Joseph Conrad - Nostromo.pdf

(1287 KB) Pobierz
Joseph Conrad
NOSTROMO
Opowieść z wybrzeża
Johnowi Galsworthy'emu
Spis treści
PRZEDMOWA AUTORA
CZĘŚĆ PIERWSZA SREBRO KOPALNI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
CZĘŚĆ DRUGA WYSPY IZABELE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
CZĘŚĆ TRZECIA LATARNIA MORSKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PRZEDMOWA AUTORA
Nostromo jest książką najtroskliwiej przemyślaną ze wszystkich mych dłuższych powieści
napisanych po wydaniu Tajfunu — zbioru krótkich opowiadań.
Nie twierdzę przez to, iż w tym okresie uświadomiłem sobie jakąś szczególną zmianę w
mojej umysłowości i poglądach na zadania pisarza. A może nawet takiej zmiany w ogóle nie było,
poza tą tajemniczą, niezbadaną dziedziną, która nie ma nic wspólnego z teoriami sztuki, subtelną
zmianą w gatunku natchnienia — rzeczą, za którą nie można mnie czynić odpowiedzialnym. Co
mnie jednak trochę dręczyło po ukończeniu ostatniej noweli ze zbioru objętego tytułem Tajfun, to
wrażenie, że nie ma już o czym pisać na tym świecie.
Ten dziwnie negatywny i niepokojący nastrój trwał przez pewien czas, po czym pierwszym
bodźcem do Nostroma — jak to już bywało przed zabraniem się do innych dłuższych powieści —
stała się kursująca anegdota, zupełnie pozbawiona szczegółów, które by jej nadawały wagi.
W roku 1875 czy 1876, przebywając jako bardzo młody chłopiec w Zachodnich Indiach, a
raczej w Zatoce Meksykańskiej (gdyż moje kontakty z lądem były krótkie, rzadkie i przelotne),
usłyszałem opowiadanie o jakimś człowieku, który korzystając z zamętu rewolucji, sam jeden
ukradł łódź załadowaną srebrem, gdzieś na wybrzeżu Tierra Firme.
Było w tym coś niezwykłego. Ale nie dowiedziałem się żadnych szczegółów, że zaś
problem przestępstwa jako przestępstwa nie interesował mnie zbytnio, więc cała ta historia wyszła
mi z pamięci. Zapomniałem o niej i dopiero w dwadzieścia sześć czy siedem lat później odnalazłem
ją w potarganej książczynie, nabytej na ulicznej wystawie drugorzędnej księgarni. Była to
autobiografia amerykańskiego marynarza, w napisaniu której dopomógł mu pewien dziennikarz.
Podczas swych wędrówek marynarz ten pracował przez kilka miesięcy na pokładzie szkunera —
okazało się, iż panem i właścicielem tego statku był właśnie złodziej, o którym słyszałem za
młodych lat. Nie mam co do tego wątpliwości, gdyż trudno przypuścić, aby dwa zamachy tak
śmiałej natury zostały dokonane w tej samej części świata, i to w związku z
południowoamerykańską rewolucją.
Ten człowiek potrafił rzeczywiście zagrabić łódź naładowaną srebrem, a mógł tego dokonać
tylko dlatego, że posiadał całkowite zaufanie swych zwierzchników, którzy musieli być dziwnie
nieprzenikliwi w ocenie ludzkich charakterów. W opowiadaniu marynarza wychodzi on na
nieposkromionego łotra i pospolitego oszusta, na figurę stetryczałą, tępą i okrutną, o ordynarnym
wyglądzie zewnętrznym, na człowieka zupełnie niegodnego wielkości, do której miała go wówczas
ta sposobność przypadkowa wynieść. Lubił — rzecz ciekawa — otwarcie przechwalać się swym
czynem.
— Ludzie myślą, że robię majątek na moim szkunerze — mawiał — ale to nic nie jest. Nie
dbam o ten zarobek. Od czasu do czasu jadę spokojnie, gdzie trzeba, i wydobywam sztabę srebra.
Muszę powoli się wzbogacać, jak sami rozumiecie.
Był jeszcze jeden interesujący rys w tym człowieku. Pewnego razu wybuchła kłótnia
między nim a marynarzem, któremu wyrwała się pogróżka:
— A kto mi zabroni, gdy przybijemy do lądu, donieść o tym, co pan mówił o srebrze?
Cyniczny gbur nie przestraszył się bynajmniej. Nawet się roześmiał.
— Ty głupcze, jeśli odważysz się pisnąć cośkolwiek o mnie na wybrzeżu, wpakuję ci nóż w
plecy. Wszyscy tam. w porcie są. mymi przyjaciółmi, mężczyźni, kobiety i dzieci. Kto mi
dowiedzie, że łódź nie zatonęła? Nie pokazałem ca, gdzie srebro jest ukryte, prawda? A więc nie
wiesz nic. Przypuśćmy, że kłamałem. Hę?
Wreszcie marynarz, któremu obmierzła nikczemność tego zatwardziałego złodzieja, opuścił
potajemnie szkuner. Cały ten epizod zajmuje około trzech stron w autobiografii. Nie byłoby o czym
mówić, gdyby nie to, że gdy czytałem te kartki, potwierdzające zasłyszane w młodości słowa,
wywołały one w mej pamięci zamierzchłe lata, kiedy wszystko było jeszcze takie świeże, tak
zaskakujące, tak ciekawe; zarysy obcych wybrzeży w rozgwieżdżone noce, cienie wzgórz w słońcu,
namiętności ludzkie wśród mroków, gawędy na pół zapomniane, twarze o rysach dziś już
zatartych... A więc może, może istnieje coś na świecie, o czym warto pisać. W tej historii nie
widziałem jednak na razie nic godnego uwagi. Jakiś szubrawiec kradnie dużą skrzynię z cennym
towarem — tak ludzie mówią. Albo to prawda, albo nie — w każdym razie rzecz nie ma wartości
sama w sobie. Obmyślanie szczegółów i okoliczności, w jakich grabież została dokonana, nie
pociągało mnie, nie leżało bowiem w zakresie mego talentu; pomyślałem sobie, że gra niewarta
świeczki. Dopiero od chwili gdy w mojej głowie zaświtała myśl, że złodziej skarbu nie musiał być
koniecznie zakamieniałym łotrem, że mógł być nawet człowiekiem z charakterem, aktorem, a może
ofiarą dramatu rewolucji, dramatu o wciąż zmieniającej się akcji, dopiero wtedy zamajaczyła mi
zamglona jeszcze wizja kraju, który miał później stać się prowincją Sulaco, z jej wysokimi,
mrocznymi szczytami Sierry, z jej mglistym Campo — niemymi świadkami wydarzeń
wynikających z namiętności ludzi równie krótkowzrocznych w dobrym, jak w złym.
Takie oto były prawdziwe a zawiłe przyczyny narodzin Nostroma — książki. Z tą chwilą,
sądzę, musiała być napisana. Ale nawet wtedy wahałem się — instynkt samozachowawczy
przestrzegał mnie przed podjęciem tak dalekiej i mozolnej podróży, do kraju pełnego intryg i
rewolucji. Mimo wszystko trzeba było to zrobić.
Pisanie zajęło mi większą część 1903 i 1904 roku; było w tym dużo przerw, były też
nawroty, wahania. Bałem się zabłądzić , im głębsza bowiem stawała się moja znajomość tego kraju,
tym szersze otwierały się perspektywy. Często także, natknąwszy się na zbyt zawiłe sprawy tej
republiki, pakowałem (w przenośni) walizkę i uciekałem z Sulaco, by zmienić powietrze i napisać
parę stron innej książki: Zwierciadła morza. Na ogół, jak to już wspomniałem poprzednio, pobyt
mój na kontynencie Ameryki Łacińskiej — słynnej ze swej gościnności — trwał około dwóch lat.
Po powrocie stamtąd zastałem (mówiąc poniekąd stylem kapitana Gullivera) moją rodzinę w
dobrym zdrowiu, żonę uszczęśliwioną, że się to wreszcie skończyło, a naszego synka w postaci
sporego chłopca, urósł bowiem bardzo w czasie mej podróży.
Największym dla mnie autorytetem w zaznajamianiu się z historią Costaguany był
oczywiście mój czcigodny przyjaciel, zmarły don José Avellanos, poseł nadzwyczajny na dworach
Anglii, Hiszpanii eta, eta, autor bezstronnego i pełnego elokwencji dzieła pt. Historia pięćdziesięciu
lat nierządu. Książka ta nigdy nie została wydana (o przyczynach czytelnik dowie się z powieści) i
ja jestem jedynym człowiekiem na świecie, który posiadł jej treść. Opanowałem i poważnie
przemyślałem tę treść, co zajęło mi ogromnie wiele godzin, myślę więc, że można zaufać mojej
dokładności. By rozproszyć obawy podejrzliwych czytelników, a sobie oddać sprawiedliwość,
zaznaczam, że pewne aluzje historyczne, które tu wprowadzam, nie mają na celu popisania się
erudycją posiadaną wyłącznie przeze mnie, ale że każda z tych aluzji odnosi się ściśle do
rzeczywistości: albo rzuca światło na charakter wypadków, albo dotyczy bezpośrednio losów
opisywanych osób.
Jeśli chodzi o ich własne dzieje, czy to arystokracji, czy ludu, mężczyzn czy kobiet,
południowców czy Anglosasów, bandytów czy polityków, to usiłowałem nakreślić je ręką tak
chłodną, jak mi na to pozwalał żar własnych, ścierających się wzruszeń. W gruncie rzeczy są to
także dzieje ich walk. Rzeczą czytelnika jest orzec, w jakim stopniu w swoich czynach i tajonych
zamysłach, które ujawniają się pod gorzkim naciskiem okoliczności, opisywani przeze mnie ludzie
zasługują na zainteresowanie. Wyznaję, że ta epoka jest dla mnie epoką najtrwalszych przyjaźni i
niezapomnianej gościnności. Z głęboką wdzięcznością muszę tu wymienić panią Gould,
„największą panią w Sulaco" — którą możemy spokojnie powierzyć opiece wiernego w swych nie
wyjawionych uczuciach doktora Monyghama — a także wspomnieć Karola Goulda, organizatora-
idealstę, człowieka wielkich interesów, pozostawiając go jego kopalni — skąd nie ma już na tym
świecie ucieczki. O Nostromie, stanowiącym kontrast rasowy i społeczny z poprzednim — mimo iż
obaj zostali zniewoleni przez srebro z kopalni San Tomé — czuję się w obowiązku powiedzieć coś
więcej.
Nie miałem wahań robiąc mojego głównego bohatera Włochem. Przede wszystkim było to
zupełnie prawdo- podobne: roiło się w tym czasie od Włochów w Zachodniej Prowincji, jak się o
tym każdy czytelnik z mojej książki przekona; po wtóre nikogo innego nie mógłbym postawić obok
Giorgia Violi, „Garibaldina", wyznawcy idei dawnych, humanitarnych rewolucji. Co do mnie,
chodziło mi o człowieka z ludu stojącego jak najdalej od klasowych konwencji i od ustalonego
sposobu myślenia. Nie jest to z mej strony wycieczka przeciw konwencjom. Powody, które mnie do
tego skłoniły, były natury artystycznej, a nie moralnej. Gdyby Nostromo był Anglosasem, dążyłby
do wzięcia udziału w lokalnej polityce. Tymczasem mój Nostromo nie dąży osobiście do roli
przywódcy. Nie chce wyrastać ponad tłum. Wystarcza mu czuć się potęgą w masach ludowych.
Jeśli utworzyłem Nostroma takim, jakim jest, wpłynęło na to w dużej mierze natchnienie
płynące ze wspomnień, dalekich i młodzieńczych, o pewnym śródziemnomorskim marynarzu. Ci,
którzy czytali niektóre ustępy moich powieści, zrozumieją od razu, co mam na myśli mówiąc, że
Dominik, padrone „Tremolina", mógł był w pewnych okolicznościach zostać Nostromem. On i ja
byliśmy zamieszani w przedsięwzięcie raczej absurdalne, lecz absurdalność nie ma tu znaczenia.
Przyjemnie jest pomyśleć, że w mojej pierwszej młodości musiało jednak tkwić we mnie coś
takiego, co zdołało narzucić temu człowiekowi jego na wpół gorzką wierność i na wpół ironiczne
przywiązanie. Słyszałem wiele powiedzeń Nostroma wypowiadanych po raz pierwszy głosem
Dominika. Z ręką na sterze, tocząc nieustraszonym wzrokiem po widnokręgu, rzucał spod swego
mniszego kaptura zacieniającego twarz zwykłe słowa, jakimi ten cyniczny mędrzec rozpoczynał
swoje przemówienia: „Vous autres gentilhommes! Mówił to drwiącym tonem, który do dziś dnia
dźwięczy mi w uszach. Jak Nostromo! — „Wy, hombres finosl" Zupełnie jak Nostromo. Tylko że
Dominik, Korsykanin, z pewną dumą wymieniał szereg swoich przodków, czego Nostromo nigdy
nie czynił, choć jego ród był o wiele starszy. Był człowiekiem dźwigającym ciężar niezliczonej
ilości pokoleń, a nie mającym żadnych paranteli, którymi by mógł się chlubić. Jak wszyscy synowie
ludu.
Odziedziczony po przodkach realizm, nieopatrzność i szczodrobliwość, hojne szafowanie
sobą, męska próżność, niejasne poczucie swej wielkości, wierność i zdolność do poświęceń,
zaprawiona domieszką rozpaczy i desperacką w swoich impulsach — oto cechy Nostroma, które
dowodzą, że jest człowiekiem z ludu, że jest jego silą nie pragnącą przewodzić, siłą, która włada od
wewnątrz. Gdy po latach, już jako człek dojrzały, przeistoczył się w słynnego kapitana Fidanzę, gdy
zdobył sobie w kraju punkt oparcia, gdy chodził za swymi sprawami po nowożytnych ulicach
Sulaco, odprowadzany spojrzeniami pełnymi szacunku, gdy odwiedzał wdowę po cargadorze lub
wstępował na zebrania Loży, przysłuchując się w milczeniu przemówieniom anarchistów, ten
zagadkowy patron odradzającego się ruchu rewolucyjnego, zamożny i godzien zaufania towarzysz
Fidanza, noszący w piersi świadomość swego moralnego bankructwa, pozostawał nadal
nieodrodnym synem ludu. W swym stosunku do życia, które jednocześnie kocha i którym gardzi, w
swym obłąkanym przekonaniu, że go zdradzono, że umiera zdradzony — nie wiadomo przez co i
przez kogo — jest wciąż typowym przedstawicielem ludu, jego Wielkim Człowiekiem —
noszącym w sobie osobisty dramat.
Pragnąłbym wspomnieć o jeszcze jednej postaci poznanej w tych niespokojnych czasach: o
Antonii Avellanos, „pięknej Antonii". Nie śmiem twierdzić, że jest typową przedstawicielką panien
Ameryki Łacińskiej. W moim przekonaniu, tak. Ukazuję ją jakby na drugim planie, u boku ojca
(mego czcigodnego przyjaciela), ale mam nadzieję, że jej postać rysuje się dość wyraźnie, by to, co
zamierzam powiedzieć, było zrozumiałe. Otóż z tych wszystkich ludzi, którzy razem ze mną
oglądali narodziny Zachodniej Republiki, ona jedna pozostawiła w mej pamięci wrażenie ciągłości
życia. Antonia — arystokratka i syn ludu Nostromo są budowniczymi nowej ery, istotnymi
twórcami nowego państwa; on — przez swe legendarne, śmiałe czyny, ona —przez iście kobiecą
siłę, jako jedyna istota, zdolna wzniecić szczere, namiętne uczucie w sercu szydercy. Gdyby mnie
coś kiedy skłoniło do powrotu do Sulaco (nie chciałbym za nic oglądać zmian, jakie tam zaszły),
byłaby to osoba Antonii. A właściwą tego przyczyną — dlaczego nie miałbym być szczery? —
prawdziwą przyczyną jest fakt, iż stworzyłem ją na podobieństwo pierwszej mojej miłości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin