Poe Adgar Alan - KARIERA LITERACKA JWP FINTIFLUCHA BOBA.doc

(122 KB) Pobierz

 

Poe Edgar Allan

KARIERA LITERACKA JWP FINTIFLUCHA BOBA

 

Przybywa mi po trochu lat, a ponieważ słyszałem, że Szekspir i p. Emmons nie żyją, kto wie, czy ja też w końcu nie umrę. Pomyślałem więc, że chyba wycofam się z życia literackiego i spocznę na laurach. Pragnąłbym jednak składając pisarskie berło pozostawić potomności jakąś cenną spuściznę. I pewnie zrobię najlepiej, jeżeli opiszę dzieje własnej kariery. Publiczność od tak dawna i tak często spotykała moje nazwisko, że nie tylko nie dziwię się zainteresowaniu, jakie ono wszędzie budzi, lecz co więcej gotów jestem zaspokoić palącą ciekawość, jaką roznieca ono w umysłach ludzkich. Bo prawdę mówiąc ten, kto osiąga wielkość, u schyłku życia winien pozostawić za sobą drogowskazy mogące innych powieść ku chwale. Postanowiłem tedy w niniejszej pracy (którą nazwę chyba Przyczynkami do historii literatury amerykańskiej) podać wyczerpujący opis owych jakże ważkich, acz chwiejnych i nieudolnych pierwszych kroków, które stawiałem na drodze wiodącej na szczyty ludzkiej sławy.

Zbytecznym jest wspominać o bardzo odległych przodkach. Mój ojciec, JWP Tomasz Bob, był przez wiele lat luminarzem swojej profesji, czyli dżentelmenemgolibrodą w Filistrogrodzie. Jego zakład stał się celem pielgrzymek co znakomitszych osobistości tego miasta, zwłaszcza zaś personelu miejscowych redakcji, które to ciała napawają wszystkich dokoła uczuciem najgłębszej czci i szacunku. Jeśli o mnie idzie, spoglądałem na panów redaktorów niczym na bogów i chciwie spijałem mądrość i dowcip obficie płynące z ich czcigodnych ust podczas czynności zwanej „namydlaniem". Pierwsze drgnienie poetyckich na

tchnień poczułem w owej pamiętnej epoce, kiedy w przerwach ważkiej a przed chwilą wspomnianej czynności znakomity redaktor miesięcznika „Giez" recytował wobec audytorium złożonego z naszych balwierskich uczniów niezrównaną  Odę do Jedynej Prawdziwej Pomady do Włosów Boba (nazwanej tak od jej utalentowanego wynalazcy, mojego ojca), za które to wielosłowe dzieło firma Tomasz Bob i Ska nagradzała wydawcę czasopisma „Giez" z iście królewską szczodrością.

Powtarzam, że pierwszy boski afflatus tchnęły we mnie genialne strofy opiewające Pomadę Boba. Rzekłem sobie natychmiast, że zostanę wielkim człowiekiem, na początek zaś osiągnę laury wielkiego poety. Tegoż jeszcze wieczora padłem ojcu do nóg.

Ojcze  zawołałem  wybacz mi, lecz moja dusza wzlata ponad balwierskie mydło. Postanowiłem nieodwołalnie porzucić twój zakład. Zostanę redaktorem, zostanę poetą, będę pisał strofy na cześć pomady Boba. Wybacz mi i pomóż stać się wielkim.

Drogi mój Fintifluchu  odparł ojciec (nazwano mnie tak po pewnym naszym bogatym krewniaku tegoż imienia).  Drogi mój Fintifluchu  odparł mój ojciec podnosząc mnie za uszy z klęczek  

Fintifluchu, mój chłopcze, wielki z ciebie poczciwiec, a na dodatek w tym jesteś podobny do ojca, że masz duszę. Masz także ogromną głowę, w której musi być chyba kupa rozumu. Zauważyłem to już dawno i dlatego przemyśliwałem, żeby zrobić

z ciebie adwokata. Ale ten zawód zeszedł ostatnio na psy, a znów zawód polityka nie popłaci. Zważywszy wszystko, słusznieś postanowił   rzemiosło dziennikarskie będzie najlepsze. A gdybyś jednocześnie mógł być poetą, jak zresztą większość redaktorów, ubiłbyś dwa ptaszki jednym kamieniem. Dla zachęty na tej nowej drodze otrzymasz ode mnie, synu, poddasze, pióro, atrament, słownik i egzemplarz miesięcznika „Giez". Nie wydaje mi się, żebyś mógł  żądać więcej.

Gdybym żądał, byłbym niewdzięcznikiem! wykrzyknąłem żarliwie.  Twoja hojność jest bezgraniczna. Odpłacę ci czyniąc cię ojcem geniusza.

Tak oto skończyła się moja rozmowa z tym najlepszym z ludzi, a zaledwie się skończyła, podjąłem poetycką działalność, jako że . 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

z nią  łączyłem najwyższe nadzieje wyniesienia się na redaktorski stolec.

W pierwszych usiłowaniach twórczych Oda do Pomady Boba była mi bardziej zawadą niż pomocą. Wspaniałość jej strof raczej oślapiała, niż oświecała. Kontemplacja wybornych zalet tego dzieła naturalną koleją rzeczy odbierała mi otuchę już choćby przez samo porównanie z moimi własnymi nieudolnymi próbami, tak że trudziłem się nadaremno. W końcu przyszedł mi do głowy pomysł zachwycająco oryginalny  jedna z tych myśli, jakie rozświetlają niekiedy umysł genialnego człowieka. Oto na czym się zasadzał  ów pomysł, a raczej — oto jak go urzeczywistniłem. Spomiędzy szpargałów w nędznym kramie z książkami w bardzo odległej dzielnicy miasta wybrałem kilka ksiąg starych i najzupełniej nieznanych. Księgarz sprzedał mi je za bezcen. Z jednej z nich, zawierającej przekład Piekła niejakiego Dantego, przepisałem z nadzwyczajną starannością długi urywek o człowieku nazwiskiem Ugolino, który miał kupę dzieciaków. Z drugiej, która zawierała dużo starych sztuczydeł napisanych przez kogoś tam (nazwiska nie pamiętam), przepisałem z nie mniejszą starannością i uwagą mnóstwo wierszy o „aniołach", „potępieńcach" i „sługach Pańskich". Z 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

trzeciej, którą skomponował jakiś tam stary ślepiec  Grek albo może czerwonoskóry, nie można przecież wymagać, abym pamiętał każdy bagatelny drobiazg wyciągnąłem z pięćdziesiąt wierszy o „gniewie Achilla" i „tłuszczach baranich", i jeszcze czymś tam. Wreszcie z czwartej, którą, jak sobie przypominam, też napisał człowiek ślepy, wybrałem stroniczkę czy dwie, gdzie autor w kółko opisywał  „grad" i „święte światło". A chociaż trochę to śmieszne, żeby ślepiec pisał o świetle, to jednak wiersze były na swój sposób niezgorsze.

Skopiowawszy więc starannie wszystkie te poematy podpisałem je „Oppodeldok" (nadzwyczajnie dźwięczne imię), włożyłem każdy do oddzielnej koperty i wysłałem po jednym do czterech najpoczytniejszych czasopism w mieście, z prośbą o rychłe zamieszczenie i równie rychłą wypłatę honorarium. Ale rezultat tego doskonałego skądinąd planu (którego powodzenie zaoszczędziłoby mi wiele trudów w życiu) przekonał mnie, że 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

niektórych redaktorów nie sposób okpić. Zadali oni coup de grace (jak się to mówi we Francji) moim kiełkującym nadziejom (jak się to mówi w mieście transcendentalizmu).

Tak czy inaczej, wszystkie razem i każde z osobna wspomniane wyżej pisma złoiły „panu Oppodeldokowi" skórę w rubryce zatytułowanej „Odpowiedzi Korespondentom". „KoszałkiOpałki" tak się z nim rozprawiły:

Oppodeldok (kimkolwiek on jest) przystał nam. długą tyradę opisującą jakiegoś pomyleńca imieniem Ugolino. Człowiek ów miał furę dzieci, z których każde powinno było dostać tęgie baty i pójść do łóżka bez kolacji. Cała powiastka jest nieciekawa  aby nie rzec nudna. Oppodeldok (kimkolwiek on jest) odznacza się niespotykanym wprost brakiem wyobraźni, wyobraźnię zaś naszym skromnym zdaniem uznać należy zarówno za duszę, jak i za serce poezji. Bezczelny ów Oppodeldok nie tylko przysłał nam swoje brednie, ale ponadto zażądał, abyśmy „rychło je zamieścili i równie rychło wypłacili mu honorarium". Otóż my ani nie zamieszczamy, ani nie kupujemy takiego śmiecia. Nie wątpimy wszelako, że Oppodeldok znajdzie chętnych odbiorców dla swoich bazgrołów w redakcjach 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

„Krzykacza", „Lizaka" lub „Gęsiego Gęgania".

Trzeba przyznać, że „KoszałkiOpałki" surowo osądziły Oppodeldoka, lecz ciosem najboleśniejszym było to, że POEZJA wydrukowana została małymi czcionkami. Jakież morze goryczy kryje w sobie tych pięć najważniejszych w świecie liter!

Ale „Krzykacz" ukarał Oppodeldoka z nie mniejszą surowością. Oto, co się ukazało w tym piśmie:

Otrzymaliśmy zdumiewający a impertynencki list od osoby (kimkolwiek ona jest) podpisującej się  „Oppodeldok", czym bezcześci wielkość cesarza rzymskiego, który nosił to właśnie imię. Wraz z listem Oppodeldok (kimkolwiek on jest) przysłał nam kilkadziesiąt wierszy ohydnych i pozbawionych sensu wypocin o „aniołach i sługach Pańskich"  wypocin tak nędznych, że tylko półgłówek w rodzaju Nata Lee lub Oppodeldoka mógł był je poronić. I za te śmiecie nad śmieciami mamy „rychło wypłacić honorarium"! Nie, drogi panie! My nie płacimy za takie rzeczy! Niech się pan zwróci do „KoszałekOpałek", „Lizaka" 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

lub „Gęsiego Gęgania". Te periodyki przyjmą bez wątpienia każdą literacką nędzotę i bez wątpienia przyrzekną za nią zapłacić.

Biednemu Oppodeldokowi mocno się dostało, ale jak widać, ostrze satyry wymierzone jest tu przede wszystkim w „KoszałkiOpałki", „Lizaka" i „Gęsie Gęganie", które nazwane zostały uszczypliwie periodykami (i to spacją)  co musiało zaboleć je do żywego.

Niewiele mniej napastliwy okazał się  „Lizak", który tak wywodził:

Jakieś indywiduum, które upodobało sobie imię Oppodeldok (do jakże nędznych celów używane bywają imiona naszych wielkich zmarłych!), przysłało nam kilkadziesiąt wierszy zaczynających się od słów:

Gniew Achilla Pelidy wyśpiewaj, bogini,

Zgubny, co cierpień tyle... itd., itd., itd.

Otóż zawiadamiamy uprzejmie Oppodeldoka (kimkolwiek on jest), że każdy chłopak na posyłki w naszej redakcji co dzień komponuję lepsze wierszydła. Utwór Oppodeldoka urąga wszelkim zasadom 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

metryki. Oppodeldok powinien nauczyć się liczyć. Ale jakim cudem przyszło mu do głowy, że my (spośród wszystkich innych my właśnie!) zechcemy kalać nasze szpalty tak niewysłowioną brednią  rzecz ta przechodzi wszelkie pojecie! Przecież te bezsensowne androny nie nadają się nawet do „Krzykacza", KoszałekOpałek" czy „Gęsiego Gęga ' nią"  pism, które drukują  Piosneczki Gęsiej Mateczki jako oryginalne liryki. A co więcej, Oppodeldok (kimkolwiek on jest) dopuszcza się takiej bezczelności, że żąda pieniędzy za swoje banialuki. Czy Oppodeldok (kimkolwiek on jest) wieczy zdaje sobie sprawę, że nie wydrukowalibyśmy tego paskudztwa, choćby nam za to płacono?

Czytając powyższe czułem, jak powoli robię się mniejszy i mniejszy, aż gdy w końcu doszedłem do zdania, w którym redaktor „Lizaka" nazwał poemat wierszydłem, pozostała ze mnie co najwyżej jedna uncja. Jednocześnie serce drgnęło mi litością dla tego biedaka Oppodeldoka. Ale „Gęsie Gęganie"

 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

okazało się bardziej jeszcze — jeżeli to możliwe — bezlitosne od „Lizaka". Oto co przeczytałem w tym piśmie:

Nędzny rymopis, który podpisuje się imieniem Oppodeldok, wyobraża sobie naiwnie, że wydrukujemy i zapłacimy za pozbawione smaku, niegramatyczne i bombastyczne wierszydło, które nam przysłał, a które zaczyna się od tych oto zdumiewająco jasnych słów:

Witaj, święte światło, dziecię niebios pierworodne!...

Powtarzamy  „zdumiewająco jasne słowa"! Może Oppodeldok (kimkolwiek on jest) raczy nam łaskawie wyjaśnić, jak „grad" może być  „świętym światłem"! Grad uważaliśmy dotąd za zamarznięty deszcz. Czy Oppodeldok zechce nas także poinformować, jak zamarznięty deszcz może być jednocześnie „świętym światłem" (cokolwiek to oznacza) i „dziecięciem", który to termin (jeżeli znamy język angielski) poprawnie bywa użyty jedynie w odniesieniu do niemowląt w wieku mniej więcej sześciu tygodiu? Ale byłoby niedorzecznością rozwodzić się dłużej nad tymi andronami  chociaż Oppodeldok (kimkolwiek on jest) w bezprzykładnym swoim zuchwalstwie ośmiela się   

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

przypuszczać, że nie tylko wydrukujemy jego bełkot, lecz także (koniecznie!) wypłacimy mu honorarium.

Ach, to wspaniałe, to cudowne! Prawie że mielibyśmy ochotę ukarać młodego zarozumialca drukując te bzdury verbatim i literaom, jak wyszły spod jego pióra. Nie moglibyśmy wymierzyć mu kary sroższej i wymierzylibyśmy ją z pewnością, gdyby nie obawa, że na śmierć zanudzimy czytelników.

Niech Oppodeldok (kimkolwiek on jest) wysyła wszelkie następne swoje kompozycyjki do „KoszałekOpałek", „Lizaka" lub „Krzykacza". Oni tam zamieszczą je z pewnością. Oni co miesiąc drukują podobne paskudztwa. Niech im wyśle. MY nie pozwolimy znieważać się bezkarnie.

Ten cios mnie dobił. Jeśli zaś idzie o „KoszałkiOpałki", „Krzykacza" i „Lizaka"  doprawdy nie rozumiem, jak zdołały to przeżyć. „Gęsie Gęganie" wydrukowało „oni" najmniejszą czcionką (insynuując w ten sposób złośliwie, że pisma te są czymś 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

lichym i miernym), podczas gdy MY spoglądało w dół na „oni" z wysokości swoich gigantycznych wielkich liter! O goryczy, o udręko, o boleści takiego ciosu! Gdybym był którymś z tych czasopism, niechybnie pociągnąłbym „Gęsie Gęganie" do odpowiedzialności sądowej. Dałoby się to zrobić na mocy ustawy o ochronie zwierząt. Co do Oppodeldoka (kimkolwiek on jest) miałem go już powyżej uszu i wyzbyłem się wszelkiej dla niego litości. Jegomość  ów (kimkolwiek on jest) dowiódł swej bezgranicznej głupoty i otrzymał cięgi, jakie mu się słusznie należały.

Wynik eksperymentów ze starymi książkami po pierwsze przekonał mnie, że „uczciwość najlepiej popłaca", po drugie zaś dowiódł mi, że jeśli nie potrafię pisać lepiej niźli p. Dante, dwaj ślepcy i inni tego rodzaju staruchowie, to w każdym razie niełatwo przyjdzie mi pisać od nich gorzej. Przeto z otuchą w sercu postanowiłem stworzyć coś  „najzupełniej oryginalnego" (jak to piszą na okładkach magazynów), choćby nie wiem jak wiele miało mnie to kosztować pracy i wysiłków. Sięgnąłem więc znów po olśniewające strofy Pomady Boba pióra redaktora pisma „Giez" i trzymając je przed oczyma  

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

jako niedościgły wzór zacząłem tworzyć odę na ten sam wzniosły temat.

Z pierwszym wierszem nie miałem właściwie żadnych kłopotów. Oto jego brzmienie:

Napisać odę do Pomady Boba.

Ale wyszukawszy w słowniku wszystkie prawidłowe rymy do „Boba" przekonałem się z rozpaczą, że nie ruszę ani kroku dalej. W tym trudnym momencie z pomocą przyszedł mi ojciec.

Po kilku godzinach dojrzałych namysłów stworzyliśmy wspólnie taki oto poemat:

Napisać odę do Pomady Boba

To rzecz nie dla nieroba.

Prawdę tę przyjmijcie od

() SNOBA 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Oczywiście dzieło to nie należało do najdłuższych, ale „miałem się jeszcze nauczyć", jak powiada „Przegląd Edynburski", że długość literackiej kompozycji nie stoi w żadnym stosunku do jej wartości. Jeśli zaś idzie o brednie tego kwartalnika na temat „poniesionego wysiłku"  słów tych i tak nikt nie zdoła zrozumieć. Ogólnie rzecz biorąc byłem zadowolony z wyniku moich dziewiczych usiłowań, teraz zaś wszystko sprowadzało się do pytania, gdzie utwór ten zamieścić. Ojciec proponował, abym wysłał go do „Gza", ale przemawiały przeciwko temu dwa względy. Obawiałem się zawiści redaktora, ponadto zaś słyszałem, że nie płaci on za debiuty. Dlatego po głębokim namyśle powierzyłem poemat szpaltom godniejszym, czyli czasopismu „Lizak", i oczekiwałem odpowiedzi z lękiem, acz nie bez rezygnacji w sercu.

Już w następnym numerze ujrzałem  ku wielkiej dumie i nie mniejszej satysfakcji  mój utwór wydrukowany bez skrótów, na pierwszym miejscu pierwszej strony. Towarzyszyły mu poniższe ważkie słowa, wypisane kursywą i ujęte w nawias:

(Zwracamy uwagę naszych czytelników na zachwycający poemat o Pomadzie Boba. Zbędnym  

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

byłoby podkreślać jego wzniosłość czy patos przy czytaniu łzy same cisną się do oczu. Ci, których chwytały mdłości od emetyku napisanego gęsim zaiste piórem na ten sam temat przez redaktora „Gza"  ci, powtarzamy, zrobią  dobrze porównując oba utwory.

P S Pożera nas pragnienie przeniknięcia tajemnicy, która spowija pseudonim Snob. Czy możemy liczyć na osobiste spotkanie?)

Wszystko to było zaledwie oddaniem mi sprawiedliwości, lecz wyznaję, że jednocześnie przeszło moje oczekiwania  wyznaję to, zważcie, na wieczną hańbę mej ojczyzny i całej ludzkości. Nie zwlekając udałem się tedy do redaktora „Lizaka", i na szczęście zastałem go w domu. Dżentelmen ów przywitał mnie z oznakami głębokiego szacunku zaprawionego iście ojcowską i opiekuńczą admiracją, do której skłaniał go zapewne mój wygląd młodociany i niedoświadczony. Poprosiwszy mnie, abym usiadł, natychmiast zaczął mówić o moim poemacie; tylko skromność wzbrania mi 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

przytoczyć tysiączne komplementy, jakimi mnie obsypał. Jednakże pochwały pana Kraba (tak bowiem nazywał się redaktor) nie były przesadne i bezkrytyczne. Przeprowadził on szczerą i gruntowną analizę mojego utworu i nie zawahał się wytknąć mi tu i ówdzie kilku drobnych usterek, dzięki czemu niepomiernie wzrósł w moich oczach. Naturalnie „Giez" wywleczony został na tapetę i ach  obym nigdy nie naraził się na krytykę tak wnikliwą i naganę tak chłoszczącą jak krytyka i nagana, których pan Krab nie szczędził nieudałej kompozycji zamieszczonej w tym piśmie. Przywykłem uważać redaktora „Gza" za istotę bez mała nadludzką, lecz teraz pan Krab otworzył mi oczy. Przedstawił we właściwym świetle zarówno charakter, jak i osobowość pisarską Gza (tak z ironią nazywał samego redaktora konkurencyjnego pisma). Według słów pana Kraba Giez był taki, jak się tego należało spodziewać. Pisywał najohydniejsze obrzydliwstwa, Był wierszorobem i bufonem. Był  łotrem. Skomponował tragedię, nad którą cały kraj trząsł się ze śmiechu, oraz farsę, która pogrążyła cały wszechświat we łzach. Ponadto w bezgranicznym swoim zuchwalstwie posunął się aż do tego, że ogłosił paszkwil na pana Kraba i z całą bezczelnością nazwał go „osłem". Pan  

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Krab zapewnił mnie, że jeśli zechcę kiedykolwiek wyrazić swoją opinię o Gzie, będę mógł bez żadnych ograniczeń korzystać z łamów „Lizaka". Tymczasem zaś, ponieważ jest to bardziej niż prawdopodobne, że Giez zaatakuje mnie za ogłoszenie kompozycji rywalizującej z jego Odą do Pomady Boba, on (pan Krab) zobowiązuje się strzec moich interesów prywatnych i osobistych. Jeżeli natychmiast nie zdoła zrobić ze mnie człowieka, nie będzie to jego (pana Kraba) wina.

W tym miejscu pan Krab przerwał swój dyskurs (którego części ostatniej żadną miarą nie mogłem zrozumieć), więc napomknąłem nieśmiało o honorarium za moją odę. Miałem prawo spodziewać się godziwej zapłaty na podstawie ogłoszenia zamieszczonego na okładce „Lizaka", w którym ów („Lizak") stwierdzał, że „żąda zawsze od autorów przywileju wypłacania im wygórowanych honorariów za wszystko, co ukazało się drukiem, oraz że płaci niekiedy więcej za jeden krótki poemat, niż wydają 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

na te cele «KoszałkiOpałki», «Krzykacz» i «Gęsie Gęganie» wciągu całego roku".

Gdy wymieniłem słowo „honorarium", pan Krab najpierw bardzo szeroko otworzył oczy, a potem bardzo szeroko otworzył usta, dzięki czemu upodobnił się do ogromnie wzburzonej, starszawej, kwaczącej kaczki, i w tym stanie trwał (od czasu do czasu przyciskając dłonie do czoła ruchem wyrażającym niepomierne zdumienie), dopóki nie skończyłem mówić.

Wtedy opadł na oparcie fotela, jak gdyby całkiem stracił siły, i bezwiednie opuścił ręce, lecz usta wciąż trzymał otwarte na podobieństwo kaczki. I gdy ja obserwowałem w osłupieniu te niepokojące objawy, on nagle zerwał się na nogi i podbiegł do dzwonka zawieszonego na sznurze; ale gdy go dopadł, zmienił widocznie zamiary (jakiekolwiek one były), dał nagle nura pod stół i natychmiast wyłonił się z kijem w ręku. Lecz gdy podniósł ów kij w górę (nie mam doprawdy pojęcia, w jakim celu), raptem dobrotliwy uśmiech wypłynął mu na twarz. Jeszcze sekunda i pan Krab spokojnie siedział w fotelu.

Drogi panie  rzekł  pan musi być chyba bardzo młody? Chyba bardzo?

 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Przyznałem, wyjaśniając, że nie mam jeszcze lat piętnastu.

Ach, świetnie!  zawołał.  Teraz wszystko rozumiem, nie potrzebuje pan dodawać nic więcej! Ale wróćmy do sprawy pańskiego honorarium. To, co pan rzekł przed chwilą, jest bardzo słuszne, po prostu nadzwyczajnie słuszne. Tylko że... ach... och... nasze czasopismo nie ma zwyczaju płacić za pierwsze zamieszczone dzieło. Pan mnie zrozumiał, hę? Praw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin