Colin Forbes - Cykl-Tweed 02 - Terminal.pdf

(2478 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
844199832.001.png
Od autora
Kliniki szwajcarskie należą do najlepszych na świecie - zatrudniają personel o
bardzo wysokich kwalifikacjach i są wyposażone w supernowoczesną
aparaturę medyczną. Zapewniają opiekę, jakiej pacjent nie znajdzie nigdzie
indziej. Klinika Berneńska, która odgrywa znaczącą rolę w tej powieści, w
rzeczywistości nie istnieje. Wszystkie postacie są wytworem fantazji autora.
Terminal - najbardziej zwięzłe wyrażenie myśli; śmiertelna choroba; złącze w
obwodzie elektrycznym; końcowy przystanek kolejowy lub lotniczy ...
The Concise Oxford Dictionary
844199832.002.png
Prolog
Żadna noc nie powinna być aż tak zimna. I żadna kobieta nie powinna
wycierpieć tyle, co Hanna Stuart, która biegła w dół zaśnieżonego zbocza.
Krzyczała, dopóki nie zdławił jej głosu duszący kaszel. Z tyłu dobiegało ujadanie
goniących ją groźnych dobermanów.
Była ubrana tylko w futro narzucone na nocną koszulę i odpowiednie na tę porę
roku buty z gumową podeszwą, dzięki którym nie ślizgała się po zdradliwym
gruncie. Potykając się, biegła w kierunku ogrodzenia z drutu okalającego teren.
Nie zatrzymując się, zerwała z twarzy to coś, odrzuciła je na bok i kilka razy
głęboko wciągnęła lodowate powietrze.
Wprawdzie noc była ciemna, ale biel śniegu powodowała, że Hanna widziała,
dokąd biegnie. Jeszcze tylko kilkaset jardów i dotrze do siatki oddzielającej ją od
autostrady, od świata zewnętrznego, od wolności. Wdychała głęboko świeże
powietrze i przyszło jej w tym momencie do głowy, że teraz jest jeszcze gorzej,
niż gdy miała to coś na twarzy. Na dworze panował mróz i Hanna miała
wrażenie, że łyka płynny lód.
- O Boże, nie! - sapała, z trudem łapiąc oddech.
Nagle coś upadło - pocisk w kształcie granatu pękł przed nią z sykiem.
Przebiegając unoszącą się chmurę, rozpaczliwie próbowała wstrzymać oddech.
Okazało się to niemożliwe. W rezultacie oddychała szybciej, wypełniając płuca
tym paskudztwem, i ponownie zaczęła się dusić.
Za psami biegli umundurowani ludzie w dziwacznych maskach na twarzach.
Hanna Stuart nie oglądała się, nie widziała ich, lecz czuła, że ją gonią.
Skupiła się tylko na próbie dobiegnięcia do wielkiej bramy w ogrodzeniu z drutu.
Była zamknięta, ale Hanna wiedziała, że pod stopami ma prowadzącą do niej
zaśnieżoną ścieżkę. Dzięki tej świadomości przyspieszała kroku - z niewielkim
skutkiem wprawdzie, ale jednak. Wciąż się dusząc, dosięgła wreszcie bramy i
uczepiła się jej. Szarpała, próbując ją otworzyć.
Gdyby autostradą jechał jakiś samochód, gdyby zobaczył ją kierowca. Gdyby
udało jej się otworzyć tę przeklętą bramę, to może: nawet by przeżyła. Tak wiele
tych „gdyby”... Panika, nad którą starała się panować, teraz zawładnęła nią
zupełnie. Oszalała ze strachu, wypatrywała na pustej drodze zbawczych świateł
samochodu. Ale nic się nie poruszało w panującej ciemności. Nic z wyjątkiem
psów, które były coraz bliżej, i uformowanych w półokrąg ludzi podążających za
zwierzętami.
Hanna zakasłała po raz ostatni. Zakrwawione dłonie uczepione siatki rozluźniły
chwyt. Na oblodzonej bramie zostały tylko czerwone plamy, gdy osunęła się i
upadła, uderzając twarzą w pokrytą lodem ziemię.
Kiedy prześladowcy znaleźli się przy niej, była już martwa - niewidzących oczu
nie pokrywały powieki, a na skórze zaczęły się pojawiać ślady zatrucia
cyjankiem. Dwóch ludzi wniosło ciało na noszach z powrotem na górę. Psy
uwiązano. Jeden z mężczyzn kawałkiem gazy usunął z bramy ślady krwi i
podążył za innymi.
To wydarzenie miało miejsce w Szwajcarii w roku 1984. Na bramie widniała
metalowa tabliczka z wygrawerowanym napisem
KLINIK BERN. Wachhund . KLINIKA BERNEŃSKA. Uwaga, zły pies!
Rozdział 1
Tucson, Arizona. 10 lutego 1984. 24 stopnie Celsjusza.
Przesycone żarem powietrze pulsowało; surowe, skaliste góry Tucson zdawały
się drgać w upalnej mgiełce. Siedząca za kierownicą swego niedawno
sprowadzonego z Anglii jaguara doktor Nancy Kennedy dała upust frustracji i
wcisnęła pedał gazu.
Wprawnie wyrównała bieg, a autem zarzuciło, gdy energicznie skręcała z
międzystanowej autostrady numer 10 na serpentynę wiodącą do Gates Pass.
Siedzący obok niej Bob Newman zdawał się nie aprobować takich
ekstrawagancji. Zaczął kasłać, gdy otoczyła ich wzbita przez samochód chmura
kurzu. Miał ochotę krzyczeć, może nawet wrzeszczeć.
- Czy musisz prowadzić tę swoją najnowszą zabawkę tak, jakbyś brała udział w
rajdzie w Brand’s Hatch? - zapytał.
- To typowe brytyjskie umniejszanie faktów?
- Za to typowo po amerykańsku obchodzisz się z nowym samochodem. Przecież
powinnaś go dotrzeć - odciął się.
- A co ja niby robię?
- Wyciskasz z niego ostatnie poty. Nie musisz nas zabijać tylko dlatego, że
zamartwiasz się o dziadka, który leży w szwajcarskiej klinice.
- Czasami zastanawiam się, dlaczego zaręczyłam się z Anglikiem - rzuciła.
- Bo nie mogłaś mi się oprzeć. O Boże, ale gorąco...
Newman miał czterdzieści lat, gęste, płowe włosy, cyniczne niebieskie oczy,
które zbyt często oglądały ciemniejszą stronę życia.
Miał też wydatny nos, wyrazistą szczękę oraz usta znamionujące stanowczość,
ale i poczucie humoru. Wiedział, że są dwadzieścia cztery stopnie, bo zauważył
wskazanie elektronicznego termometru przed bankiem w Tucson. Miał na sobie
jasne spodnie, białą rozpiętą pod szyją koszulę, a na kolanach trzymał złożoną
marynarkę w drobną kratkę. Był mokry od potu. Na jego wilgotnej skórze
osiadał kurz. Była godzina jedenasta i właśnie trochę się pokłócili.
Może już czas na następną sprzeczkę? Zaryzykował.
- Nancy, jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego tak pospiesznie wywieziono twego
dziadka do Szwajcarii, to wiedz, że obrałaś złą drogę. Ta nie prowadzi do Kliniki
Berneńskiej.
- O, cholera!
Nancy wcisnęła hamulec tak gwałtownie, że Bob wyleciałby z samochodu przez
przednią szybę, gdyby nie to, że oboje mieli zapięte pasy. Na sekundę przed tym
manewrem zjechała z drogi na pobocze. Zamaszyście otworzyła drzwi, jak burza
wyskoczyła na drogę, i splótłszy ręce stanęła przy niskim murku tyłem do Boba.
Westchnął. Naturalnie nie zgasiła silnika. Bob wyłączył go, wrzucił kluczyki do
kieszeni i z przewieszoną przez ramię marynarką dołączył do Nancy, obserwując
ją kątem oka.
Dwudziestodziewięcioletnia Nancy Kennedy wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie,
kiedy się złościła. Jej gładka skóra nabierała I, rumieńców, a kruczoczarne włosy
opadały na ramiona. Bob uwielbiał błądzić palcami w gęstwinie jej włosów i
głaskać delikatnie kark. Potem nic już nie było w stanie ich powstrzymać.
Nancy miała metr siedemdziesiąt wzrostu, zaledwie dziesięć centymetrów mniej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin