strony nadzwy­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin