Rees Matt - Kolaborant z Betlejem.rtf

(1139 KB) Pobierz
Dla Bo

 

Matt Rees

 

 

Kolaborant z Betlejem

(Przełożył Grzegorz Woźniak)


 

 

 

Dla Bo


 

Akcja tej książki oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, jakie rozegrały się w Betlejem.

Nazwiska i niektóre realia zostały zmienione, jednakże sposób działania morderców i okoliczności śmierci ofiar są autentyczne.


 

ROZDZIAŁ 1

 

Omar Jussef, nauczyciel uczący historii nieszczęsne dzieciaki z obozu dla uchodźców Dehajsza, wspinał się z wysiłkiem krętą drogą na skraju Bejt Dżala[1] pośród szarych kamiennych domów wzniesionych jeszcze za czasów osmańskich. Był już wieczór i zerwał się silny wiatr. Omar przystanął na chwilę, wyjął grzebyk z kieszeni tweedowej marynarki i próbował przyczesać kosmyk siwych włosów skrywających łysinę. W bladym świetle latarni spojrzał z obrzydzeniem na grudki wyschłego błota, które przylgnęły do brązowych półbutów w czasie marszu po wyboistej drodze na przedmieściach Betlejem.

Za skrytym w mroku przejściem między domami ktoś – chyba wartownik – chrząknął głośno i splunął. Plwocina wylądowała tuż na granicy cienia, jakby specjalnie, żeby Omar Jussef ją zobaczył. Z niemałym trudem stłumił w sobie chęć zwymyślania wartownika za wulgarny gest. Gdyby był u siebie, w szkole dla dziewcząt prowadzonej przez ONZ-owską Agencję do spraw Pomocy Uchodźcom Palestyńskim*[2], nie wahałby się ani chwili, tylko skarciłby ordynusa bez namysłu. W mroku widział sylwetkę uzbrojonego osiłka, doskonale wiedział, że tacy jak on zawsze są wulgarni. Lekko drżącymi rękami raz jeszcze spróbował uładzić zmierzwione włosy, po czym spojrzał z westchnieniem na buty i zanurzył się w ciemną uliczkę.

Doszedł do niewielkiego placyku między domami i przystanął, żeby odetchnąć przed wejściem do greckiego klubu prawosławnego. Solidne kamienne ściany wznoszące się wysoko, szersze od zewnątrz, węższe od środka okna o łukowatych zwieńczeniach, zdawały się świadczyć, że budynek miał również pełnić rolę warowni. Drzwi wejściowe zdobił kamienny tympanon. W środku panował mrok i cisza. Nieliczne lampy na ścianach malowały żółcią ledwie widoczne sklepienie i czerwone kraciaste obrusy na stołach. W sali restauracyjnej był tylko jeden gość. Siedział przy stoliku w kącie pod fotografią niegdysiejszego dygnitarza w fezie na głowie, łypiącego oczami bez wyrazu, jak zwykle na starych zdjęciach. Widząc wchodzącego, ospały kelner na wpół podniósł się z miejsca, ale Omar Jussef dał mu znak, że nie trzeba, i raźno ruszył do stolika George’a Saby.

Czy wartownicy z Brygad Męczenników*[3] nie sprawili ci kłopotów, Abu Ramizie? – spytał George na powitanie.

Użył bardzo popularnego w języku arabskim zwrotu złożonego ze słowa „Abu” (ojciec) oraz imienia jego najstarszego syna, co świadczy o szacunku i zażyłości między rozmówcami*[4].

Tylko jeden sukinsyn omal nie opluł mi butów – uśmiechnął się kwaśno Omar Jussef. – Poza nim nikt nie zgrywał się na bohatera. Zresztą wygląda, jakby wszyscy wyparowali z okolicy.

Niedobrze, widać czegoś się spodziewają – zaśmiał się George. – Ci wielcy bojownicy o wolność ludu Palestyny zawsze zmywają się pierwsi, gdy mają nadejść Izraelczycy.

 

George Saba miał trzydzieści pięć lat i w przeciwieństwie do drobnego i schludnego Omara Jussefa był mężczyzną rosłym i niechlujnym, o gęstych włosach z siwymi pasmami na skroniach. Siwizna oprószała także jego wielkie, krzaczaste brwi, bujne jak spienione morskie fale. Było chłodno, nosił więc ciepłą kraciastą flanelową koszulę i błękitną pikowaną kurtkę z zamkiem błyskawicznym rozpiętym aż po wielki brzuch. Omar Jussef szczycił się swoim byłym uczniem, jednym z pierwszych, jakich kształcił. Nie dlatego, że George osiągnął w życiu coś niezwykłego, ale dlatego, że wyrósł na człowieka uczciwego i pracował w zawodzie, w którym przydawała mu się wiedza wyniesiona z lekcji historii u Omara. George handlował antykami. Wyszukiwał arabskie i perskie meble pozostałe po czasach świetności, odnawiał je, uzupełniał braki w inkrustowanych macicą perłową powierzchniach i sprzedawał, głównie Żydom, którzy wpadali do jego warsztatu przy obwodnicy za miastem.

Przeczytałem dziś parę stron z tej pięknej starej Biblii, którą mi podarowałeś, Abu Ramizie – rzekł George.

Tak, to piękna rzecz – zgodził się Omar Jussef.

Uśmiechnęli się. Zanim przeszedł do szkoły ONZ-owskiej, Omar Jussef uczył w szkole prowadzonej przez braci lasalianów*[5] w Betlejem, a jednym z jego najlepszych uczniów był właśnie George Saba. Gdy George zrobił dyplom, Omar ofiarował mu na pamiątkę stare arabskie wydanie Biblii w czarnej skórkowej oprawie. Odziedziczył tę Biblię po ojcu, który dostał ją od pewnego księdza w Jerozolimie jeszcze za czasów imperium osmańskiego, a już wtedy księga miała sporo lat. Owego księdza ojciec Omara poznał w domu tureckiego beja*[6] i zaprzyjaźnił się z nim. W tamtych czasach bliskie stosunki katolickiego duchownego z klasztoru przy Bramie Jafy w Jerozolimie z muzułmańskim muchtarem – naczelnikiem – podmiejskiej wioski okolonej gajem oliwkowym nie uchodziły za dziwne ani tym bardziej za godne potępienia. Ale już wtedy, gdy Omar przekazał Biblię George’owi, muzułmanie i chrześcijanie jęli się od siebie odsuwać, a do ich wzajemnych stosunków wkradała się nienawiść.

A teraz było jeszcze gorzej.

Nie chodzi o religię – rzekł Saba. – Może gdyby nie było ani Biblii, ani Koranu żyłoby nam się szczęśliwiej? Gdyby słynna gwiazda objawiła się mędrcom nie nad Betlejem, ale – powiedzmy – nad Bagdadem, pewnie życie byłoby tu jaśniejsze. Chcę powiedzieć tylko, że ilekroć sięgam po Biblię, to myślę o tobie, Abu Ramizie, i o wszystkim, co ci zawdzięczam.

Omar Jussef nalał sobie wody mineralnej z plastikowej butelki. Brązowe oczy zwilgotniały mu ze wzruszenia, a myślą cofnął się w przeszłość. Ta prastara Biblia! Ileż mądrych głów pochylało się z szacunkiem nad tymi kartami. Ile rąk zostawiło ślady na jej stronicach. Ojciec, który ją czytał, odszedł trzydzieści lat temu. Później pochylał się nad nią ten chłopak, dziś dojrzały mężczyzna, którego on, Omar, wychował. Spojrzał z sympatią na George’a i dyskretnie otarł palcami oczy.

George zamówił mezze – zestaw przystawek złożony z sałatek i grillowanego mięsa. Zjedli w milczeniu. Kelner przyniósł im na deser baklawę*[7] oraz herbatę dla George’a i mocną gorzką kawę dla Omara.

Kiedy mieszkałem w Chile, też się z nią nie rozstawałem. – George nawiązał do Biblii.

Wielu chrześcijan z Bejt Dżala, rodzinnej wioski George}a, emigrowało wzorem przodków do Chile. Ściągała ich tam wizja lepszego życia, jak również świadomość, że wiara, która tu budziła coraz większą nienawiść ze strony muzułmanów, tam była religią większości.

W Santiago George zajmował się sprowadzaniem od kuzyna, właściciela stolarni w Bab Tuma – chrześcijańskiej dzielnicy Damaszku – składanych stolików do gry w tryktraka i szachy, wykładanych zielonym suknem stolików do kart, inkrustowanych biurek oraz tabliczek z arabskimi i hiszpańskimi hasłami pokoju. Sprzedawał je miejscowym nuworyszom z branży winiarskiej. W Chile ożenił się z Sofią – córką palestyńskiego chrześcijanina. Lubiła Chile i czuła się tam szczęśliwa, ale George tęsknił za ojcem, Habibem, i stopniowo udało mu się ją przekonać, że skoro w Bejt Dżala nastał pokój, mogą wrócić w rodzinne strony.

Po powrocie George odnowił znajomość z Omarem Jussefem i spotykali się od czasu do czasu, ale dziś po raz pierwszy rozmawiali w cztery oczy.

W domu nic się nie zmieniło – stwierdził George. Jak dawniej wisi tam mnóstwo strojów ślubnych. W salonie te, które tata wypożycza, a w sypialni – przeznaczone na sprzedaż. Wszystkie starannie zapakowane w folię. Tylko że teraz ledwie je widać zza moich mebli – antycznych kredensów z Syrii i starych ozdobnych luster, które, niestety, przestały się sprzedawać.

Lustra? I ty się dziwisz? Kto w dzisiejszych czasach chce spojrzeć sobie w oczy? – zaśmiał się ironicznie Omar. – Korupcja szaleje, coraz więcej przemocy i nic z tym nie można zrobić. Miastem rządzi banda tępych sukinsynów, których boi się nawet policja.

Właśnie zastanawiałem się nad tym – rzekł George. – Brygady Męczenników przychodzą tu i otwierają ogień na Gilo*[8], po drugiej stronie doliny. Wtedy Żydzi też zaczynają strzelać, a zaraz potem przysyłają tu czołgi. W mój dom trafiło kilka pocisków. Sukinsyny urządziły sobie strzelnicę na dachu, a Żydzi oczywiście odpowiedzieli ogniem. Jedna kula trafiła prosto w okno salonu, przebiła drzwi z litego drewna, przeleciała przez cały korytarz i utkwiła w lodówce. – Omar dostrzegł błysk w oczach George’a. – Nie pozwolę, by się to powtórzyło – rzekł przez zaciśnięte zęby.

Bądź ostrożny, George. – Omar położył rękę na tłustej dłoni przyjaciela. – Ja mogę mówić, co myślę o Brygadach Męczenników, bo mam za sobą cały mój klan. Gdyby chcieli się do mnie dobrać, naraziliby się połowie Dehajszy, więc się nie odważą. Ale ty, George, jesteś chrześcijaninem i nie masz takiego wsparcia.

Chyba za długo byłem za granicą, żeby się godzić na to, co tu się dzieje. – George podniósł wzrok. Jego błękitne oczy przybrały stalową barwę. – A może po prostu nie potrafię zapomnieć tego, czego mnie uczyłeś, że trzeba mieć zasady i żyć wedle nich.

Omar milczał, dopijając kawę.

A wiesz, kto jeszcze z naszych wrócił do Betlejem? – Choć starał się opanować, w głosie George’a czuło się napięcie. – Elias Biszara.

Naprawdę? – uśmiechnął się Omar.

Nie wiedziałeś? No cóż, przyjechał ledwie tydzień temu. Jestem pewien, że cię odwiedzi, gdy tylko się urządzi.

Elias Biszara był młodszy od George’a, ale również należał do ulubieńców Omara w szkole lasalianów.

Słyszałem, że zrobił doktorat w Watykanie?

Tak, a potem został w Rzymie, sekretarzując jednemu z kardynałów. Ale właśnie zjawił się i jest po dawnemu w Bazylice Narodzenia Pańskiego. Zdaję sobie sprawę, że wracając tu, obaj naraziliśmy się na kłopoty. Dlaczego? Nie wiem, czy zrozumiesz, Abu Ramizie. Gdy dorastaliśmy, marzyliśmy stale, żeby wyjechać, zarabiać i spokojnie żyć. Tylko że na obczyźnie zawsze przychodzi taki dzień, kiedy zaczyna się tęsknić za prawdziwym hummusem*[9], za jasnym słońcem nad wzgórzami, za dźwiękiem dzwonów w kościołach i nawoływaniem muezinów z minaretów. Raptem zaczyna tego brakować i człowieka ogarnia nostalgia tak wielka, że nie może sobie dać rady. I wraca, bez względu na wszystko.

Odwiedzę Eliasa w bazylice, gdy tylko będę mógł.

Za miesiąc jest Boże Narodzenie. Zapraszam do nas. Pójdziemy do kościoła, a potem zjemy obiad. Oczywiście z Umm Ramiz.

Dziękuję, żona bardzo się ucieszy, przyjdziemy z przyjemnością.

Odbył się rytualny spór nad rachunkiem. Obaj wyjęli pieniądze, rzucili na stolik i dyskutowali, kto ma zapłacić. Pewnie trwałoby to jeszcze dłuższą chwilę, gdyby nie odgłosy strzałów. Dobiegały z bliska.

Sukinsyny, znów zaczynają! – George zerwał się od stołu, zostawiając pieniądze. – Muszę iść, Abu Ramizie.

Omar Jussef ruszył za nim do wyjścia. Od drzwi widać było serie pocisków smugowych bijących w dwupiętrowy dom w pobliżu. Z dachu tego domu w stronę przedmieścia Jerozolimy, po drugiej stronie doliny, strzelano seriami z karabinów maszynowych. Obok budynku stało czarne terenowe mitsubishi.

Jezu, znowu z mojego dachu!

George!...

Nie martw się o mnie, ale sam uciekaj, bo zaraz zjawią się Izraelczycy i nawet twój wielki klan cię nie uchroni. Do widzenia. – George pożegnał Omara serdecznym gestem i kryjąc się za płotami okalającymi ogrody, pobiegł w ciemność.

Izraelczycy rozpoczęli ostrzał z cięższej broni i Omar Jussef zasłonił uszy. W ciemności pociski smugowe jawiły się jak śmiercionośny zapis alfabetem Morse’a. Ten kod oznaczał śmierć. Omar Jussef poczuł przenikający go chłód. Przemknęło mu przez myśl, że może powinien pobiec za George’em, ale ten już znikł w mroku. Za jego plecami niecierpliwił się kelner.

No jak, wujku, zostajesz czy wychodzisz?

Idę do domu. Dobranoc.

Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Ruszył, myśląc o tym, że wygląda głupio, kuląc się pod ścianami domów i w ciemności wymacując stopami dziury w chodniku. Ogarnęło go uczucie strachu i zwątpienia. Wyczuwał jakiś ruch w prześwitach między zabudowaniami. W mroku majaczyły sylwetki ludzi i zwierząt. Czuł się trochę jak dziecko, które przy zgaszonych światłach drepcze nocą do łazienki. Zimny pot zrosił mu łysinę i wąsy, a wiatr potęgował uczucie chłodu. Co za stary głupiec ze mnie, karcił się w myślach. Szwendać się podczas strzelaniny w nowych pięknych butach! Gdzie twój rozum, Abu Ramizie?!

Ostrzał przybrał na sile. Omar znów pomyślał o George’u. Co on zrobi, gdy znajdzie ludzi z bronią na dachu swego domu?! No cóż, dopiero w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa człowiek przeko-nuje się, na czym mu naprawdę zależy i co naprawdę kocha.

*

Wszyscy domownicy schronili się w sypialni. Przycupnęli przy ścianie z ciosanych kamieni. Ta strona domu była najdalej od strzelaniny. Przeciwległa, gdzie mieścił się salon, wychodziła na dolinę i izraelskie pozycje na zboczu. George wpadł do domu przez frontowe drzwi. W środku huk strzałów brzmiał jeszcze głośniej. Pociski wpadały przez okno. Z korytarza przy drzwiach przeczołgał się do salonu.

Sofia Saba patrzyła na męża przerażonym wzrokiem. Dobiegała ledwie czterdziestki, ale jej twarz już poorały głębokie zmarszczki, których przedtem nie było. Z każdym strzałem i wybuchem siatka zmarszczek zdawała się gęstnieć jak rysy na szkle. Kasztanowate włosy okalały wylęknioną twarz i trwożliwe oczy. Ramionami otaczała syna i córkę, tuląc ich do siebie. Cała trójka dygotała ze strachu. Obok, pod kolekcją antycznej broni zawieszonej na ścianie przez George’a, siedział jego milczący i pozornie spokojny ojciec – Habib Saba. Wystające kości policzkowe, długi, prosty nos i wyniosła postawa sprawiały, że jawił się jak posąg niewzruszonego arystokraty. George zawołał ojca, przekrzykując odgłosy wystrzałów, ale starzec nawet nie drgnął.

Większość izraelskich pocisków więzła w zewnętrznym murze, ale raz po raz jakiś trafiał w wybite okno i ze świstem przelatywał przez salon, uderzając z łomotem w ścianę, za którą kryła się rodzina Saby. Sofia dygotała wtedy nerwowo. Bała się, że za którymś razem ściana runie i dzieci znajdą się na linii ognia. Hałas potęgowały odgłosy tłukących się luster, porcelany rozbijającej się o kamienną posadzkę i trzask mebli rozsypujących się od kul.

Izraelski pocisk śmignął przez korytarz i uwiązł we framudze drzwi tuż obok wchodzącego George’a. Kiedy kluczył w ciemności, postanowił, że tym razem na pewno zacznie działać. Przeklinał bandytów w duchu, ale gdy pocisk przeleciał o centymetry od jego głowy, nie wytrzymał i zaklął na cały głos. Marzył tylko o tym, żeby przeczołgać się, ukryć za ścianą, zamknąć oczy i nic nie widzieć, nie słyszeć. Może ten cały koszmar tylko mu się śni. Kiedy otworzy oczy, okaże się, że jest w swoim sklepie w Santiago, a idiotyczna mrzonka o powrocie do domu rodzinnego w Betlejem to tylko zły sen. Zajrzał do sypialni i poczuł na sobie wzrok żony. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, tuląc dzieci do siebie. Nie obudzi się w Santiago, nie skryje się przed rzeczywistością. Musi położyć temu kres. Wstał, przylgnął do ściany, jakby chciał w nią wniknąć, głęboko oddetchnął, jakby miał skoczyć do lodowatej wody, i rzucił się przez korytarz do sypialni.

Objął żonę i dzieci.

Wszystko będzie dobrze, kochani. Zaraz coś z tym zrobię. – Przygarnął Sofię i dzieciaki jeszcze bliżej, żeby nie widziały, że nie jest w stanie opanować drżenia szczęk.

Ojciec, który trwał dotąd bez ruchu, potrząsnął głową.

Co chcesz zrobić? – spytał.

George spojrzał ze smutkiem na starca. Nie zwiodły go ani pozorny spokój, ani kamienna postawa. Ojciec siedział bez ruchu w milczeniu, bo poddał się już dawno i od tamtej pory starał się nie rzucać nikomu w oczy. Był chrześcijaninem, a chrześcijanie należeli teraz do wyklętej mniejszości w Betlejem, więc Habib Saba starał się w żaden sposób nie prowokować muzułmanów. George, mieszkając tyle lat za granicą, nauczył się chodzić z podniesionym czołem. Położył rękę na ramieniu ojca i pogłaskał go po szorstkim policzku.

Zaraz potem wstał i zdjął ze ściany zabytkowy rewolwer. Był to webley VI, pamiętający czasy drugiej wojny światowej. Kupił ten egzemplarz kilka miesięcy wcześniej od pewnego starca, który dostał tę broń od brytyjskich oficerów jako pamiątkę na zakończenie służby w Legionie Arabskim. Metal już dawno stracił połysk, a rdza stoczyła bębenek. Ale w mroku sześciocalowa lufa mogła wyglądać groźnie, a na pewno znacznie groźniej niż stare tureckie skałkówki, które też dekorowały ścianę w sypialni. Ścisnął dłonią rękojeść i poczuł ciężar broni.

Habib wyciągnął rękę, aby powstrzymać syna, ale nie zdołał. Sofia krzyknęła, widząc broń w ręku męża. Córka patrzyła w niemym przerażeniu spod matczynego ramienia. George wiedział, że musi działać, bo dłużej nie wytrzyma lęku w oczach najbliższych. Wyciągnął rękę i położył dłoń na czole córki, jakby chciał, aby przymknęła powieki.

Nie martw się, Miral. Tata powie tym ludziom, żeby skończyli zabawę i przestali hałasować.

Zabrzmiało to głupio, więc jeszcze przez chwilę nie zdejmował ręki z czoła dziewczynki, żeby nie widzieć zdumienia w jej oczach. Nawet dziecko wiedziało, że to nie zabawa. Zaraz potem wybiegł przez frontowe drzwi.


 

ROZDZIAŁ 2

 

Ciemność spływała ze wzgórz i mrok ogarniał dolinę, spowijając drzewa oliwne i rzucając cień na romantyczne portrety męczenników na nagrobkach cmentarza w Irtas*[10]. W domu Rahmanów nie zapalono światła, aby nie wyłaniały się z ciemności ani grządki warzywne, ani kępa pinii za domem, bo tamtędy właśnie miał się wkrótce przekradać najstarszy syn. Spodziewano się, że zjawi się na iftar, wieczorny posiłek podawany po całym dniu postu w ramadanie. Dima Abdel Rahman przyniosła już z kuchni tacę pełną szklanek z kamar ad-din – sokiem morelowym. Zaczęła je rozstawiać przy poduszkach, na których zasiądą domownicy. Największą przeznaczyła dla Louaia i tę umieściła na niskim stoliku w kącie, gdzie będzie chciał zasiąść, bo stamtąd widać, co się dzieje za oknami. Nie bacząc na dobiegające z kuchni nerwowe pomruki teściowej, otworzyła okno, próbując dojrzeć w ciemności, czy mąż już nadchodzi. Poprawiła kremową chustę – spięta agrafą pod brodą tkanina podkreślała owal twarzy. Jasne oczy pod długimi rzęsami przypominały barwą brązowiejące jesienne liście. Łagodny i ufny wyraz twarzy zakłócały nieco zaciśnięte usta i jakby cień osamot-nienia. Poczuła chłód, więc otuliła się świąteczną, połyskującą szatą.

Położenie budynku sprzyjało tajemnym odwiedzinom. Przemykając ze swojej kryjówki znajdującej się, pół kilometra od rodzinnego domu, Louai Abdel Rahman ani na chwilę nie musiał wychodzić na otwartą przestrzeń, gdzie izraelskie patrole łatwo mogłyby go wyśledzić. Kręte uliczki Irtas biegły w dół aż do dna doliny, wyglądając jak górskie potoki płynące wśród domów z pustaków. Skrajem doliny ciągnęły się żyzne poletka fellachów, otaczające zielonym kręgiem słynne ogrody należące do klasztoru Sióstr Św. Marii. Po drugiej stronie, patrząc od domu Rahmanów, wejście do doliny zamykały starożytne studnie znane jako Sadzawki Salomona, z których za czasów króla Heroda woda płynęła akweduktem do samej Jerozolimy. Mając liczne źródła w dolinie, mieszkańcy Irtas pławili się w luksusie niedostępnym dla innych palestyńskich wiosek – nie musieli martwić się o wodę, podczas gdy gdzie indziej przez osiem miesięcy letniej suszy z niepokojem patrzono na wysychające cuchnące zbiorniki. W innych wioskach rosły wyłącznie karłowate oliwki, a tu, w dolinie, obok drzew oliwnych także wysokie pinie o rozłożystych koronach. Dima Abdel wiedziała, że osłonią jej męża, gdy będzie zdążał do domu. Jakby natura sama sprzyjała jego walce z okupantami. Gdyby Izraelczycy wystawili posterunki na szczycie zbocza, Louai zobaczyłby ich natychmiast, bo wyżej roślinność stawała się uboższa i na tle gołych skał, nawet o zmierzchu, żołnierzy widać byłoby jak na dłoni.

Spomiędzy drzew dobiegł jakiś szmer.

To on, pomyślała Dima. Nasłuchiwała w milczeniu, nie reagując na wołanie teściowej z kuchni. Wzrok Dimy nie wyławiał niczego z ciemności, ale słuch podpowiadał, że ktoś nadchodzi. Wreszcie. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Wygładziła chustę, poprawiła agrafę pod brodą.

Gdyby nawet Louai musiał się kryć przed Izraelczykami przez całe lata, Dima nigdy nie zdoła przywyknąć do długich przerw dzielących krótkie wizyty męża w domu, w którym mieszkała z jego rodzicami, bratem i trzema siostrami. Pobrali się przed rokiem i niemal cały ten rok Louai się ukrywał. Sprawdziły się więc obawy jej rodziców. Przed ślubem radzili się nawet sąsiada – Omara Jussefa – nauczyciela, którego ojciec darzył szczególnym szacunkiem. Ustaz – profesor – przestrzegał, że Dima może rychło zostać wdową. Ale zarazem podkreślał, że skoro młodzi się kochają, to takie uczucie trzeba uszanować, zwłaszcza gdy wokół jest tyle nienawiści.

Tak więc Dima rzuciła szkołę w Dehajszy i wyszła za Louaia, a po ślubie zaczęła pracować u teścia w warsztacie samochodowym. Prowadziła rachunki i dyżurowała przy telefonie. Po pracy Zajmo-wała się domem i wyglądała odwiedzin Louaia, a te stawały się coraz rzadsze. Zdarzało się, że nie widziała go przez tydzień albo i dłużej. A gdy się wreszcie zjawiał, to wpadał jak po ogień, na godzinę lub dwie, i znów znikał, a ją ogarniał smutek. Bez męża, który osładzałby noce, dnie spędzane w oszklonym kantorku w warsztacie jeszcze bardziej ją przygnębiały. Co gorsza, ojciec Louaia Muham-mad i jego brat Junis odnosili się do niej coraz chłodniej, jakby winiąc ją za ryzyko, jakie Louai podejmował, skradając się nocami do domu. A może chodziło o coś innego.

Kilka tygodni wcześniej, pod nieobecność Muhammada i Junisa, do warsztatu zaszedł pewien mężczyzna. Rosły, w polowym mundurze, przysiadł bez najmniejszego skrępowania na biurku Dimy, gniotąc papier wielkim zadem, i próbował uszczypnąć ją w policzek. Cofnęła się, a on tylko się zaśmiał.

Chciałbym kupić coś od twojej rodziny – rzekł. – Ale zapłacę podwójną cenę, jeśli ty mi to dostarczysz.

I wtedy w drzwiach warsztatu stanął Junis. Intruz jeszcze raz wyciągnął rękę ku Dimie, ale zorientował się, że ktoś patrzy, więc znów tylko się zaśmiał i wyszedł. Junis obrzucił Dimę podejrzliwym spojrzeniem i wybiegł za nim. Po tym wydarzeniu przestał się do niej odzywać.

Kiedy wkrótce potem Louai przyszedł w odwiedziny, Dima poskarżyła się, że teść i szwagier źle się do niej odnoszą. Mąż zareagował w sposób, jakiego się nie spodziewała. Zwykle opanowany i cichy, zaskoczył ją nagłym wybuchem złości.

Nie masz prawa osądzać mojego ojca i brata, a w ogóle to nie wtrącaj się w nieswoje sprawy!

Nie miała pojęcia, o jakich sprawach mówi. Przecież skarżyła się tylko na lodowatą atmosferę w domu i w pracy, nic więcej. A Louai znów ją zaskoczył. Opanował się i przeprosił. Tłumaczył, że to wszystko skutek stresu, bo siedzi w kryjówce jak w więzieniu. Ale Dima wiedziała, że kłamie, a ostra reakcja Louaia na początku potwierdziła tylko jej podejrzenia wobec Junisa. Później usłyszała, jak bracia się kłócą. Robili to szeptem, więc nie rozumiała, o czym mówią, ale ton nie pozostawiał wątpliwości, że coś jest nie tak. A potem, przy pożegnaniu, Louai – co też widziała – obrzucił ojca jakimś dziwnym spojrzeniem, jakby chciał go zganić.

Stała przy otwartym oknie, wpatrując się w ciemność. Słyszała przecież, że ktoś nadchodzi. Ale oto kroki ucichły, a po chwili znów coś dotarło do jej uszu – jakby ktoś, kto się zbliżał, poczuł się pewniej i zaczął iść bardziej zdecydowanie. I wtedy z ciemności dobiegło do niej zdanie:

Ach, to ty, Abu Walidzie.

Poznała głos męża. Brzmiał spokojnie i przyjaźnie. Znów wytężyła wzrok. I nagle między piniami dostrzegła migoczący czerwony ognik. Przez ułamek sekundy krążył, zataczając niewielki krąg, potem znieruchomiał, jakby świetlik przysiadł na liściu. I w tym właśnie momencie rozległ się strzał. Dima otworzyła usta, jakby nadmiar powietrza rozsadzał jej płuca. Zobaczyła męża, jak chwieje się między drzewami. Twarzy nie widziała, ale nie miała wątpliwości, że to on. Poznała dżinsową kurtkę i spodnie, które sama mu kupiła przed jego ostatnimi odwiedzinami. Wybiegł spomiędzy drzew, trzymając się za ramię.

Znów mignął czerwony ognik i znów rozległ się huk wystrzału. Louai rozrzucił szeroko ramiona, zakręcił się jak derwisz w tańcu, po czym zachwiał się i padł na skraju zagonu kapusty.

Dima patrzyła w niemym przerażeniu. Teściowa wbiegła do pokoju, lamentując, że nadchodzą Izraelczycy.

Wymordują nas wszystkich! – krzyczała, wzywając na pomoc męża i syna. – Junis, chodź do mnie, Muhammad, mężu, ratuj nas!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin