Schlink Bernhard - Letnie kłamstwa.pdf

(1144 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Bernhard Schlink
Letnie kłamstwa
Przełożyła Karolina Kuszyk
Po sezonie
1
Przed kontrolą bagaży musieli się pożegnać. Ale
lotnisko było niewielkie, wszystkie okienka i punkty
kontrolne mieściły się w jednej hali, mógł więc
odprowadzać ją wzrokiem, patrzył, jak kładzie torbę na
taśmie, przechodzi przez bramkę, pokazuje kontrolerowi
kartę pokładową i jak personel kieruje ją w stronę
samolotu stojącego na pasie startowym tuż za szklanymi
drzwiami hali.
Co chwila spoglądała ku niemu i machała. Na
schodkach odwróciła się po raz ostatni, śmiejąc się i
płacząc, i położyła rękę na sercu. Gdy zniknęła w środku,
machał do małych okienek, lecz nie wiedział, czy go
widzi. Potem warknęły silniki, śmigła zaczęły się obracać,
samolot ruszył, nabrał prędkości i oderwał się od ziemi.
On miał lot dopiero za godzinę. Kupił kawę i gazetę i
usiadł na ławce. Od chwili, w której się poznali, nie
przeczytał ani jednej gazety i ani razu nie siedział
samotnie nad filiżanką kawy. Gdy po upływie kwadransa
nadal nie zdołał przeczytać nawet linijki i nie wypił nawet
łyka kawy, pomyślał: Zapomniałem, jak to jest być
samemu. To była przyjemna myśl.
2
Przyleciał przed trzynastoma dniami. Skończył się
sezon, a z nim ładna pogoda. Padało, spędził więc
popołudnie nad książką na zadaszonej werandzie swojego
pensjonatu.
Spotkał ją następnego dnia, gdy nie zważając na
brzydką pogodę, wybrał się na spacer i szedł w deszczu
brzegiem morza. Minęli się, raz w drodze do latami
morskiej, drugi raz w drodze powrotnej. Uśmiechnęli się
do siebie, za pierwszym razem z ciekawością, za drugim
już z pewną dozą poufałości. Byli jak okiem sięgnąć
jedynymi spacerowiczami, a zarazem towarzyszami doli i
niedoli, oboje woleliby czyste, błękitne niebo, ale potrafili
cieszyć się też drobnym deszczem.
Wieczorem zobaczył ją na dużym tarasie popularnej
restauracji rybnej, który w oczekiwaniu jesieni osłonięto
plastikowym namiotem. Na jej stoliku stał pełen kieliszek.
Była sama i czytała książkę – znak, że jeszcze nic nie
jadła i że raczej nie czeka na męża ani chłopaka. Stał
niezdecydowany w drzwiach, a wtedy ona podniosła
wzrok i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. W nagłym
przypływie odwagi podszedł i spytał, czy może się
przysiąść.
– Proszę – powiedziała i odłożyła książkę.
Usiadł. Już złożyła zamówienie, więc mogła mu
doradzić w wyborze dania. Zamówił dorsza, tak jak ona.
Nie bardzo wiedzieli, jak dalej poprowadzić rozmowę.
Książka na nic się zdała – leżała tak, że nie widział tytułu.
Wreszcie zagaił:
– Taki późny urlop na Cape Cod ma swój urok.
– Dlatego że pogoda dopisuje? – roześmiała się.
Chyba nie stroiła sobie z niego żartów? Przyjrzał się
jej. Niezbyt ładna buzia, za małe oczy, zbyt mocny
podbródek, wyraz twarzy nie tyle kpiący, ile pogodny,
może lekko niepewny.
– Człowiek ma dla siebie całą plażę. Po sezonie
zawsze można znaleźć stolik w restauracji. A gdy ludzi
jest mało, samotność doskwiera mniej niż w tłumie.
– Zawsze przyjeżdża pan po sezonie?
– Jestem tu po raz pierwszy. Właściwie powinienem
pracować. Ale palec mi jeszcze nie pozwala, a ćwiczyć
mogę równie dobrze tu, jak w Nowym Jorku. – Poruszał
małym palcem lewej ręki, na przemian zginając go i
rozprostowując.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Co to za ćwiczenia?
– Gram na flecie. W orkiestrze. A pani?
– Uczyłam się gry na pianinie, ale teraz grywam z
rzadka. – Zaczerwieniła się. – Ale nie o to pan pyta. W
dzieciństwie często przyjeżdżaliśmy tu z rodzicami i
czasami odwiedzam to miejsce z tęsknoty. Po sezonie
Cape Cod ma swój urok, jak sam pan powiedział. Nie ma
ludzi, jest większy spokój – lubię to.
Nie powiedział jej, że nie stać go na urlop w sezonie.
Uznał, że i ona jest w podobnej sytuacji. Miała na sobie
sportowe buty, dżinsy i bluzę. Przez oparcie krzesła
przewieszony był wypłowiały sztormiak. Gdy studiowali
kartę win, zaproponowała butelkę taniego samdgnon
blanc. Opowiadała o Los Angeles, o swojej pracy w
fundacji finansującej projekty teatralne, w których biorą
udział dzieci z najbiedniejszych dzielnic, o tym, jak
wygląda życie bez zimy, o potędze Pacyfiku, o ruchu
ulicznym. On opowiedział jej o tym, że złamał palec, gdy
potknął się o źle położony kabel, i o tym, jak w wieku
dziewięciu lat skoczył z okna i złamał rękę, jak w wieku
trzynastu lat złamał na nartach nogę.
Najpierw byli na tarasie sami, potem dosiedli się inni
goście, a gdy zamówili drugą butelkę, taras znów
opustoszał. Morze i plaża za oknem pogrążyły się w
całkowitej ciemności. Deszcz bębnił o dach.
– Co pani robi jutro?
– Wiem, że śniadania jada pan w pensjonacie. Ale co
by pan powiedział na śniadanie u mnie?
Odprowadził ją do domu, Gdy szli w milczeniu pod
parasolem, wzięła go pod rękę. Jej mały domek stał przy
tej samej ulicy, przy której, o milę dalej, mieścił się jego
pensjonat. Przed wejściem automatycznie włączył się
reflektor i zobaczyli się w zbyt nagłym, zbyt jaskrawym
świetle. Objęła go i delikatnie pocałowała w policzek.
Nim zamknęła za sobą drzwi, powiedział:
– Nazywam się Richard. A jak...
– Mam na imię Susan.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin