James Oliver Curwood - Władca Skalnej Doliny.rtf

(361 KB) Pobierz
Przedmowa autora

 

James Oliver Curwood

 

 

Władca Skalnej Doliny

(Przełożył: Jerzy Marlicz)


 

Przedmowa autora

 

Mam wrażenie, przedkładając czytelnikom tę mo­ją drugą książkę o zwierzętach, że czynię wyzna­nie, a jednocześnie pełen jestem dobrej nadziei. Jest to wy­znanie człowieka, który lata całe polował i zabijał, zanim pojął wreszcie, że knieja daje nam wiele piękniejszych wzruszeń niż mord. A nadzieja moja płynie stąd, że wierzę, iż to, co napisałem, pozwoli innym odczuć i zrozumieć, że najbardziej podniecające w łowach jest nie zabójstwo, lecz właśnie darowanie życia.

Prawda, że wśród wielkich pustynnych przestrzeni trze­ba zabijać, by podtrzymać życie własne; trzeba zdobywać mięso, gdyż mięso a istnienie to jedno. Lecz zabijać dla zdo­bycia żywności nie znaczy mordować dla samej rozkoszy mordu!

Będę zawsze pamiętał, jak to pewnego dnia w górach Ko­lumbii Brytyjskiej w ciągu niespełna dwu godzin zabiłem cztery niedźwiedzie grizli i tym samym zniszczyłem, być może, sto dwadzieścia lat życia w ciągu stu dwudziestu mi­nut. Jest to tylko jeden wypadek z wielu, gdy myślę o so­bie niemal jak o zbrodniarzu – gdyż zabójstwo dla samego dreszczu zabijania równa się prawie morderstwu.

Moje książki o zwierzętach są, w drobnej mierze, próbą naprawy zła, toteż bardzo starałem się dać im nie tylko romantyczne zabarwienie, lecz przede wszystkim wiernie od­malować prawdę. Podobnie jak w życiu ludzkim, w życiu dzikich zwierząt istnieją dramaty, komedie i chwile patosu – niezmiernie ciekawe fakty, prawdziwe zdarzenia i prze­życia zasługujące, by je opisać, toteż wyobraźnia staje się niemal zbędna.

W Szarej Wilczycy usiłowałem pokazać czytelnikom fragment mego życia wśród dzikich psów pociągowych Da­lekiej Północy. We Władcy Skalnej Doliny skrupulatnie trzymałem się istotnych faktów, których byłem naocznym świadkiem.

Mały Muskwa spędził przy mnie całe lato i jesień w ka­nadyjskich Górach Skalistych. Pipoonaskoos jest pochowa­ny u podnóży łańcucha Firepan pod płytą kamienną, niby biały człowiek. Dwie malutkie grizli, któreśmy znaleźli w krainie Athabaska – padły. A Tyr żyje nadal, gdyż jego państwo leży tam, gdzie nie zaglądają myśliwi – my zaś nie zabiliśmy go, gdy nadarzyła się wreszcie po temu sposob­ność.

W tym roku (w lipcu 1916) wracam do ziemi Tyra i Muskwy. Sądzę, że poznam Tyra, jeśli go znów zobaczę, gdyż był to istny olbrzym. Lecz w ciągu dwu lat Muskwa z niedź­wiadka wyrósł na niedźwiedzia. A jednak wierzę, że Mu­skwa mnie pozna, jeśli spotkamy się przypadkiem.

Lubię myśleć, że nie zapomniał kawałków cukru ani te­go, jak dziesiątki razy tulił się nocą do mego boku, że pa­mięta wspólne łowy na słodkie korzonki i jagody oraz żar­tobliwe walki, którymi tak często zabawialiśmy się w obozie.

Tylko kto wie, czy mi darował ten ostatni dzień, kiedy porzuciliśmy go z takim pośpiechem, pozostawiając w gó­rach i na wolności, lecz – samego.

James Oliver Curwood

Owosso, Michigan, 5 maja 1916


Rozdział I

 

Tyr, nieruchomy i milczący niby olbrzymi głaz o rudawym odcieniu, przez długie minuty błądził wzrokiem po obszarze swego państwa. Wzrok miał słaby; oczy grizli*[1] są zbyt małe i osadzone zbyt szeroko, by mogły dobrze widzieć. Z odległości jakiej pół mili rozróżniał jesz­cze kozicę skalną od górskiego barana, ale poza tą granicą świat stawał się dlań jedynie tajemniczą głębią spowitą w mgłę złotą od słońca lub w opary mroku.

Nagle stężał i znieruchomiał, poddając się działaniu wę­chu. Z głębin doliny nadeszła jakaś woń, której nie czuł ni­gdy przedtem. Woń ta była tutaj obca i drażniła go ogrom­nie. Powolny, ociężały umysł niedźwiedzia próżno silił się odgadnąć jej treść.

Nie karibu*[2] – zabił już ich przecie tyle! Nie kozica, nie baran. A także nie leniwy i tłusty świstak, wygrzewający się w słońcu na skale. W życiu swym zjadł już setki śwista­ków.

Woń nie budziła w nim pożądania ani lęku. Zaciekawia­ła go tylko. Tyr jednak nie ruszał na zwiady, instynkt naka­zywał mu ostrożność. Gdyby mógł nawet ogarnąć wzrokiem milowy czy dwumilowy krąg, nie dowiedziałby się nic po­nad to, co mu wieściło tchnienie wiatru z doliny.

Grizli zatrzymał się na krawędzi małej kotliny.

Tuż pod nim rozpościerała się dolina, a powyżej widnia­ła przełęcz, przez którą przybył tego popołudnia. Kotlina przypominała czarę wyżłobioną w zielonym stoku górskim i jako że był właśnie czerwiec, osnuła ją bujna miękka mu­rawa i kwiaty; z trawy wyglą-dały górskie fiołki, kępy nie­zapominajek, dzikie astry i hiacynty.

Pośrodku czerniała sadzawka rzadkiego iłu, w którym Tyr lubił się babrać, ilekroć bolały go zbite na kamieniach łapy.

Od wschodu, zachodu i północy roztaczała się cudowna panorama Gór Skalistych, a złoty blask czerwcowego słoń­ca łagodził ostre zarysy jej krawędzi. Ze szczytów skalnych i z głębi dolin, spośród dna krętych szczelin, z rumowisk, głazów pnących się ku wiecznym śniegom płynął lekki sze­lest. Była to muzyka wód. Zawsze unosiła się w powietrzu, bo rzeki, potoki i strumyki spływające ze śniegiem, który wiecznie leżał pod chmurami, nigdy nie milkły.

Powietrze tchnęło słodką wonią. Czerwiec i lipiec święci­ły weselne gody. Kończyła się wiosna, poczynało lato. Świat był przesycony zielenią. Wczesne kwiaty stroiły słoneczne zbocza w barwne kobierce czerwieni, bieli i purpury, a wszystko, co żyło, dźwięczało pieśnią: tłuste świstaki na skałach, małe pompatyczne koszatki u wejścia do swych norek, opasłe trzmiele buszujące pośród kwiatów, sępy w dolinach i orły ponad szczytami gór. Nawet Tyr śpiewał na swój sposób przed chwilą, brodząc w miękkim błocku. Nie był to bowiem ani jęk bólu, ani ryk, ani warczenie, tyl­ko właśnie owo mruczenie, którym niedźwiedzie objawia­ją radość. To była jego pieśń. I oto tajemnicza woń pozbawi­ła go nagle spokoju.

Nieruchomy – wietrzył. Nie odczuwał lęku, był jednak zaciekawiony i niespokojny. Nozdrza jego reagowały równie silnie na tę nieznaną woń, jak podniebienie dziecka re­aguje na pierwszą w życiu kroplę wódki. Wreszcie niski, groźny warkot wezbrał jak daleki grom w głębi jego piersi. Samowładny pan obszernych włości pojął naraz, że nie wol­no mu pozwalać na istnienie woni, której pochodzenia nie zna i która nie należy do jego królestwa.

Powolnym ruchem Tyr stanął dęba, sięgając łbem o dzie­więć przeszło stóp od ziemi. Potem usiadł na zadzie jak tre­sowany pies, opuszczając na brzuch uwalane błotem łap­ska.

Od dziesięciu lat zamieszkiwał te góry, ale nigdy jeszcze nie wyczuł podobnej woni. Nie krył się. Nieulękły, stał jak wyrzeźbiony. Rzucił jej wyzwanie i czekał, a ona rosła i zbli­żała się. Był potwornie wielki i piękny w nowym, brunat­nym futrze złoconym przez słońce.

Pas dorosłego mężczyzny zapiąłby się z trudem na jego przedramieniu. Trzy najdłuższe, podobne do noży pazury przednich łap mierzyły każdy po pięć i pół cala. Ślady stóp na miękkiej ziemi miały rozpiętość piętnastu cali od brze­gu do brzegu. Był dobrze wykarmiony, lśniący i potężny. Oczy, nie większe od hikorowych orzeszków, znajdowały się w odległości ośmiu cali jedno od drugiego. Dwa górne kły, dwucalowej długości, cięły jak ostrza sztyletów. Straszliwe szczęki mogły bez trudu zdruzgotać kark rena. Życie Tyra było wolne od obecności człowieka i obca mu była złośli­wość. Jak większość niedźwiedzi grizli, nie zabijał dla przy­jemności mordowania. Z całego stada karibu wybierał jed­ną sztukę i tę zjadał doszczętnie, miażdżąc kości i do ostatniej kropli wysysając szpik.

Był to dobrotliwy władca. Głosił jedno tylko prawo: daj­cie mi żyć! I wygląd jego wyrażał to prawo z bezwzględną stanowczością, kiedy siedząc wchłaniał nozdrzami ob­cą woń. Ze swej potężnej mocy podobny był górom. Jak szczyty ich władały w niebiosach, tak on władał na ziemi w obszarze swego państwa. Grizli razem z górami wynurzył się z mroku wieków – stanowił ich część. Jego rasa ży­ła i umierała wśród tych gór. Pod wielu względami byli do siebie podobni.

Nikt prócz samców własnego plemienia nie ośmielił się dotąd naruszyć jego władzy ani jego praw. Z tymi zaś prze­ciwnikami walczył w uczciwym pojedynku, niejednokrot­nie na śmierć i życie. Był gotów walczyć raz jeszcze z każ­dym, kto na podległym mu terenie nie chciałby uznać jego suwerenności. Dopóki nie znajdzie się nikt odeń mocniej­szy, on tu jest dyktatorem, arbitrem lub despotą; jest tym, czym chce być. Pochodził z rodu władców bujnych dolin i zielonych stoków, był panem wszelkich żyjących istot do­okoła. Rządy nad tym krajem ustalił otwarcie, bez strate­gii i podstępów. Był znienawidzony i wzbudzał lęk, lecz sam nie znał nienawiści ani trwogi. Ponadto był uczciwy. Ocze­kiwał zatem otwarcie przybycia istoty, której woń płynęła z głębi doliny.

Podczas gdy siedział i brunatne nozdrza wciąż jeszcze chłonęły powietrze, niejasny instynkt, dar przodków, bu­dził się w zamglonym umyśle. Ta woń, którą przecie odczu­wał po raz pierwszy, wydała mu się naraz znajoma. Nie mógł co prawda ustalić jej pochodzenia, ale wiedział już, że za nią czai się groźba, że należy się strzec!

Tyr siedział dziesięć minut nieruchomy jak rzeźba; po­tem, gdy wiatr zmienił nieco kierunek, woń osłabła, aż wreszcie zniknęła zupełnie.

Grizli lekko uniósł płaskie uszy. Potem obrócił powoli ogromny łeb, obejmując wzrokiem szmaragdowy stok i ma­łą kotlinkę. Teraz, gdy powietrze stało się znów kryształo­wo czyste, niepokój jego znikł tak nagle, jak nagle się po­jawił. Więc Tyr opadł na czworaki i zaczął dalej polować na koszatki. Był to niesłychanie śmieszny widok. Tyr ważył ty­siąc funtów, koszatka jest sześciocalowej długości i waży około sześciu uncji. A jednak grizli rył godzinę, byle móc wreszcie połknąć jak pigułkę tłuste zwierzątko. Był to jego smakołyk. Połowa niemal dni wiosennych i letnich scho­dziła mu na tej żmudnej pracy w pogoni za łakomym ką­skiem.

Teraz znalazł norkę, która mu się wydała godna zacho­du, i zaczął rozgrzebywać ziemię łapami jak olbrzymi pies szukający szczura.

Znajdował się na zboczu wzgórza. W ciągu pół godziny dwukrotnie podnosił głowę, ale w powietrzu nie zmąconym wiatrem nie było już czuć żadnej tajemniczej woni.


 

Rozdział II

 

Wysoki, balsamiczny gąszcz rzedniał, przesmyk rozszerzał się. Jim Langdon wstrzymał konia, przez parę chwil spoglądał przed siebie w osłupieniu, a po­tem z okrzykiem radości przerzucił prawą nogę przez sio­dło i czekał. O paręset metrów dalej, poza osłoną świerków, Otto Bruce wojował z Patelnią, krnąbrną juczną klaczą.

Langdon uśmiechał się z zadowoleniem, słysząc, jak przewod-nik grozi opornej bestii wszelkimi rodzajami tor­tur i kar, począwszy od ćwiartowania, a kończąc na ła­godniejszej śmierci przez uderzenie pałką w łeb. Barwny słownik Bruce'a, opisujący okropności, jakie wisiały nad lśniącymi i beztroskimi końmi, był dla Langdona źródłem wiecznej uciechy. Wiedział przy tym, że wielki zacny towa­rzysz nie katowałby Patelni nawet wówczas, gdyby jej przyszła chęć wytarzać się błocie wraz z jukami i siodłem, i że ograniczyłby się do okropnych słów mrożących krew w żyłach.

Sześć koni, jeden po drugim, wyszło z zielonej gęstwiny. Bruce siedział na ostatnim. Tkwił w siodle jak rozklekota­ny pajac; postawę tę zawdzięczał długoletniemu przebywa­niu w górach, a poza tym był olbrzymiego wzrostu i z tru­dem układał niezmiernie długą postać na grzbiecie drobnej szkapy górskiej.

Na jego widok Langdon zeskoczył z konia i znów zwrócił się twarzą ku dolinie. Poprzez jasny, niedawno zapuszczony zarost przeglądała opalenizna, piętno tygodni spędzonych w górach. Rozchełstana koszula ukazywała szyję pociem­niałą od słońca i wiatru. Oczy stalowe, błękitne, chciwie chłonęły rozpostarty w krąg krajobraz; malowała się w nich gorąca ciekawość myśliwego i badacza dziewiczych krain. Miał lat trzydzieści pięć. Połowa życia zbiegła mu na włó­częgach po ziemiach północnych, drugą połowę poświęcił pisaniu książek, w których przedstawiał to, co widział, prze­żywał lub słyszał w czasie swych wędrówek.

Towarzysz jego był odeń o pięć lat młodszy, ale przera­stał go niemal o głowę. Nie cenił zresztą bynajmniej tej przewagi fizycznej, przeciwnie, ilekroć była o tym mowa, klął brzydko, dodając w końcu: Psiakrew, co to można wie­dzieć. A nuż jeszcze wyrosnę!

Zbliżywszy się do Langdona, Bruce zeskoczył z siodła. Langdon szerokim gestem wskazał leżący przed nimi krajo­braz.

– Czyś widział kiedyś coś równie pięknego?

– Ładny kraj – przyznał Bruce.

– Nocleg będzie pierwszej klasy! Muszą tu być karibu i niedźwiedzie. Potrzebujemy właśnie świeżego mięsa!

– Daj no mi zapałkę, Jim.

Mieli zwyczaj zapalać obie fajki jedną zapałką; oczywi­ście, o ile to się udało zrobić. Wypełnili teraz ten obrzęd, zastanawiając się nad sytuacją.

Puszczając pierwsze kłęby wonnego dymu, Langdon wskazał ruchem głowy opuszczoną przed chwilą gęstwinę.

– Wspaniałe miejsce na postój, prawda, stary? Suche drzewo na ogień, bieżąca woda po raz pierwszy od tygodni, miękkie świerkowe gałęzie na posłania. Konie można pu­ścić na tę łączkę, którąśmy tylko co minęli; trawa bawola rośnie tam jak las i pełno dzikiego tymianku.

Spojrzał na zegarek.

– Dopiero trzecia. Właściwie można by iść dalej. Ale jak sądzisz? Może pozostaniemy tu parę dni i rozejrzymy się nieco.

– Wygląda tu wcale, wcale – rzekł Bruce.

Usiadł na ziemi, plecami przylgnął do skały i oparł o wzniesione kolano długą, mosiężną lunetę, zabytek jesz­cze z czasów wojny domowej*[3]. Langdon odtroczył od siodła lornetkę sprowadzoną z Paryża.

Ramię przy ramieniu, oparci o skałę, badali wzrokiem skłony gór i zbocza porosłe trawą.

Znajdowali się na terytorium grubego zwierza, w kraju określonym przez Jima Langdona mianem nieznanego, po którym zapewne nie kroczyła jeszcze stopa białego czło­wieka.

Ziemia ta była spięta olbrzymimi łańcuchami górskimi. Dwudziestodniowy forsowny marsz dał w rezultacie sto mil przebytej drogi.

Dzisiaj po południu minęli szczyt Divide, który dzieli nie­bo na północne i południowe, a teraz mieli przed sobą pierw­sze zielone stoki i wspaniałe garby łańcucha Firepan. Na pół­noc a oni wędrowali w kierunku północnym – lśniła rzeka Skeena, na zachód i na południe rozpościerał się łańcuch Ba­bine ze swymi rzekami, na wschód, ponad Divide, wznosił się Driftwood, a jeszcze dalej widniały góry Ominica i dopływy Finley. Dziesiątego maja widzieli po raz ostatni ślady cywili­zacji, dziś był trzydziesty czerwca. Patrząc przez lornetkę Langdon dochodził do przekonania, że nareszcie osiągnęli cel swych pragnień. Od dwóch miesięcy niemal szukali pu­stynnego zakątka i oto znaleźli tę dolinę. Nie nawiedzał jej żaden myśliwy. Nie docierał tu żaden szlak ludzki. Leżała przed nimi przestrzeń tak wiele obiecująca.

Teraz, gdy nadeszła chwila uchylenia rąbka jej tajemnic, Langdon czuł głęboką i niezmierną radość; pojąć ją zdolni byli jedynie ludzie jemu podobni.

Otto Bruce, przyjaciel i towarzysz szóstej z kolei wypra­wy Langdona, pojmował zjawiska przyrody znacznie pro­ściej. Wszystkie doliny i wszystkie góry były dlań mniej więcej jednakowe. Urodził się wśród nich, mieszkał tu całe życie i zapewne miał wśród nich umrzeć.

Bruce energicznym pchnięciem łokcia przerwał marze­nia Langdona.

– Widzę łby trzech karibu w wąwozie, coś o półtorej mi­li stąd – oznajmił, nie odejmując oka od lunety.

– A ja widzę kozicę z małym, tu, na tym pierwszym czar­nym występie na prawo – odparł Langdon. – I, tam do diaska! Toż to młody samiec przygląda się jej ze szczytu tej skały o tysiąc stóp wyżej. Psiakrew, co za bródka! Bruce, stary chłopie, bez żartu, znaleźliśmy ziemski Eden!

– Coś na kształt tego – odmruknął Bruce, uniósłszy wy­żej kolanami wspartą na nich lunetę. – Dam sobie uciąć prawą łapę, jeśli to nie jest również kraina misiów!

Zamilkli znów na parę minut. Konie pasły się opodal w gęstej trawie, chrupiąc chciwie soczyste źdźbła. Potoki i drobne źródełka górskie grały melodyjną pieśń. Dolina zdawała się drzemać, pogrążona w oceanie słonecznego bla­sku. Langdon uważał, że właśnie określenie drzemka naj­lepiej oddaje nastrój doliny. Była jak wielki, zadowolony, szczęśliwy kot, a dźwięki, jakie słyszał, łączyły się w przy­jemny pomruk, który stanowił jego senne mruczenie.

Langdon obserwował wciąż jeszcze kozła pilnującego swej łani, gdy Bruce znowu przemówił:

– Widzę grizli. I to grizli wielkiego jak dom!

Langdon drgnął i wyprostował się.

– Gdzie? – spytał. Pochylił się nieco, mierząc wzrokiem kierunek lunety Bruce'a. Zagrały w nim nagle wszystkie nerwy.

– Widzisz to zbocze poza drugim garbem, tuż nad szcze­liną skalną? – mówił Otto, z jednym okiem zamkniętym, a drugim ciągle przylepionym do lunety. – Grizli jest mniej więcej w połowie wysokości. Poluje na koszatki.

Langdon uniósł lornetkę, spojrzał i radosny okrzyk wy­rwał mu się z ust.

– Znalazłeś? – zapytał Otto.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin