Campbell Jack Campbell - Wojna Starka.pdf

(805 KB) Pobierz
1016843384.001.png 1016843384.002.png
JACK CAMPBELL
Jako John G. Hemry
WOJNA STARKA
Stark's War
Tłumaczył Robert J. Szmidt
Mojemu ojcu, komandorowi porucznikowi US Navy, Jackowi M. Hemry’emu, który wstąpił do
marynarki jako zwykły marynarz i ciężką pracą zasłużył sobie na stopień oficerski, oraz mojej
mamie, Iris J. Hemry, która wiernie przy nim trwała mimo kilku wojen, zadań pełnionych na
drugim krańcu świata, licznych manewrów oraz czwórki dzieci. I jak zawsze dla S.
PROLOG
Amerykanie przybyli tutaj niegdyś w swoich prymitywnych rakietach na paliwo ciekłe,
gnani charakterystycznym dla ich nacji przeświadczeniem, że to oni właśnie muszą pierwsi
pokonać ostateczną granicę, jaką jest niebo. Wylądowali, posiedzieli chwilę, zbadali skromny
wycinek terenu, szukając nowej wiedzy. Potem ich zapał do eksploracji wygasł, zwyciężyła opcja
kolonizacji bliższych, tańszych i bardziej bezpiecznych rejonów. Odlecieli więc po raz ostatni i
nigdy nie powrócili, pozostawiając ledwie kilka wątłych śladów świadczących o tym, że
ludzkość kiedykolwiek ważyła się opuścić macierzystą planetę.
Tuż przed końcem dwudziestego wieku, gdy trwająca niemal pięćdziesiąt lat zimna wojna
dobiegła końca, a nowe potęgi - przezwyciężywszy kryzys, który dotknął świat w początkach
nowego tysiąclecia - zaczęły się rozwijać w niespotykanym do tej pory tempie, Ameryka
pozostała ostatnim z supermocarstw. Przewyższała rywali gospodarczo i militarnie.
Jej korporacje, wspierane przez najbardziej zaawansowaną technologicznie armię świata,
zdominowały Ziemię bardziej niż jakiekolwiek imperium wcześniej.
Gdy koncerny zdobyły kontrolę nad wszystkimi surowcami dostępnymi na Ziemi, reszta
państw zaczęła się rozglądać za nowymi źródłami zaopatrzenia. Wiele lat po odlocie
Amerykanów pojawili się wysłannicy innych nacji i sojuszy, poszukujący bogactw oferowanych
przez kosmos. To oni wybudowali tutaj laboratoria, kopalnie, rafinerie, linie produkcyjne w
strefie niskiego ciążenia i osiedla dla siły roboczej, które rozrosły się wkrótce do rozmiarów
niewielkich miast. Po etapie wielkich inwestycji nadszedł czas wysyłki pozyskanych dóbr na
macierzystą planetę i bogacenia się kolonistów.
Wtedy Ameryka po raz kolejny spojrzała w niebo i zdawszy sobie sprawę, że jest ono
teraz własnością innych, uznała, iż czas najwyższy powrócić w przestrzeń i odebrać to, co -
przynajmniej w swoim mniemaniu - utraciła.
CZĘŚĆ PIERWSZA
OPERACJA „SPOKÓJ”
Okręt desantowy trząsł się niemiłosiernie. Zmieniał co chwilę kierunek lotu, aby zmylić
losowymi manewrami systemy ogniowe przeciwnika, co wkurzało żołnierzy tkwiących w
przewożonych na jego pokładzie transporterach. Regularne zwroty dało się przewidzieć i
kompensować ze stosownym wyprzedzeniem, ale w takiej sytuacji pasażerowie desantowca byli
całkowicie bezbronni. Sierżant Ethan Stark zaklął głośno, gdy podczas kolejnego zwrotu uprząż
fotela wbiła mu się boleśnie w ciało. Nigdy nie można było mieć pewności, co stanie się z
człowiekiem po zrzucie, ale jedno nie ulegało kwestii: tym razem już sam dolot do celu oznaczał
liczne siniaki i otarcia.
- Przygotować się do zrzutu. - Z interkomu dobiegł głos porucznika, przerywając
przytłaczającą ciszę w przedziale osobowym.
Kanciaste wnętrze transportera opancerzonego rzadko nastrajało optymistycznie, ale na
moment przed dokonaniem zrzutu zawsze panowała w nim bardzo napięta atmosfera.
Stark przymknął oczy, próbując się skoncentrować.
- Zrzut! - wrzasnął porucznik Porter.
Moment później rozległ się charakterystyczny wizg wind desantowych. Wielokrotnie
trenowali symulowane zrzuty w grawitacji lunarnej, zauważyli więc niemal natychmiast, że coś
jest nie tak. Pilot odpalił kapsułę transportera, ale zrzut trwał już o dziesięć sekund dłużej, niż
powinien. A to oznaczało problem.
Stark otworzył oczy i spojrzał w stronę siedzącego w sąsiednim boksie zesztywniałego
porucznika. Dowódca milczał, miał niepewność wypisaną na twarzy.
- Przygotować się do zderzenia! - rozkazał Ethan swoim ludziom na moment przed tym,
jak transporter zarył w grunt z tak głośnym zgrzytem, że utonął w nim nawet jazgot
złorzeczących żołnierzy. Maszyna poszła bokiem, odbiła się i znów wzniosła.
Zwykły szeregowiec nie miał żadnego oglądu sytuacji, ale Stark nie zaliczał się do tego
rodzaju żołnierzy. Był dowódcą drużyny, załatwił więc sobie dodatkowe środki łączności. Dostał
do nich dostęp nie dlatego, że ceniono go bardziej od innych, ale na wypadek, gdyby porucznik
Porter został zabity na początku operacji. W takiej sytuacji właśnie na sierżanta spadał
obowiązek odbierania i przekazywania dalej rozkazów z góry. Co wcale nie znaczy, że mam
zamiar tkwić w niewiedzy aż do tego tragicznego momentu, pomyślał Stark, naciskając klawisz
komunikatora, aby obejść zabezpieczenia linii łączności zarezerwowanej dla oficerów. Teraz
miał dostęp nie tylko do oficjalnego kanału informacji, ale też do wiedzy, jaką posiadali jego
przełożeni - co prawdę powiedziawszy, ani trochę go nie uspokoiło.
- Gdzie my jesteśmy, u licha? - żołądkował się porucznik. - Nie mogę skalibrować
mojego taka.
- Znajdujemy się poza obszarem załadowanym do waszych map taktycznych. -
Lakoniczna odpowiedź pilota została wygłoszona takim tonem, jakby zamierzał nią wkurzyć
żołnierzy do reszty. - Przekazuję nowe dane.
Wgranie nowych map na sprzęt porucznika zajęło kilka sekund, które Stark wykorzystał,
aby paroma szybkimi ruchami palców na klawiaturze komunikatora ściągnąć je także na swojego
taka. Ledwie skończył, porucznik znowu wybuchnął.
- Szlag by ich trafił! Zrzucili nas dwadzieścia kilosów za celem!
- Wiem - mruknął pojednawczo pilot transportera. - I w dodatku ze zbyt dużej wysokości.
Na szczęście nie uszkodziliśmy mocno maszyny. Robię, co mogę, by dowieźć was do strefy
zrzutu.
- Dwadzieścia kilosów za celem i ze zbyt dużej wysokości. Bóg jeden wie, gdzie jest
reszta mojego plutonu. Sądzicie, że powinienem napisać oficjalne zażalenie?
- A czy to coś kiedyś dało? Zameldowałbym o tym mojej przełożonej, ale jej wóz walnął
w grunt z takim impetem, że całkowicie stracił łączność. - Po tej wiadomości pilota zaległa na
moment cisza.
Stark usadowił się wygodniej w uprzęży, studiując nowe mapy, ale w trzewiach wciąż
odczuwał ucisk charakterystyczny dla niepewności. Czasami człowiek może tylko czekać.
Pokonanie dwudziestu kilometrów zajmie parę minut nawet przy maksymalnej prędkości
transportera.
- Poruczniku? - Pilot odezwał się znacznie szybciej, niż powinien, gdyby chciał
zameldować o dotarciu do celu.
- Jestem - burknął w odpowiedzi Porter. - Czego?
- Musimy lądować. Ogniwa zasilające się przegrzewają. Jeśli nie zatrzymam silników,
wylecimy w powietrze.
- Czy mi się zdaje, czy powiedziałeś przed chwilą, że transporter nie odniósł
poważniejszych uszkodzeń podczas przyziemienia?
- Bo nie odniósł. - Pilot, sądząc po głosie, także był przytłoczony. - To wada
konstrukcyjna. Czasami ogniwa przegrzewają się same z siebie. Jedynym sposobem na
załatwienie sprawy jest wyłączenie ich i pozwolenie, by ostygły.
- Jak daleko do strefy zrzutu? - Po kolejnej wpadce porucznik balansował na krawędzi
załamania nerwowego.
- Cztery kilometry. Podchodzę do lądowania - zameldował pilot drżącym głosem.
Może obawiał się reakcji porucznika, a może niepokoił go stan napędu.
- To za daleko. Co się stanie, jeśli nie zmniejszysz obciążenia ogniw jeszcze przez
chwilę?
- Eksplodują.
- Chyba powinniśmy zaryzykować. Musimy się trzymać planu taktycznego, a on mówi
wyraźnie, że masz nas dowieźć na wyznaczone pozycje.
Stark zamarł, zaczął szukać argumentów, którymi przekonałby dowódcę, że warto słuchać
pilota maszyny, ale jak się okazało, ten doskonale wiedział, co powiedzieć.
- Nie radziłbym, poruczniku. Siedzicie na tych ogniwach. Jeśli je szlag trafi, cały impet
eksplozji pójdzie najpierw do przedziału osobowego, a dopiero potem wybije panele pancerza.
Wiem, że tak nie powinno być, ale niestety jest. Widywałem już skutki podobnych awarii i może
mi pan wierzyć, nie było to nic przyjemnego.
Porucznik Porter zamilkł, a kiedy odezwał się znowu, przemawiał znacznie
rozsądniejszym tonem.
- To kolejna wada konstrukcyjna, jak mniemam?
- Ja nie projektowałem tych cholernych maszyn, ja je tylko prowadzę. Pójdziecie pieszo
czy poczekacie godzinę na wystudzenie ogniw?
- Nie wiem. Dlaczego, u licha, nie mam wciąż łączności ze sztabem?
- To już nie moja wina. - Pilot zaczął się niecierpliwić. - Nawalacie z buta albo czekacie.
Decyzja należy do pana.
- Muszę mieć rozkaz.
Czas wkroczyć na scenę, pomyślał Stark, luzując uprząż, by klepnąć dłonią - z niewinną,
ale zatroskaną miną - w opancerzone kolano dowódcy.
- Zatrzymaliśmy się, panie poruczniku. Czy to nie oznacza opóźnień w stosunku do
harmonogramu?
- Opóźnienie? - powtórzył przerażony Porter. - Boże. Szlag by to trafił. Idziemy -
poinformował obcesowo pilota transportera.
Stark zaczął się przygotowywać do akcji, aby porucznik nie zauważył, że nasłuchuje
nawet teraz, gdy Porter zmienił częstotliwość na kanał dowodzenia.
- Dobra, słuchajcie mnie uważnie. Transporter ma awarię, a znajdujemy się cztery kilosy
od właściwej strefy zrzutu. Musimy iść dalej sami. Zajmijcie się przygotowaniem ludzi,
sierżancie.
- Tajest! - Stark zignorował chóralny jęk zawodu, jaki rozległ się w łączach po tym
wystąpieniu dowódcy. - Słyszeliście, co powiedział pan porucznik. Ruszać się! Szybko i z
zachowaniem szyku albo załatwię wam taką musztrę po powrocie, że zatęsknicie za kolejnym
zrzutem.
Właz opadł i żołnierze wyskoczyli na zewnątrz, opadając bardzo wolno na pylisty, usiany
drobnymi kamykami grunt. Niektórzy wykonywali instynktownie kontrolowane przewroty, ale
zaraz się podnosili, by sprawnie zająć miejsca w luźnym szyku, tak charakterystycznym dla
weteranów znajdujących się na terytorium wroga. Stark stał na skraju rampy, nadając butem pęd
kolejnym wylatującym na zewnątrz żołnierzom, zwłaszcza tym, którym wydawało się naiwnie,
że ciążenie załatwi całą resztę. Gdy ostatni z nich wylądował pod komicznym kątem, machając
rozpaczliwie rękoma, jakby próbował się chwycić nieistniejącej atmosfery, Ethan opuścił swoje
stanowisko, odbijając się mocno od obramowania luku, by nabrać wystarczającego pędu i dotrzeć
bez problemów na powierzchnię satelity.
Spod ciężkich wojskowych butów uniosły się maleńkie chmurki pyłu. Wisiały nad
powierzchnią Księżyca jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym zaczęły wolno opadać na swoje
miejsce. Stark omiótł wzrokiem horyzont, sprawdzając wzmocniony elektronicznie obraz
bezkresnej kamienistej równiny upstrzonej dziwnie wyglądającymi kolorowymi ikonkami,
wyświetlanymi na wizjerze hełmu. Pozycje własnych oddziałów oznaczono na jego HUD-zie
zielonymi markerami, innych barw na razie nie widział, co wcale jednak nie musiało oznaczać,
że w pobliżu nie kryje się żadne zagrożenie.
- Chen! Billings! Odsuńcie się od siebie, u licha. Nie jesteście na pieprzonej randce! -
Ikonki rozdzieliły się, gdy dwoje żołnierzy odskoczyło od siebie posłusznie. - Rozmieszczenie
oddziału zakończone, poruczniku - zameldował.
- Dobra robota - mruknął Porter roztargnionym tonem. - Nadal nie mogę wywołać nikogo
spoza waszej drużyny - dodał z jeszcze większą troską w głosie.
Stark także przełączył swój komunikator na odbiór, ale urządzenie pozostało ślepe i
głuche. A nawet na autoryzowanym przez sztab paśmie powinien mieć dokładny ogląd sytuacji
własnego plutonu. Furtka w systemie łączności dowódcy gwarantowała mu dostęp do przekazów
z całego pola walki.
- Ja też nie odbieram żadnych sygnałów, poruczniku.
- Musimy przerwać misję. Łączność całkowicie wysiadła.
- Jeśli komunikatory nie działają, jak zsynchronizujemy nasze ruchy z pozostałymi
drużynami?
- Nie mam pojęcia! Przeciwnik zakłóca łączność na wyższych poziomach dowodzenia. I
jak tu działać w takich warunkach? W tej chwili wróg może prowadzić zmasowany atak na
pozycje całej reszty naszej brygady!
Stark okręcił się na pięcie, ponownie omiatając wzrokiem cały horyzont. - Czy tego
rodzaju działań nie zarejestrowałyby nasze sensory? Widzielibyśmy pył wzniesiony eksplozjami.
Czulibyśmy wywołane przez nie drgania podłoża...
- Przecież wiem!
- Harmonogram taktyczny wciąż działa. - Widoczne na osłonie hełmu Ethana cyfry miały
barwę żółtą zamiast zielonej, co oznaczało, że są spóźnieni w stosunku do ustalonego w sztabie
planu działania. Porter wciąż się wahał. Stark podglądał jego działania, korzystając z furtki w
systemie, wiedział więc, że dowódca nerwowo przeskakuje z obwodu na obwód, szukając
jakiegokolwiek połączenia z łańcuchem dowodzenia. - Zdaje się, że zegar odliczający czas
zmienił właśnie kolor na pomarańczowy.
- Pomarańczowy? - Porucznik zaczerpnął mocno tchu, rozdarty między chęcią wykonania
powierzonego mu zadania i potrzebą kontaktu z przełożonymi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin