Dickens Karol - OPOWIEŚCI O DWÓCH MIASTACH.doc

(1712 KB) Pobierz

Dickens Charles

OPOWIEŚĆ O DWÓCH MIASTACH

             

 

Księga pierwsza

Wrócony życiu

 

ROZDZIAŁ I

EPOKA

 

Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców owej ery widzą w niej dobro i zło takie samo jak dzisiaj, tylko w nieporównanie wyższym stopniu.

Na tronie Anglii zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o szpetnym obliczu. Na tronie Francji zasiadał król o wydatnej dolnej, szczęce i królowa o powabnym obliczu. W obydwu łych państwach mężowie stanu odpowiedzialni za cudowne rozmnażanie ryb i bochnów chleba widzieli jaśniej słońca, iż ogólny porządek rzeczy został ustalony raz na zawsze.

Był rok pański tysiączny siedemsetny siedemdziesiąty piąty w owym chwalebnym okresie objawienia duchowe spływały na Anglię nie rzadziej niż obecnie. Joanna Southcott ukończyła dwudziesty piąty rok życia, a pojawienie się jej obwieszczał na tchniony szeregowiec Gwardii Królewskiej, który zapowiadał po nadto, iż poczyniono już wszystkie przygotowania do całkowitego zniszczenia Londynu i Westminsteru. Ba! Ledwie przed

dwunastoma laty został zdemaskowany Upiór z Koguciego Zaułka , który uprzednio wystukiwał swoje orędzia metodą bardzo zbliżoną do tej jaką posługują się pozbawione oryginalności nasze duchy z bieżącego lub ubiegłego roku. Inne orędzia, całkiem naturalne i ziemskie otrzymywał król i naród angielski od kongresu brytyjskich poddanych w Ameryce i — dziwna rzecz — orędzia te okazały się ważniejsze dla ludzkości niż jakiekolwiek wieści pochodzące od progenitury Upiora z Koguciego Zaułka.

Francja — na ogół biorąc mniej uprzywilejowana pod względem duchowym niż jej siostrzyca z tarczą i trójzębem — gładko staczała się po pochyłości drukując i wydając papierowe pieniądze. Ponadto korzystała w pełni ze światłego przewodnictwa chrześcijanskich duszpasterzy i wymyślała takie na przykład rozrywki, jak skazanie na obcięcie ręki, wyrwanie języka i spalenie żywcem pewnego wyrostka za to, że nie ukląkł podczas deszczu, aby oddać hołd procesji brudnych mnichów, która ciągnęła w polu widzenia, lubo oddalona o pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów. Zapewne w dniu, gdy uśmiercano okrutnie owego męczennika, w lasach Francji i Norwegii rosły już drzewa, które DrwalPrzeznaczenie wybrał do ścięcia i przetarcia na deski, aby z desek powstała groźna i dobrze znana w historii maszyna składająca się z przenośnego rusztowania, noża i worka. Zapewne w szopach włościan uprawiających gliniaste grunty w okolicach Paryża stały gdzieś wozy pokryte zastarzałym błotem, obwąchiwane przez świnie, używane prze drób jako grzędy — wozy, które RolnikŚmierć wyznaczył już furgony Wielkiej Rewolucji. Ale ów Drwal i Rolnik pracował w milczeniu, chociaż nieustannie, i stłumionych ich kroków nie łowiło niczyje ucho, a wszelkie słowa na temat ich domniemanej działalności uchodziły za wystąpienia bezbożne i zdradzieckie.

Tymczasem w Anglii stan porządku publicznego i bezpieczeństwa nie upoważniał do narodowej dumy. Śmiałe zbrojne włamania i uliczne rabunki zdarzały się w stolicy co noc. Władze

             

               

 

 

  

 

             

             

 

publiczne przestrzegały obywateli, by wyjeżdżając z miasta oddawali na przechowanie ruchomości. Rozbójnik nocny był za dnia kupcem, kiedy więc w roli „herszta bandy" zatrzymywał sąsiada , klienta i zostawał rozpoznany, odważnie strzelał w łeb napadniętemu i odchodził bez lęku. Pewnego razu siedmiu rabusiów urządziło zasadzkę na dyliżans; konduktor zastrzelił trzech, z sam zginął z ręki pozostałych czterech, ponieważ „wyczerpał zapas amunicji"; następnie złoczyńcy bez przeszkód dokonali rabunku. Lord Mayor Londynu został zatrzymany na Turnham Green przez pojedynczego bandytę, który ograbił wszechmocnego dygnitarza na oczach całej jego świty. W londyńskich więzieniach więźniowie staczali bitwy ze strażnikami, a majestat prawa narzucał posłuch stosując garłacze ładowane siekańcami i kulami. Na dworskich salonach złodzieje kradli najdostojniejszym lordom krzyże wysadzane brylantami. Szukając towarów z przemytu muszkieterowie wkraczali do Przytułku Św. Gilesa; tłum strzelał do muszkieterów, a muszkieterowie do tłumu i nikt nie widział w tych zdarzeniach nic osobliwego. Pośród takiego zamętu kat — ustawicznie zajęty, chociaż na nic nieprzydatny — bez wytchnienia pełnił swe zadania: raz brał na powróz długi szereg rozmaitego pokroju przestępców, innym razem wieszał w sobotę ujętego we wtorek włamywacza albo w więzieniu Newgate tuzinami wypalał piętna, albo na placu przed Pałacem Westminsterskim palił nielojalne broszury; dzisiaj pozbawiał życia zwyrodniałego mordercę, jutro włóczęgęnędzarza, co ukradł sześć pensów parobkowi z farmy. Wszystko to i wiele jeszcze podobnych rzeczy działo się w roku pańskim tysiącznym siedemsetnym siedemdziesiątym piątym oraz w latach poprzednich i następnych. Drwal i Rolnik czynili swoje, chociaż nikt na nich nie baczył, a dwaj królowie o wydatnej dolnej szczęce i dwie królowe (jedna o szpetnym, druga o powabnym obliczu) kroczyli naprzód pewnym i dostojnym krokiem i mocno dzierżyli swoje od Boga dane prawa. Rok ów wiódł zatem ich króleskie moście, a wraz z nimi miliony pośledniejszych istot (w tej osobie i bohaterów naszej kroniki) rozlicznymi drogami.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

ROZDZIAŁ II

DYLIŻANS

 

W piątkową noc pod koniec listopada gościniec do Dover ciągnie się przed pierwszą osobą, która ma w tej opowieści rolę do odegrania. Gościniec ciągnął się także za tym człowiekiem i za dyliżans gdy ów piął się pod górę w okolicy Shooter. Człowiek szedł również pod górę w błocie obok dyliżansu (podobnie jak pozostali pasażerowie) nie dlatego, aby nęciła go przechadzka, ale dlatego droga była stroma i grząska, zaś uprząż i pojazd ciężkie. Konie zatrzymywały się już trzykrotnie, a raz stanęły w poprzek kolein, jak gdyby powodowane buntowniczym duchem próbowały zawróć do Blackheath. Wszelako pocztylion i woźnica przy użyciu lejec i bata dowiedli wspólnymi siłami, że nie trudno podważyć słuszne skądinąd twierdzenie, jakoby zwierzęta posiadały rozum. Zapędzone skapitulował i pokornie wrócił do roboty.

Ze zwieszonymi łbami i opuszczonymi ogonami konie szamotały się i ślizgały co chwila, jak gdyby nogi łamały się im w stawach. Ilekroć po krótkim odpoczynku woźnica zbierał wodze i powtarzał monotonnie: „Wio! Hej! Wio!", prawy lejcowy potrząsał głową i wszystkim, co się na niej znajdowało, jak gdyby powątpiewał o możliwości wywindowania ciężkiego wehikułu na grzbiet wzgórza. Ilekroć prawy lejcowy robił taki hałas, pasażer wzdrygał się (jak przystało zdenerwowanemu pasażerowi) i tracił wątek myślowy.

Pierzasta mgła zalegała wszystkie zagłębienia i leniwie wspinała się po stoku, niby zły duch, co szuka i znaleźć nie może wytchnienia. Lepka, przejmująco zimna mgła sunęła przez powietrze tumanami, które doganiały się wzajemnie i prześcigały na podobieństwo fal zmętniałego morza. Była wystarczająco gęsta, aby przed

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

blaskiem latarń osłonić wszystko z wyjątkiem samego dyliżansu i kilku jardów drogi. Opar ze zdrożonych koni łączył się z mgłą, co stwarzało złudzenie, że w taki właśnie sposób powstało całe wilgotne kłębowisko.

Oprócz interesującej nas osoby dwaj inni pasażerowie wlekli się obok pustego dyliżansu. Wszyscy trzej byli okutani wyżej uszu, a na nogach mieli podróżne buty z cholewami. Żaden z nich nie potrafiłby określić, jak tamci dwaj wyglądają, gdyż liczne okrycia i szale kryły ich wzajemnie zarówno przed zmysłem wzroku jak przed oczyma wyobraźni. W owe lata podróżni byli na ogół trwożliwi i unikali przygodnych znajomości, bo na gościńcu każdy mógł być rabusiem lub cichym wspólnikiem rabusiów. Ta ostatnia możliwość wydawała się szczególnie prawdopodobna, gdyż w niemal każdym przydrożnym zajeździe lub szynku krył się ktoś (od samego pana oberżysty do ostatniego popychla ze stajni) pozostający na żołdzie tego czy innego herszta.

Takie mniej więcej niewesołe myśli snuł pocztylion dyliżansu, który piął się pod górę w okolicy Shooter w piątkową noc pod koniec listopada roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Pocztylion stał na swojej grzędzie przymocowanej do tylnej części wehikułu, przytupywał dla rozgrzewki, a czujnym wzrokiem i niemniej czujną dłonią pieścił skrzynię na broń, gdzie nabita rusznica leżała na kilku nabitych pistoletach, te zaś spoczywały na podściółce z broni białej.

Niepokój pospolity w owych czasach towarzyszył zmierzającemu do Dover dyliżansowi: pocztylion podejrzewał pasażerów, a pasażerowie pocztyliona i siebie nawzajem, wszyscy podejrzewali wszystkich, a woźnica pewien był jedynie koni i z czystym sumieniem mógł poprzysiąc na Stary i Nowy Testament, że nie nadają się do dalszej drogi.

— Hej! Wio! — wołał woźnica. — Wio! Raz, a dobrze! Na samą gorę! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Alem się z wami namordował! Joe!

— Aha? — ocknął się pocztylion.

— Która godzina?

— Najmniej dziesięć po jedenastej.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Do licha! Dziesięć po jedenastej, a my jeszcze pod Shooter. Hej! Wio! Bodaj to wszyscy diabli!

Prawy lejcowy dostał batem w chwili, gdy z powątpiewaniem potrząsał głową, szarpnął więc i pociągnął za sobą resztę zaprzęgu. Jeszcze raz dyliżans przyspieszył, a długie buty zatupotały żywiej u jego drzwiczek. Gdy wehikuł stawał, pasażerowie zatrzymywali się i zbijali w gromadkę. Gdyby w takiej chwili którykolwiek zaproponował drugiemu wspólny spacer przed końmi we mgle i ciemnościach, naraziłby się na to, że bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony jako bandyta na publicznej drodze.

Ostatni zryw wciągnął pojazd na grzbiet wzgórza. Woźnica zatrzymał konie, aby dać im odpoczynek. Pocztylion zeskoczył ze swego miejsca chcąc sprawdzić hamulce przed zjazdem i otworzyć drzwiczki dla podróżnych.

— Tsss, Joe! — syknął ostrzegawczo woźnica.

— Co nowego, Tom?

Obydwaj zaczęli nasłuchiwać podejrzliwie.

— Powiedziałbym, że koń zbliża się kłusem — oznajmił Tom.

— A ja powiedziałbym: galopem — uzupełnił Joe i opuściwszy posterunek przy drzwiczkach zwinnie skoczył na grzędę. — Panowie! Stać! Rozkazuję w imieniu króla! — zawołał odwodząc kurek rusznicy i przyjął postawę obronną.

Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, trzymał nogę na stopniu, dwaj pozostali następowali mu na pięty, gotowi szybko zająć miejsca. Po groźnym okrzyku pocztyliona pierwszy znieruchomiał z głową we wnętrzu pojazdu, drudzy stojąc na gościńcu. Wszyscy przenieśli wzrok najprzód z Joego na Toma, potem z Toma na Joego i nastawili uszu. Woźnica i pocztylion bacznie spojrzeli wstecz, a prawy lejcowy poszedł za ich przykładem nie wyrażając tym razem powątpiewania.

Cisza nocna była tym bardziej martwa, gdy umilkł tui i chrzęst ciężkiego wehikułu. Zdrożone konie dygotały lekko i drżenie to zdawało się udzielać dyliżansowi, jak gdyby ów był nadal w ruchu. Serca podróżnych biły silnie, niemal dosłyszalnie, lecz wszystkie te odgłosy potęgowały jedynie milczenie przywodzące na myśl ludzi zdyszanych i powstrzymujących oddech, ludzi,

             

               

 

 

  

 

             

             

 

rych krew pulsuje rytmem przyspieszonym od trwożnego oczekiwania. Tętent galopującego konia zbliżał się szybko i coraz donośniej.

— Hej, tam! — huknął pocztylion najpotężniej, jak umiał. — Stój, bo strzelam!

Galop ustał raptownie, aż błoto zachlupotało, i w ciemnościach zabrzmiał głos mężczyzny:

— Czy to dyliżans do Dover?

— Nic ci do tego, bracie — odkrzyknął Joe. — A ty coś za jeden?

— Czy to dyliżans do Dover?

— Dlaczego pytasz?

— Mam interes do jednego pasażera. — Jakiego pasażera?

— Do pana Jarvisa Lorry.

Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, zdradził niezwłocznie, iż usłyszał własne nazwisko. Pocztylion, woźnica i dwaj pozostali podróżni zerknęli nań nieufnie.

— Nie ruszaj no się, bracie — rzucił pocztylion pod adresem głosu dobywającego się z mgły — bo jak popełnię omyłkę, nie zdążę naprawić jej za twojego życia. Może pan Lorry sam porozumie się z tym człowiekiem.

— O co chodzi? — zapytał pasażer cokolwiek drżącym gło

sem.— Kto ma do mnie sprawę? Czy to Jerry?

U licha — mruknął do siebie Joe. — Jeżeli to nawet Jerry, wcale nie podoba mi się jego chrypa. Stanowczo coś zanadto ochrypnięty.

— Tak, panie Lorry — odpowiedział głos.

— O co chodzi?

— Mam wiadomość dla pana. Od T. i Spółki. — Pocztylionie, znam tego posłańca — oznajmił pan Lorry schodząc ze stopnia, w czym pomogli mu (bardziej skwapliwie niż uprzejmie) dwaj towarzysze podróży, którzy błyskawicznie schronili się do wnętrza dyliżansu, zatrzasnęli za sobą drzwiczki i podnieśli okno. — Może się zbliżyć. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Może i nie grozi — mruknął znów do siebie Joe. — Ale nie jestem tego całkiem pewien. Hej! Ty!

— Hej! Ty! — powtórzył Jerry głosem jeszcze bardziej ochrypłym niż wprzódy. — Czego chcesz?

— Możesz podjechać. Stępa! Rozumiesz? A jeżeli masz ostrze przy siodle, żebyś mi ich nie macał, bo się omylę i napakuję ci do łba ołowiu. Piekielny raptus ze mnie. Rozumiesz? No, zobaczymy zaraz, coś za jeden.

Z mglistych oparów wyłoniła się wolno sylwetka jeźdźca. Przystanął koło pasażera oczekującego przy drzwiczkach dyliżansu. Nachylił się w siodle i zerkając spode łba w stronę pocztyliona wręczył panu Lorry złożoną ćwiartkę papieru. Koń był spieniony, a bryzgi błota plamiły zwierzę i człowieka od podków do czubka kapelusza.

— Pocztylionie — odezwał się pan Lorry spokojnym, rzeczowym tonem.

— Słucham — odpowiedział zwięźle Joe nie odrywając palca od cyngla rusznicy a wzroku od podejrzanego posłańca.

— Nie grozi żadne niebezpieczeństwo — powtórzył pan Lorry. — Jestem pracownikiem Domu Bankowego Tellsonów. Musiałeś chyba słyszeć o Domu Bankowym Tellsonów w Londynie? W sprawach firmy wybieram się do Paryża. Pięć szylingów na piwo. Mogę to przeczytać?

— Oczywiście, skoro wielmożny pan tak uprzejmie prosi. Tylko szybko, jeśli łaska.

Pasażer rozwinął kartkę i przy świetle latarni dyliżansu przeczytał zrazu cicho, następnie zaś na głos:

— „Czekać w Dover na Mademoiselle." Hm, jak widzisz, pocztylionie, list nie jest długi. Jerry! Powtórz moją odpowiedź: WRÓCONY ŻYCIU.

— To diablo dziwna odpowiedź — mruknął ochryple Jerry prostując się w siodle.

— Powtórz ją tylko, a będą wiedzieli, że otrzymałem wiadomości tak niezawodnie, jak gdybym dał ci pokwitowanie na piśmie. No ruszaj! A nie oszczędzaj konia w powrotnej drodze. Dobrej nocy! Jerry.

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Z tymi słowy pan Lorry odemknął drzwiczki i wgramolił się do dyliżansu bez pomocy pasażerów, którzy przezornie ukryli w butach sakiewki i zegarki, obecnie zaś udawali, że drzemią, sądząc, że wszystko inne jest ryzykiem.

Wehikuł znów ruszył ciężko pośród gęstych tumanów opadającej mgły. Pocztylion odłożył rusznicę do skrzyni na broń, uważnie zbadał wzrokiem zawartość tej skrzyni, zmacał tkwiące za pasem pistolety i wreszcie zajrzał do umieszczonej pod tylnym kozłem skrytki zawierającej nieco narzędzi, dwie pochodnie i puszkę z krzemieniem, hubką i krzesiwem. Dyliżans był wyposażony w to urządzenie, aby w wypadku gdy latarnie zawiodą z jakichś przyczyn, konduktor mógł zamknąć się we wnętrzu pojazdu i chroniąc słomę przed iskrami postarać się o światło w stosunkowo niedługim czasie (przy odrobinie szczęścia — nawet w ciągu pięciu minut).

— Tom — zabrzmiało cicho nad dachem wehikułu.

— Co powiesz, Joe?

— Słyszałeś tę odpowiedź?

— Słyszałem, Joe.

— Zrozumiałeś co, Tom?

— Nic, Joe.

— A to się dobrze składa — mruknął pocztylion — bo i ja nic nic zrozumiałem.

Tymczasem Jerry został sam pośród mgły i mroków. Zeskoczył z  siodła nie tylko chcąc dać wytchnienie zdrożonemu koniowi, lecz również po to, by obetrzeć twarz i wylać co najmniej pół galona wody, która zebrała się w szerokim rondzie kapelusza, Przez chwilę stał z wodzami zarzuconymi na zbryzgane błotem ramię, a kiedy umilkł turkot dyliżansu i zaległa znów cisza nocy, odwrócił się i pieszo ruszył z góry.

— No, stara — mówił trochę do siebie, trochę do swojej klaczy — po takim galopie z Tempie Bar zaufam twoim nogom dopiero na równym gruncie. „Wrócony życiu"... Hm... Diablo dziwna odpowiedź. Oj, Jerry, Jerry! To całkiem nie w twoim guście. Gdyby wracanie do życia miało wejść w modę, ładnie by wyglądały, Jerry, twoje interesy.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

ROZDZIAŁ III

CIENIE NOCY

 

Wspaniały temat do rozważań daje zdanie, iż człowiek stanowi nieprzeniknioną zagadkę dla wszystkich innych ludzi. Ilekroć przybywam nocą do wielkiego miasta, ulegam posępnym myślom, bo, każdy z ciemnych, zabezpieczonych okiennicami domów kryje przecież własną tajemnicę, każdy pokój we wszystkich owych domach kryje własną tajemnicę, każde serce bijące w setkach tysięcy piersi jest pod wieloma względami tajemnicą nawet dla majbliższego mu serca. Ma to wymowę grozy, ma wymowę samej Śmierci! Nie wolno mi odwracać kart ulubionej księgi, którą kochałem i w swoim czasie spodziewałem się przeczytać do końca. Nie wolno spoglądać w bezdenne głębie wody, gdzie przy blaskach przelotnego światła widywałem niegdyś zatopione skarby i inne dziwy pogrzebane pod falami. Sądzonym było, że księga zamknie się na zawsze, gdy zdążę przebiec wzrokiem zaledwie stronicę. Sądzonym było, że woda zastygnie wiecznym lodem, gdy blaski rozjaśnią tylko jej powierzchnię, a ja zostanę na brzegu nieświadom sekretów. Mój przyjaciel nie żyje, mój sąsiad nie żyje, moja miłość, ukochanie mojej duszy, nie żyje. Śmierć umacnia i utrwala zagadkę, którą każda indywidualność nosi w swojej głębi i którą ja nosić muszę aż do końca moich dni. Czy jednak na licznych cmentarzach miasta moich codziennych wędrówek śpi ktoś w tajnikach swojej osobowości rów nie nieprzenikniony jak ja dla ruchliwych mieszkańców tego miasta albo też oni dla mnie?

Pod względem takiego przyrodzonego i godnego najgłębszej uwagi dziedzictwa konny posłaniec był równie bogaty jak król, jak

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

premier, jak najzamożniejszy z londyńskich kupców. Podobnie rzecz się miała z trzema pasażerami zamkniętymi w ciasnym wnętrzu  podskakującego na wybojach starego dyliżansu. Wzajemnie stanowili dla siebie tajemnicę tak całkowitą, jak gdyby każdy podróżował samotnie sześcio lub sześćdziesięciokonną karocą przedzieloną od najbliższej obszarem całego hrabstwa. Posłaniec wracał do Londynu swobodnym truchtem. Bardzo często wstępował do przydrożnych karczem, aby się napić, unikał wszakże rozmów, wolał osłaniać czoło kapeluszem i nie pokazywać co zresztą mogło im wyjść tylko na dobre — były bowiem czarne, pozbawione głębi w barwie czy może kształcie, osadzone wiele za blisko siebie, jak gdyby jedno obawiało się, że zostanie na czymś przyłapane, jeżeli oddali się zbytnio od drugiego. Oczy te świeciły ponuro pod starym kapeluszem przypominającym trój graniastą spluwaczkę i nad ogromnym szalem, co osłaniając brodę i szyję spływał niemal do kolan. Kiedy posłaniec wstępował do karczmy, aby się napić, unosił lewą ręką szala w chwili, kiedy prawą wlewał do ust trunek i niezwłocznie maskował się ponownie. Nie, nie, Jerry — mamrotał po drodze wracając ustawicznie o tego samego tematu. — To na nic! Nie dla ciebie interes. Całkiem nie godzi się z twoim fachem uczciwego rzemieślnika. Wrócony życiu! Słowo daję! Stary musiał nieźle pociągnąć z wieczora. Biedny posłaniec tak medytował nad dziwacznym zdaniem, którym obarczono jego pamięć, że kilka razy uchylał kapelusza, aby podrapać się w głowę. Poza ciemieniem (wyłysiałym kępkami) włosy miał czarne, sztywne, najeżone, rosnące za nisko, prawie sięgające szerokiego, płaskiego nosa. Włosy te, jak gdyby kowalskiej poty, podobniejsze były do żelaznych kolców na szczycie muru niż do normalnej ludzkiej czupryny. Najwytrawniejszy gracz w "Barani skok" mógłby bez ujmy odmówić zabawy z panem Jerrym uważając słusznie, że trudno znaleźć na świecie osobnika, który ustanowi niebezpieczniejszą przeszkodę. Jerry człapał w stronę Londynu wioząc zlecenie, które miał powtórzyć dozorcy nocnemu drzemiącemu w swojej budce przed drzwiami Domu Bankowego Tellsonów niedaleko Tempie Bar, aby dozorca zaniósł je do wnętrza domu i powtórzył z kolei komuś

             

               

 

 

  

 

             

             

 

nieporównanie ważniejszemu w bankowej hierarchii. Cienie no< przybierały dla posłańca takie kształty, jakie nasuwało dziwaczne zdanie, a dla jego wierzchówki takie, jakie wynikały z jej osobistych powodów do niepokoju, które musiały być liczne, gdyż klacz boczyła się na widok każdego nowego cienia na gościńcu.

Tymczasem dyliżans odbywał nadal uciążliwą drogę i wioząc trzech towarzyszy podróży, z których każdy stanowił dla pozostałych zagadkę nie do rozwiązania, przechylał się, podskakiwał trzeszczał i turkotał. Dla pasażerów cienie nocy układały się również w kształty, jakie podpowiadały wyobraźni zaspane oczy i leniwe myśli.

Należy przyznać, że Dom Bankowy Tellsonów zajmował poczesne miejsce we wnętrzu starego wehikułu. Związany z tym bankiem pasażer siedział z ręką wsuniętą w rzemienną pętlę, dzięki czemu nie bombardował swoim ciężarem sąsiada i na szczególnie dotkliwych wybojach nie spychał go w przeciwległy kąt głównego siedzenia. Drzemał, kiwał się z półprzymkniętymi oczyma i przy mdłym świetle latarń dyliżansu przenikającym przez małe okienka widział nie pękatą figurę towarzysza podróży, lecz Dom Bankowy Tellsonów, gdzie odbywały się wielkie transakcje. Chrzęst uprzęży wydawał się dźwiękiem monet, a w ciągu pięciu minut kasa honorowała więcej strat i wypłaciła więcej pieniędzy, niż zdołała wypłacić w ciągu czasu trzykrotnie dłuższego mimo rozległych krajowych i zagranicznych stosunków starej firmy. Następnie pasażer zszedł do bankowych piwnic, gdzie otwarły się przed nim wszystkie znane mu (a znał ich bardzo wiele) okute i tajemne schowki. Z wielkimi kluczami w ręku pan Lorry spacerował po podziemiach i przy nikłym płomyczku świecy upewniał się, że skarbiec jest równie bezpieczny, pewny, nienaruszony i cichy jak w ten czas, gdy oglądał go po raz ostatni.

Jakkolwiek jednak bank prawie go nie opuszczał, a dylemat (niewyraźnie, niby ból złagodzony narkotykiem) towarzyszył stale, podróżny zdawał sobie sprawę z trzeciego nurtu wrażeń, który równolegle płynął pośród nocnych mroków. Pan Lorry wiedział, że musi odkopać kogoś z grobu, i wciąż go odkopywał.

Cienie nocy nie wyjaśniały, która z licznych pojawiających

             

               

 

 

  

 

             

             

 

twarzy jest właściwą twarzą człowieka pogrzebanego. Ale wszystkie te twarze zdawały się należeć do czterdziestokilkoletniego mężczyzny, a różniły się między sobą głównie uczuciami, jakie wyrażały, i stopniem upiornego wyniszczenia. Duma, pogarda, upór, poddanie, rozpacz, pragnienie walki następowały kolejno, Podobnie odmieniały się zapadłe policzki, trupia cera, wychudłe ręce i palce. Atoli twarz była na ogół jedna i ta sama i zawsze ocieniały ją przedwcześnie posiwiałe włosy. Sto razy drzemiący pasażer rzucał widmu pytanie:

— Kiedy cię pogrzebano?

— Blisko osiemnaście łat temu — brzmiała nieodmienna odpowiedź.

— Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany? — Od dawna.

— Wiesz, że zostałeś wrócony życiu?

— Tak ludzie mówią.

— A pragniesz żyć?

— Nie potrafię na to odpowiedzieć.

— Czy mam ci ją pokazać? Czy chcesz pójść ze mną, aby ją zobaczyć?

Odpowiedzi na to ostatnie pytanie bywały rozmaite i nawzajem sobie przeczyły. Raz zdławiony głos szeptał:

— Poczekaj, zabić mnie może przedwczesne z nią spotkanie. Innym razem potoki tkliwych łez towarzyszyły słowom:

Prowadź mnie do niej. Albo wreszcie odpowiedź brzmiała tonem niepewności i zdumienia:

— Nie wiem, kim jest ONA. Nic nie pojmuję. Po takich urojonych dyskursach pasażer dyliżansu poczynał wyobrażać sobie, że kopie, kopie, kopie — raz łopatą, raz wielkim kluczem, raz gołymi rękoma — aby odgrzebać ową nieszczęsną istotę. Kiedy zaś znajdował ją wreszcie z twarzą i włosami umazanymi gliną, nagle rozsypywała się znowu w proch. Wówczas pasażer budził się i opuszczał okno, aby realizmem deszczu i mgły ostudzić rozpłomienione policzki.

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Ale nawet wtedy, gdy otwartymi oczami oglądał deszcz i mgłę i ruchome plamy świetlne z latarń, i przydrożny żywopłot umykający skokami — nawet wtedy nocne cienie z otwartej przestrzeni mieszały się z nocnymi cieniami z wnętrza dyliżansu. Pojawiał się prawdziwy dom bankowy z okolic Tempie Bar, prawdziwe transakcje dnia ubiegłego, prawdziwe kasy i schowki pancerne, i posłaniec wysłany śladem dyliżansu, i odpowiedź udzielona mu ustnie A pośród tego wszystkiego powstawała znowu upiorna twarz i rozmowa nawiązywała się od nowa:

— Kiedy cię pogrzebano?

— Blisko osiemnaście lat temu.

— A pragniesz żyć?

— Nie potrafię na to odpowiedzieć.

Pan Lorry zaczynał znowu kopać, kopać, kopać, póki niecierpliwy ruch jednego z towarzyszy podróży nie zwrócił mu uwagi, wypadałoby jednak podnieść okno. Wówczas siadał wygodnie wsuwał rękę w rzemienną pętlę i poczynał zastanawiać się dwoma uśpionymi sąsiadami, którzy jednak wymykali się ryj z jego myśli i niknęli znów w banku i w grobie.

— Kiedy cię pogrzebano?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin