Rogalewski Jeremi - Połowa zemsty.rtf

(133 KB) Pobierz

 

Jeremi Rogalewski

 

Połowa zemsty

 

 

Czarnowłosa dziewczyna zapaliła ostatnią ze świec. Wyjęła nożyczki z kieszeni fartuszka i ucięła przydługi knot. Ustawiony w rogu komnaty siedmioramienny świecznik rzucał pełne światło na kunsztowny sekretarzyk, szafę i łóżko. Na miękkiej, puchowej kołdrze leżała niebieska suknia. Pośrodku komnaty wirowała druga dziewczyna, rudowłosa, z radością oglądająca się ze wszystkich stron w dużym, kryształowym lustrze.

– Świetnie na tobie leży, pani!

W spojrzeniu czarnowłosej służki zachwyt mieszał się ze skrywaną zazdrością.

– Nasza dobra stara krawcowa! – zawołała dziewczyna przed lustrem, radośnie okręciła się, przygładzając czerwoną suknię, a jej miedziane loki zafalowały.

Zdobiony ciemnymi cętkami delikatny materiał lekko opinał pośladki i rozsuwał się ku dołowi, sięgając ciżemek z błyszczącej, czarnej skóry. Górna część falbaniastej sukni podkreślała kształtne piersi. Ale na twarzy dziewczyny dominowały znamiona dziecięcej niewinności, co podkreślał zadarty piegowaty nos i chabrowe oczy. Zerknęła na służkę.

– Może chcesz moją niebieską suknię? – spytała.

– Pani, nie śmiałabym...

– No weź, jest twoja! Jeśli miałaby nie pasować, wymierzysz ją sobie.

Służka rozpromieniała i z trudem wydusiła:

– Dziękuję ci, pani!

– Możesz już odejść.

Czarnowłosa zwlekała, stała chwilę, niepewna. W końcu przełamała opór:

– Pani... Czy chcesz nas opuścić? Naprawdę chcesz wyjechać do klasztoru?

– Ależ skąd! Co to za pytanie?

– Chodzą takie słuchy...

Ach, to ludzkie gadanie! To... przez kłótnie z moim lubym...

Radosny nastrój uleciał, a służka przyłożyła rękę do ust, świadoma nietaktu. Raptem zdjęła z szyi srebrny łańcuszek z zawieszonym na niej drewnianym owalnym wisiorkiem.

– Pani, weź to. Niech ciebie chroni!

– Co to jest?

Ale służki już nie było, porwała suknię z łoża i wybiegła, rozpromieniona. Rudowłosa zważyła naszyjnik w dłoni. Wyglądał na tanią ozdobę, rodzaj pojemnika w kształcie amuletu. Spróbowała go rozłożyć i udało się. Trzymała w ręku cienkie ostrze, znacznie dłuższe niż wisiorek. Zdziwiona, złożyła go z powrotem.

 

Przez chwilę z uśmiechem patrzyła na zamknięte drzwi, ale zaraz ogarnął ją smutek. Usiadła na krześle przy sekretarzyku.

Spod łóżka wyszedł biały kotek. Bawił się frędzlami brązowego dywanu, usianego krętymi wzorami. Dziewczyna popatrzyła na zwierzątko i na moment na jej ustach znów zagościł uśmiech. Kotek, zauważywszy zainteresowanie, miauknął i wdrapał się na jej kolana, po czym wskoczył na sekretarzyk. Ocierał się o skrzyżowane dłonie, aż dziewczyna zaczęła go głaskać.

– Teraz ja jestem twoją panią, tak? Mruczek. Jeszcze na to imię nie reagujesz, ale przyzwyczaisz się.

Śnieżny kłębek przeciągał się pod delikatnym dotykiem. Łapki uzbrojone w drobne pazurki chwytały palec dziewczyny, chcąc sprowokować ją do zabawy. Nadaremnie, gdyż ona odpłynęła myślami i patrzyła w nieokreśloną dal.

Ktoś zapukał do drzwi, jednak dziewczyna nie reagowała. Dopiero słysząc stuk klamki, odwróciła głowę. Smukły, wyniosły mężczyzna wślizgnął się uchylonymi drzwiami. Służalczy uśmiech wykrzywiał się na wąskich ustach, czarne oczy patrzyły zimno.

– Pani, jesteś proszona. Namiestnik cię oczekuje i ma bardzo dobre wiadomości.

– Skąd... – zatrzymała się w pół słowa i zaraz dodała – tak szybko? Nigdy bym nie przypuszczała, Kadushu.

Podszedł do spiętej dziewczyny, w jego sztywnej postawie dało się wyczuć wielkie napięcie.

– Ma... mało czasu. I... bardzo prosi, żebyś przyszła!

– Muszę się przygotować.

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Zbyt nachalnie. Zgromiła go spojrzeniem, na co uśmiechnął się niewinnie.

– Nie musisz, pani, wierz mi, że nie musisz. To nie potrwa długo!

– Więc idę.

Usłużnie puścił dziewczynę przodem, opierając się o sekretarzyk. Kot podbiegł do jego smukłej dłoni, szybkie ruchy markowały atak na większego przeciwnika. Mężczyzna spojrzał na stół i zacisnął usta. Unieruchomił korpus kotka w dłoni, patrząc na znikającą za drzwiami dziewczynę. Drugą ręką złapał trójkątny łepek zwierzęcia i ukręcił go. Nie patrząc na ciałko, rzucił je na blat i wyszedł z komnaty.

 

***

 

Kopyta stukotały po ubitym leśnym trakcie. Długowłosy jeździec trzymał się prosto na rumaku, który parskaniem domagał się odpoczynku.

Mężczyzna przesuwał wzrok po mijanych drzewach i zaroślach. Las się przerzedził, jednak nadal był to dziki obszar, w który Etrik nie zagłębiłby się bez potrzeby. Dojeżdżając do miejsc, gdzie ścieżka ostro zakręcała w las, odruchowo zaciskał rękę na głowicy miecza i uważnie wpatrywał się w drogę przed sobą. Czasem dobiegł go głos zwierząt, które musiały przebywać dość blisko traktu, nie odważając się jednakże wejść na terytorium często odwiedzane przez ludzi. Otulone mrokiem buki zdawały się z obu stron atakować wąski, wykarczowany ręką człowieka pasek ziemi, aby zagarnąć ją dla siebie.

Ostrzegano go przed rabunkami w tej okolicy. Niepewność jutra, uczucie równie ekscytujące, co niepokojące, przetkane zmęczeniem, przywodziło obawy, ale Etrik rzadko podupadał na duchu.

„Dobra bijatyka zabiłaby nudę” – pomyślał, szczerząc zęby.

Długa podróż obudziła wspomnienia. Obłowił się na wojnie dwóch władyków toczących spór o żyzne tereny. Zwycięstwo opijał przez pół wiosny, aż dość miał tutejszego wina i miejscowych spódnic. Gdy żegnał kompanów, szeptali miedzy sobą, że to ciąża pewnej szlachcianki sprawiła, iż zdecydował się nagle opuścić wesołe towarzystwo. Śmiał się tylko, nie widział sensu, by objaśniać, jak może skończyć się ta przygoda. Wprawdzie pobity władyka podkulił ogon i zaszył się w rodowych włościach, lecz nie zamierzał tak łatwo odpuścić przybyszowi, który zdeptał jego dumę. Etrika doszły słuchy o dużej nagrodzie za jego głowę.

 

Uprzedzając fakty, ruszył w podróż z mieszkiem złota u pasa. Los skierował go ku kupieckiemu miastu Reguld, leżącemu na szlaku do słonecznej Sudhorii. Nie wiedział, co go tu spotka, jak zwykle działał bez planu, jednak był przekonany, że wśród bogatych mieszkańców nie będzie narzekał na brak zajęcia.

Jedna rzecz zdecydowała o wyborze Reguld. Dowiedział się, że przygnało tam Rughira. Od lat nie widział przyjaciela. Gdy zaciągał się do wolnych kompanów, Rughir wprowadzał go w arkana najemnego Tachu. Wypili morze wina, zwiedzając przybytki zabaw i rozpusty. Rady starego wyjadacza uchroniły go przed większością kłopotów. To był czas, gdy zdobywał doświadczenie, poznawał rodzaje fechtunku i ochrony przed pamiątkami z burdelu. Brakło mu tylko życiowej mądrości, aby na głębokiej wodzie nie pójść od razu na dno.

 

„Złoto leży na ulicy, wystarczy je podnieść” – mówili kompani z nowego oddziału. Przystał chętnie do największych zabijaków, o których niewiele słyszano, prócz pogłosek o ich szczęściu do łupów. I tym skusił go Turkin, sypiąc do ręki królewski zadatek, Ponurooki dowódca cieszył się złą sławą. Choć niekiedy wymawiał zgłoski jak małe dziecko, Etrik nie znał nikogo, kto by się śmiał z tej przypadłości. Turkin otaczał się zawsze przyboczną ochroną, gdyż miał wielu wrogów. Mir i strach, jaki budziła jego osoba, spodobały się Etrikowi, więc przyjął kuszącą propozycję.

 

Rughir dawał mu wprawdzie do zrozumienia, że wchodzi w bagno, ale Etrik nie słuchał. Rabował i brał największe łupy, odważnie i bez namysłu.

Nie cofał się przed liczniejszym wrogiem i mało go interesowało, z kim przychodzi walczyć. Szybko zyskał posłuch u nowych towarzyszy, którym odpowiadała mieszanina brawury i lekkomyślności. Gdyby Turkin sobie zażyczył, Etrik stanąłby przeciwko samemu diabłu.

A pijaństwa ich oddziału, w których przysięgano sobie braterstwo, były głośne na całe pogrążone w wojnie Perth.

Moment, kiedy nie męstwem trzeba się było wykazać, okazał się największą słabością Etrika. Wieś liczyła dziesięć domów, zostali w niej starcy, kobiety i dzieci. Wychylił się, lecz tym razem nie było to po myśli dowodzącego. Turkin skrzywił się, słysząc jego wyzywające słowa:

– Czyś oszalał? Daj nam wroga godnego mężczyzn!

Etrik zawsze traktował walkę jako próbę przeżycia, ale walkę równych sobie. Nie chciał mordować bezbronnych.

Złapali go znienacka. Towarzysze, z których twarzy spod masek przyjaźni wyjrzały grymasy służalczości. Przejrzał, co znaczyło ich oddanie, teraz widział słabość utkaną ze strachu przed Turkinem. Wśród wyzwisk powalili go i tylko dwóch zdołał poturbować, zbierając za to dużo ciosów. Nic nie mógł zrobić, gdy unieruchomionego przywiązali go do drzewa, wydając na baty Turkina.

Ustawili go twarzą do wioski, aby mógł popatrzeć na krwawą zabawę kompanów. Następnego dnia on sam miał oddać ducha, powieszony na gałęzi.

Zbawienie nadeszło nocą. Więzy przecięto, woda z zimnej menażki i coś jeszcze, ciężko spływający po przełyku gorzki balsam, przywróciły go do życia. Rughir bezszelestnie i bez słów pomógł mu dosiąść konia i puścił go wolnego przed siebie, sam uchodząc w odmiennym kierunku. Etrik nie był w stanie wydusić słów podzięki z wyschniętych ust.

W myślach błogosławił przyjacielowi, a wrogowi poprzysięgał zemstę.

 

* * *

 

Wyczuwała, że nie zmierzają ku pałacowi namiestnika. Krążyli po Reguld, lecz woźnica nie prowadził koni do celu. Dziwny niepokój ogarnął Ariednę odkąd usłyszała, że ojej obawach namiestnik rozmawiał z Kadushem. Mówiła mu przecież, że boi się najbliższych osób... Oczywiste było, że nie życzy sobie, by rozmawiał o tym z zarządcą jej majątku! Czy namiestnik był głupcem?

Kadush, który jechał teraz obok na koniu, zabronił jej wychylać się z powozu. „Przecież jesteś zagrożona, pani”. Słyszała szyderstwo w usłużnej mowie. Miała czarne myśli, nawiedzały ją wątpliwości, lecz nie mogła ich rozwiać pytaniami. Bo kogóż spytać o radę? Coraz bardziej bała się Kadusha, miała nadzieję, że namiestnik jej pomoże. Ale w czym? Czy obawy, że wokoło czai się zagrożenie, nie są jej wymysłem?

Była bliska płaczu, ale powstrzymywała się ostatkiem sił.

Powóz stanął i usłyszała, że Kadush odjeżdża. Przełamała niemoc i strach, wyjrzała zza zasłony. Zapadał już mrok, widziała zarysy krzewów i drzew, połamany płot i rozpadający się, murowany budynek. W tle posępnej okolicy dojrzała człowieka, który mienił się przyjacielem ich domu. Teraz, odkąd wsiadła do tego powozu, całkowicie straciła zaufanie do Kadusha.

Ten podjechał do mężczyzny, stojącego pod drzewem. Zapadała noc, więc nie mogła dojrzeć wyglądu ani ubioru obcego. Nasłuchiwała z całych sił, lecz nie doszło jej uszu nic prócz szumu wiatru.

 

Kadush skłonił się:

– Przywiozłem dziewczynę.

Nawet gdyby nieznajomy stał w świetle, ciężko byłoby dojrzeć jego twarz w fałdach kaptura. Spod ciemnej peleryny wystawały blade dłonie.

– Zmieniłem zdanie.

– Co mówisz?! – zdenerwowany Kadush obrócił się ku wozowi. Ale zaraz wrócił spojrzeniem do tajemniczego rozmówcy.

– Co mam z nią zrobić? – zapytał.

Głos był całkiem pozbawiony uczuć:

– Pozbądź się jej. Natychmiast.

– Dobrze.

Pamiętaj: niech niezwłocznie zginie! Nikt nie może znaleźć jej ciała! Ma to wyglądać, jakby wyjechała!

– Zrobię to.

– Nie zawiedź mnie.

 

* * *

 

Etrik rozdął nozdrza i skrzywił usta, gdy owiał go zapach siedziby ludzkiej. Powietrze było nieznacznie, lecz wyraźnie dla jego doskonałego węchu, przesycone dymem, wyziewami niemytych ciał i innych nieczystości, o których wolał nie myśleć. Ale szybko uśmiech okrasił mu twarz, bowiem wiatr, zmieniwszy kierunek, przyniósł wyraźny i bliski aromat ciepłej strawy. Etrik popatrzył na pierwszą gwiazdę na niebie i wspomniał, jak tłumaczono mu o poranku: ma przed sobą dzień drogi, a przed Reguld znajdzie szynk. Znęcony zapachem pieczystego, pognał konia. Za chwilę ukazał się duży, drewniany budynek.

„Karczma dobra jak każda inna” – pomyślał. Nie chciał wjeżdżać do miasta, miał pewność, że nocą nie ominie go przeprawa ze strażą.

Zeskoczył z konia i rozejrzał się. Samotna karczma otoczona była płotem, oddzielającym ją od drogi, a z drugiej strony od lasu. Przy bocznej ścianie zobaczył stajnię, jakby przyklejoną do budynku. Zamajaczyła tam ludzka sylwetka, więc gwizdnął przez zęby. Podszedł do niego zaspany i rozczochrany chłopak. Etrik wręczył mu wodze i wszedł do środka.

Wnętrze karczmy oświetlały pochodnie, umocowane w zdobnych uchwytach wbitych w ściany z ociosanych bali.

Pośrodku stało palenisko z okapem. Mięso i ryby w ziołowych przyprawach piekły się na kracie, wydzielając ten apetyczny zapach, który rozchodził się daleko od karczmy. Po prawej stronie widniał kontuar, a w dali, jak i po lewej, ustawiono stoły z ławami. W głębi dojrzał schody, prowadziły do izb gościnnych na górze.

Przyjrzał się gościom. Tylko dwa stoły, ustawione przy wejściu, były zajęte przez grupę sześciu mężczyzn. „Tutejsi” – pomyślał. Na pierwszy rzut oka byli to kupcy, średnia warstwa miasta Reguld.

Spojrzeli na niego nieufnie. Nad zblazowanymi, nijakimi postaciami wyraźnie górował chudy mężczyzna, ubrany w brązowe bryczesy i zdobioną skórzaną kurtę ze srebrnymi guzikami. Pewność siebie biła z błyszczących, ciemnych oczu, gdy ruchem głowy wskazał karczmarzowi przybysza w sposób mówiący, że nie życzy sobie jego obecności. Stęskniony odpoczynku i jadła Etrik udał, że tego nie dostrzega. Podszedł śmiało do karczmarza i zasłonił mu widok na siedzących biesiadników.

– Witajcie! Skosztuję pieczeni, co tam na kracie się uśmiecha. – Wyjąwszy sakiewkę, zaczął ją rozwiązywać. – I wina najlepszego dajcie!

Gospodarz półgębkiem odwzajemnił powitanie. Zmierzył obcego przestraszonym spojrzeniem. Duży czarny płaszcz opinał umięśnioną sylwetkę przybysza, uwypuklając masywną klatkę piersiową i szerokie barki. Spod pół wystawała mocno już zużyta kolczuga, a do pasa przytroczony był ciężki miecz. Oplecioną rzemieniem rękojeść znaczyły ślady częstego używania. Patrząc na potężne ręce obcego, karczmarz nie miał wątpliwości, że potrafią wprawić oręż w ruch.

Szaroniebieskie oczy spoglądające dziko z poznaczonej bliznami twarzy nie zachęcały do okazywania nieposłuszeństwa. Karczmarz instynktownie wyczuwał, że ma przed sobą człowieka, któremu lepiej będzie usłużyć, nie zadając zbędnych pytań. A potem czekać na jego odjazd, modląc się, by przedtem nikt z gości nie wypluł zębów, lub coś gorszego nie nadwyrężyło reputacji szynku.

 

Etrik pochłaniał drugi kawał smakowitej pieczeni popijając ją mocnym winem. Siedział na drugim krańcu sali, z daleka od gości, mając na wszystko oko. Nie uszło jego uwagi, że jeden z nich wstał od stołu i udał się na górę. Jego kompani jeszcze długo po tym rechotali z żartów, których nie mógł i nie chciał słyszeć.

Nie obchodzili go więcej tamci mężczyźni: pochłaniała ich dyskusja. „Byle tylko nikt nie stanął za mną z nożem w ręku, nic więcej nie zaprzątnie dziś mej uwagi” – pomyślał, nalewając sobie ciężkiego wina z oplecionej sitowiem butelki.

Napełniwszy żołądek rozparł się wygodnie na ławie, rozmyślając.

 

Nagle ze schodów rozległy się szybkie kroki. Obrócił głowę i zobaczył rudowłosą dziewczynę w czerwonej, falbaniastej spódnicy i fioletowej, podartej bluzce. Zatrzymała się na ostatnim schodku, lustrując salę. Jej pełna pierś falowała, oczy płonęły gniewem. Po Etriku przebiegła krótko wzrokiem, a gdy zobaczyła pozostałych, nienawiść wykrzywiła jej usta:

– Wszyscy tutaj jesteście tchórzliwe psy! – Wskazała oskarżycielsko palcem na chudego mężczyznę.

Tego, który po przybyciu Etrika przesyłał ostrzegawcze, nieprzychylne znaki w stronę karczmarza.

– Kadushu, mój ojciec niczego ci nigdy nie skąpił, a ty mu się tak odwdzięczyłeś, zdrajco?!

Etrik zauważył, że dziewczyna trzyma w ręku małe ostrze, zbrukane krwią.

Kadusha zamurowało, wypite wino uleciało z głowy.

– Co z Moriusem!?

Dziewczyna uczyniła krok w jego stronę. Zbladł, jednak szybko wziął się w garść i nie spuszczając z niej wzroku; zakrzyknął:

– Urat, durniu, śpisz!? Zbiegaj no szybko! Ariedna jest wolna!

Na górze schodów pojawił się brodacz o byczym karku. Zaciskał nerwowo grube, owłosione łapy. Wyglądał na tępego, ale sumiennego wykonawcę rozkazów. Błyskawicznie zbiegł na dół i złapał Ariednę za ręce. Na jego twarzy pojawiły się pogarda i złośliwość. Dziewczyna jęknęła z bólu i wypuściła nóż. Na próżno próbowała wyrwać się brodaczowi.

Kadush zarechotał:

– Co z Moriusem? To jego krew na nożu?

Dziewczyna zaśmiała się histerycznie.

– Nie mam czasu na twe gierki! Słyszysz?! – Obrócił się do tyłu i spojrzał po kompanach, mrużąc oczy. Wszyscy wstali i przyglądali się im z niezdrowym zaciekawieniem.

Nagle Kadush odwrócił się i spoliczkował dziewczynę.

– Co się stało na górze?! Miałaś nam usługiwać swoim ciałem! Może bym przebaczył twoją butę, ale teraz już nie będzie dla ciebie litości!

Ariedna zapłakała i spuściła głowę.

 

Etrik poderwał się zza stołu powodowany nagłym impulsem. Doskoczył do Kadusha i biorąc zamach, wymierzył mu cios w twarz. Siła uderzenia odrzuciła Kadusha, wylądował na podłodze i złapał się za krwawiący nos.

– Zabij go – wycharczał, wypluwając zęba.

Brodacz trzymający Ariednę odepchnął ją na bok. Zanim Etrik zdążył się obrócić, poczuł zaciśnięte na szyi dłonie. Przed oczyma zamajaczyły mu czarne plamy. Przytomnie napiął mięśnie karku; mniejszej postury mężczyzna już mógłby pożegnać się z życiem. Złapał przeciwnika za przedramiona i chciał je oderwać od szyi, ale nic nie wskórał. Straszna myśl przeszyła go jak błyskawica: nie zdoła uwolnić się ze śmiertelnego uścisku... Nie był w stanie obrócić napastnika, podciął go więc, po czym natarł na niego całą siłą nóg i barków.

Przewrócili się, poręcz schodów trzasnęła z hukiem pod plecami brodacza. Puścił na moment szyję Etrika. Ten wziął głęboki oddech, złapał za głowę przeciwnika i kciuki wbił w jego oczodoły. Brodacz ryknął, potem jego głos przeszedł w falset i urwał się, gdy palce Etrika całkowicie zagłębiły się w głowie. Gałki oczne wypłynęły na policzki i zalały się krwią. Etrik odepchnął głowę, zerwał się na nogi i wydobył miecz.

 

Gotowy do walki spojrzał na mężczyzn: Kadush częściowo zamroczony, podnosił się z trudem. Jego kompani nadal stali przerażeni, trzech miało sztylety w dłoniach. Byli niebezpiecznie blisko, ale teraz cofali się niepewnie. Etrika dobiegł pełen napięcia szept:

– Biegnij po brata, niech przyjdzie ze strażą...

– Stać... ! – ryknął.

Kompani Kadusha zdrętwieli ze strachu.

– I schowajcie te zabawki.

Etrik zgiął nogi i machnął ze świstem mieczem, ostrze przemknęło przed twarzami dwóch mężczyzn stojących na przedzie.

Nienawykle do wojaczki ręce pospiesznie schowały zdobne sztylety do pochew.

– A teraz zapominamy o całej sprawie... Ja się żegnam i nie wchodzimy sobie w drogę, tak?

Z satysfakcją przyjął skinienie mężczyzn. Patrzyli na niego z nienawiścią, był pewien, że taka zniewaga musi zostać pomszczona. Zyskał paru nowych wrogów, ale nie dbał o to teraz.

Zachowujcie się grzecznie wobec niewiast!

Ostatnie swe słowa skierował do Kadusha i wymownie zwrócił ku niemu miecz. Zakrwawiony mężczyzna cofnął się z przestrachem, Etrik nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

Popatrzył na przerażoną Ariednę. Schyliła się i zagarnęła z ziemi nóż, niczym głodne zwierzę jedzenie. Uśmiechnął się do niej, na co szerzej otworzyła oczy.

Ruszył powoli do wyjścia. Gdy kładł rękę na klamce, podbiegła do niego:

– Zaczekaj!

Zatrzymał się.

– Weź mnie ze sobą!

 

* * *

 

Koń prychał niezadowolony, ale niósł pana i dodatkowy ciężar. Ariedna oplotła dłońmi brzuch wybawiciela, starającego się przebić wzrokiem ciemność. Blade światło księżyca padało na drzewa, kołyszące się na wietrze.

Teraz tylko zejść im z oczu, myślał, pogoń na pewno ruszyła. Nie był pewien, czy trafi z powrotem w miejsce, obok którego dzisiaj przejeżdżał. Wzdrygnął się na samą myśl, ale żadne inne schronienie nie przychodziło mu do głowy. Wiedział, że szukanie noclegu w mieście nie wchodzi w rachubę. Miejscowi mieliby tam oczywistą przewagę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin