Forgotten Realms 60 - Łotrzykowie 01 - Alabastrowa Laska.doc

(1108 KB) Pobierz
W Starych Imperiach

W Starych Imperiach

 

              - Złodziejka! Zabiła go!

              Kehrsyn odwróciła się i uciekła, gdy fałszywy świadek wpadł w kolejny atak kaszlu.

              Biegła krętymi, wąskimi zaułkami, unikając baryłek z odpadkami i kuląc się pod sznurami z praniem. Każdy jej oddech wzbudzał kłęby pary. Gdy była ścigana jako dziecko, wykorzystywała swe niewielkie rozmiary, szybkie nogi i znajomość terenu, by wymykać się prześladowcom, lecz nic z tego już jej nie zostało. Była dorosła, dość osłabiona z powodu ciągłego głodu, i przebywała w Messemprar dopiero od kilku miesięcy. Co więcej, była zdecydowanie gorszej sytuacji niż kiedykolwiek jako dziecko. Wszyscy miejscy strażnicy oraz służący miastu najemnicy stali się jej wrogami.

              Jej jedyna nadzieją było to, że nie zdołają jej zidentyfikować.

 

Z mrocznych uliczek Faerunu.

Z marginesów cywilizowanego społeczeństwa.

Z najciemniejszych cieni.

 

Łotrzykowie

 

Dedykacja

 

              Dla pełnych poświęcenia ochotników Międzynarodowego Sojuszu Aniołów Stróżów. Oddałem im dwa i pół roku oraz przednie zęby. To, co oni dali mnie, było bezcenne.

 

Podziękowania

 

              Podziękowania i barwa dla: Petera Archera za to, że dał mi nowy wyzwanie; Phila Athansa za konstruktywną krytykę; Seana K Reynoldsa za to, że był bezdenną skarbnicą informacji; Heather Easterling za naukę starountherskiego; Glena Olivera i Sharon Blackford za pilnowanie wszystkiego; Jessiki Kristine za to, że była zdumiewającą perfekcjonistką; Taty za odpowiednie wychowanie i Mamy za to, że uwolniła mnie od ograniczeń.

 

PROLOG

 

CZASY KŁOPOTÓW

 

Zimrilim czuł, jak serce dudni mu w piersi uderzeniami, które wydawały się ostatnimi w jego życiu. Wszystkie jego doświadczenia, jest stanowisko jako kapłana wojennego, dokonywane przez niego pogromy heretyków, represje przeciwko innym religiom untherskiego panteony, pełnienie obowiązków mistrza ceremonii podczas egzekucji setek, jeśli nie tysięcy obywateli, agresywna wspinaczka po drabinie władzy w jednej z najbardziej bezlitosnych spośród znanych organizacji religijnych, całe jego życie w społeczeństwie zbudowanym na cierpieniu i znoju, wszystko to pozostawiło go żałośnie nieprzygotowanym na to, co stało się na tym położnym na uboczu polu.

              Patrzyli na boginię.

              Sama Tiamat, Smocza Królowa, stała po przeciwległej stronie pola, jej pięć pokrytych łuską głów kołysało się w hipnotyzującym, wężowym tańcu. Nie istniało nic, co przewyższało pożądliwe, chciwe zło Tiamat. Nie istniało większa groźba dla boga-króla, któremu służył Zimrilim.

              Owszem, oni również mieli boga po swojej stronie: Gilgeam, Pan Wojen, Ojciec Zwycięstwa, Bóg Nieba i Miast, Najwyższy Władca Untheru, Chessenty, Treskel, Chondath, Turmish, Shaar oraz Puszczy Yuir, który od ponad dwóch tysięcy lat rządził żelazną ręką ze swego tronu w Untherze.

              Bóg-król stał dumnie wyprostowany pośrodku ich szeregów, a na jego pięknej twarzy nie widniał nawet ślad strachu. Złote włosy o broda lśniły w świetle słońca, a za zbroję służyła mu wyłącznie spódnica z brązowych łusek, z których każda była równie gruba jak dłoń Zimrilim. Podtrzymywana szerokim opasem sięgającym aż do żeber, chroniła jego męskość i pozwalała podziwiać wzbudzającą zachwyt sylwetkę, oczarowywać wyznawców i zastraszać wrogów.

              Zimrilimowi trudno było wyobrazić sobie doskonalszą fizyczną istotę niż Gilgeam. Jego barki były tak szerokie, że na każdym z nich mogłaby wygodnie dorosła kobieta (zresztą często tak właśnie robiły podczas oficjalnych orgii). Ręce miały mięśnie wielkości arbuzów i ścięgna silne jak stal. W dłoniach trzymał wielki bojowy buzdygan, o długiej rączce równie grubej jak ręka Zimrilim, zwieńczony nabijaną kolcami kulą z litego brązu, która ważyła więcej, niż Zimrilim potrafiłby unieść.

              Gilgeam zawsze oliwił ciało, by odbijające się promienie słoneczne lepiej kontrastowały z zacienionymi wgłębieniami wycyzelowanej muskulatury.

              Wojska boga-króla ustawiły się w szyku pod jego bezpośrednimi rozkazami. Najbliżej niego znajdowali się wysocy kapłani, do których starszyzny należał Zimrilim. Otaczali ich ochroniarze Gilgeam, wybrani przez niego osobiście żołnierze składający się na tuzin falang. Każdą flankę chronił legion lojalnych żołnierzy, których morale wzmacniali krążący pośród nich drobniejsi kapłani, intonując błogosławieństwa i modlitwy. Sykofanci, słudzy i inne niebiorące udziału w walce osoby zgromadziły się na tyłach, wybąkując swe błagania niczym owce, bezradni, jeśli wojska Gilgeam spotkałaby zagłada.

              W normalnych okolicznościach widok sił Gilgeam skłoniłby wrogą armię do ucieczki… jednak ci żołnierze nie tylko nie uciekli, lecz ceowo ich odszukali. Zasadzili się na procesję, gdy Gilgeam objeżdżał swą krainę.

              I choć Gilgeam był wysoki, wzrostem nie dorównywał wyzywającemu go smoczemu potworowi.

              Legendy głosiły, że pięć głów Tiamat potrafiło szerzyć śmierć, każda w innej formie. Ogień, błyskawice, kwas… Zimrilim wiedział, że przy tak potężnym arsenale zwykli śmiertelnicy, tacy jak on, nie wytrwają długo. Odegrają oczywiście swą rolę, w walce ze sobą nawzajem starając się zmieść z powierzchni ziemi wiarę i uwielbienie wspierające obydwa bóstwa, lecz w ostatecznym rozrachunku wszystko rozstrzygnie się między dwojgiem nieśmiertelnych.

              Słońce odbijało się od potu skraplającego się na ogolonej głowie Zimrilim. Otarł dłonią czoło, rozmazując ozdabiające je trzy błękitne kręgi. Były one tradycyjnym symbolem oznaczającym przynależność do kleru oraz grona użytkowników potężnej magii – a ich moc utrzyma się, póki zachowa życie. Podobnie jak wiara Zimrilim wspierała Gilgeam, tak boskość Gilgeam dawała moc ponadnaturalnym zdolnościom Zimrilim.

              Kapłan popatrzył na wojska Tiamat, które zaczęły się zbliżać. Z oddziałów Gilgeam posypały się strzały, uderzając w pierwsze tego dnia ofiary.

              Zimrilim cieszył się, że nie jest żołnierzem, walczącym za trzy posiłki i miedziaka dziennie, kimś, kto nie rozumie ponurej powagi tej bitwy. Wiedział, że gdzieś pośród wrogich sił znajdował się podobny mu wysoki kapłan, który tak samo jak on ma świadomość, iż zagłada zmiażdży jednego bądź drugiego. Pod koniec dnia jeden z nich upadnie, pozbawiony boga, odarty z mocy. W najgorszym przypadku zginie i nie będzie mógł liczyć boga, który poprowadzi go w życie po śmierci. W najlepszym przeżyje, zbiegnie, ukryje się i przybierze nową tożsamość, aby uciec przed gniewem wyznawców zwycięzcy.

              Jarzmo przeznaczenia zaciążyło na barkach Zimrilima. Podobnie jak cały jego lud, znosił je z radością i wiedział, że siła, która lepiej opanuje tę sztukę, okaże się ostatecznie zwycięska.

              - Tam – zagrzmiał Tukulti, wysoko kapłan z Miasta Ognistych Drzew. Wskazał ręką. – Widzę Furifaxa. Niech Gilgeam sprawi, abym zdołał roztrzaskać mu czaszkę.

              Zimrilim spojrzał w tamtym kierunku i obok wysokiego elfa na rączym rumaku ujrzał banitę. Stało się więc, jak podejrzewali, Tiamat przynajmniej tymczasowo sprzymierzyła się z Furifaxem. Bez wątpienia wykorzystał on swoją znajomość lasu, aby doprowadzić siły Tiamat na pole bitwy, i zaaranżował pułapkę, by zaskoczyć Gilgeam, gdy ten będzie podróżował do miasta Shussel, gdzie jako wysoki kapłan rządził Ekur Okrutny.

              Wojska Tiamat się zbliżyły. Choć oczekiwane na możliwość szarży sprawiało dotkliwy ból, walka rozpoczęła się aż nazbyt szybko. Zimrilim zesłał na wrogów moc Gilgeam, przewodząc boską potęgę boska-króla poprzez własne ciało. Tiamat wyzwoliła straszliwą broń na zgromadzonych żołnierzy, powalając zarówno wrogów, jak i przyjaciół. Wydawszy z siebie potężne ryknięcie, Gilgeam skoczył do ataku, a jego buzdygan siał śmierć równe łatwo, jak sierp rolnika ścina kłosy. Krew i kończyny, plewy bitwy, fruwały dookoła, gdzie tylko stąpnął.

              Harmider był niewyobrażalny. Tysiące żołnierzy uderzyło na siebie nawzajem. Raz za razem rozbrzmiewały odgłosy ścierającego się brązu, stali, drewna i ciał. Napór walczących groził Zimrilimowi zmiażdżeniem. Wojownicy po obydwu stronach rzucili się naprzód, ubijając ziemię i próbując przerwać wrogie szeregi.

              Jęki i wrzaski żołnierzy, zapach potu, krwi, strachu i śmierci, powaga bitwy, wszechobecny chaos i groźba utrata życia wszystko to sprawiało, że walka każdego żołnierza stawała się osobistym zmaganiem o przetrwanie w miejscu, w którym horyzont w żadnym kierunku nie sięgał dalej niż piętnaście metrów. Z góry sypały się strzały. Błyskawice uderzały z bezchmurnego nieba, a wielkie jęzory płomieni wybuchały z palców czarowników. W środku górowała Tiamat. Jej potężne głowy chroniły ogromne boki, próbując jednocześnie ugodzić nieśmiertelnego wroga.

              Zimrilim i Tukulti starali się odsłonić flankę bogini, używając potężnej magii, aby porażać tych, którzy próbowali chronić Tiamat. Odważni untherscy żołnierze wypełnili szczeliny, jakie udało się stworzyć czarodziejom, i podczas gdy Zimrilim oraz Tukulti modlili się o ich siłę i męstwo, próbowali przebić skórę Smoczej Królowej włócznią i mieczem.

              Zimrilim ujrzał, jak jeden z sierżantów wbił włócznię głęboko w bok Tiamat, po czym naparłszy mocno, zanurza ją niemal całkowicie w jej ciele. Zimrilim zerknął na boga-króla, dostrzegając, że ciosem wielkiego buzdygana łamie żuchwę jednej z głów Tiamat.

              Wargi Zimrilima wykrzywiły się w oczekiwaniu zwycięstwa – wielka bestia słabła!

              Właśnie wtedy usłyszał dudniący hałas. Podniósł wzrok i zobaczył grupę rydwanów kierujących się na ich pozycję, by uderzyć na wysokich kapłanów.

              - Tukulti! – krzyknął ostrzegawczo. Za późno, już spadła na nich burza.

              Długa lanca żołnierza w dywanie jadącym na czele przebiła Tukultiemu pierś, natychmiast go zabijając. Żołnierz pozwolił, by jego ciało ciągnęło się przez chwilę za rydwanem, a potem strząsnął je w kurz.

              Zimrilim uchylił się przed włócznią wystającą z drugiego rydwany, lecz koń uderzył go piersią i pozbawił zmysłów. Zaplątał się w końską uprząż, a rumak ciągnął go za sobą przez jakiś czas, póki podtrzymujące go rzemienie nie rozluźniły się i nie pozwoliły ciału upaść na ziemię.

              Upadek był bolesny. Wysokiego kapłana rwało biodro i czuł, że ma kilka złamanych żeber. Zakładał, że odniósł również obrażenia wewnętrzne, a przypuszczenia te potwierdziły się, gdy zakaszlał i jego pięść pokryła się kropelkami krwi.

              Przemknął następny rydwan, przejeżdżając mu po kostce i łamiąc ja. Z desperacją złapał tarczę i ignorując ciało, do którego wciąż była przytwierdzona, naciągnął ją sobie dla ochrony na głowę i pierś. Usłyszał uderzenie kopyta o brąz, po czym zapadł głębiej w piach, gdy koło przetoczyło się po guzie tarczy. Na szczęście, dudnienie się oddaliło, więc ośmielił się wyjrzeć, by ocenić sytuację.

              Centrum bitwy przesunęło się z dala od niego, mógł więc przez jakiś czas przyglądać się zmaganiom spod osłony tarczy. Dokonała się wielka rzeź, a za rozproszonymi ośrodkami walki widział w oddali sztandary zbliżający się szybko legionów z Shussel. Ekur rzeczywiście otrzymał wezwanie od swego boga i posłał pomoc.

              Pokrzepiony tym Zimrilim obrócił się, by sprawdzić, jak wiedzie się jego boskiemu przywódcy.

              Żadne z bogów nie wyglądało dobrze. Tiamat krwawiła z ponad tuzina ran na boku, dwie z jej głów nie brały udziały w walce, a trzecia spoczywała bezwładnie na ziemi. Jej ogon smagał gniewnie, nie pozwalając podejść tym, którzy chcieliby ją zakłuć włóczniami, ale też powalając każdego, kto stanął zbyt blisko, by ją chronić. Gilgeam chwiał się z wyczerpania. Jego piękne złote włosy były w niektórych miejscach wypalone, a spod skór, w miejscach gdzie przeżarł ją kwas, płomienie oraz dotkliwe zimno, wyzierało żywa tkanka. Drzewce jego buzdyganu pękło i teraz trzymał je tylko jedną ręką, drugą dotykając piersi. Z tej odległości Zimrilim nie potrafił stwierdzić, czy ta kończyna była złamana, czy też bóg osłaniał nią kilka pękniętych żeber… Być może jedno i drugie.

              Tiamat uniosła prawą przednią łapę, szykując się, by zmiażdżyć przeciwnika, utrzymując go w zasięgu ciosu dwiema sprawnymi głowami. Bóg-król zaszarżował naprzód, wymachując buzdyganem, by zadać druzgocący cios w mostek Smoczej Królowej, odsłonięty w wyniku jej manewru… i wpadł w pułapkę. Ze zwinnością, która wydawała się niemożliwa u bestii jej rozmiarów, Tiamat podskoczyła na lewej przedniej łapie i zamachem, za którym stał cały jej masywny ciężar, ugodziła Gilgeam w odsłonięty bok. Nad polem bitwy uniósł się dźwięk łamanych kości i Gilgeam zawirował w powietrzu. Wylądował z chrzęstem na barkach kilka metrów od Zimrilima, przekoziołkował kilka razy i zatrzymał się, gdy jego głowa z brzękiem uderzyła w tarczę Zimrilima. Tiamat również przypadła do ziemi, jej głowy przyglądały się wrogowi.

              W wywołanej oszołomieniem ciszy, jaka nastąpiła po tym, Zimrilim usłyszał, jak ostatni dech wydobywa się z rzężeniem z boskiej piersi Gilgeam.

              Tiamat obróciła się i ryknęła na zbliżające się siły Ekura, po czym z trudem się podniosła. Używając dwóch głów, by trzymać trzecią, bezwładną, za kark, kulejąc wycofała się z pola bitwy. Zdołała wznieść się w powietrze, zanim dotarła na skraj lasu, a jej lot był równie niezgrabny, jak lot sędziwego albatrosa.

              Gdy odgłosy bitwy ucichły, Zimrilim pozwolił, by jego głowa upadłą z powrotem w błoto, zakaszlał i poddał się kolejnym falom rozpaczy, póki błogosławiona ciemność nie zamknęła mu w końcu oczu.

 

Piętnaście lat później

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

W czasach wojny bramy Messemprar zamykały się każdego wieczora o zachodzie słońca i nie otwierały, dopóki nad falami Morza Alamber nie wzniósł się rąbek słońca. Strażnicy ściśle przestrzegali tej zasady, w zgodzie z prawami miasta: zbiorem reguł, dekretów, zdrowego rozsądku oraz biurokratycznych kaprysów, zapisanych starannie w pozostających ze sobą w sprzeczności zwojach, pracowicie gromadzonych i katalogowanych przez całą liczącą trzy czy cztery tysiąclecia historię grodu. Przebiegli zarządcy czasami „gubili: zwój wypełniony wyjątkowo kłopotliwymi zasadami, lecz mrowie starożytnych papirusów wciąż spoczywało na mieszkańcach miasta niczym znoszone jarzmo, wprawdzie nie gwarantując wolności, lecz zapewniając wskazówki i bezpieczeństwo.

              Za miastem te uświęcone historią zasady dawały jednak niewielką pociechę, zwłaszcza w połowie zimy. Zgraja żałosnych uchodźców skuliła się od murami miasta, kiepsko osłonięta przed zimnym, wilgotnym, wschodnim wichrem, który wiał od morza. Nie dość ze słońce zbliżało się do zimowego przesilenia, tak więc wstawało niemal najpóźniej w roku, to jeszcze niebo zasnute było chmurami koloru ołowiu. Gdy strażnicy miejscy nie widzieli świtu na wschodzie, opóźniali otwarcie bramy, by upewnić się, ze słoneczny bóg Horus-Re rzeczywiście wstąpił na niebo.

              Uchodźcy skupili się wokół siebie jak bezradne owce. Analogia ta sama przychodziła na myśl wartownikom przechadzającym się po szczycie murów w grubych pelerynach. Przekonani o mroźnej niedoli uchodźców, chowali brody głębiej w fałdy płaszczy i wspominali na własne niewygody. Pogrążeni w zadumie, nie zauważyli, jak jeden z uchodźców, zniecierpliwiony tym, że bramy nie obwieściły jeszcze świtu, skrycie wspinał się po murze miejskim.

              Nazywał się Jaldi. Był niski, lecz jego staranne i pewne ruchy dowodziły, że zostawił już za sobą kilka lat dorosłości. Z łatwością wspinał się po murze, bo starożytne kamienie zapewniały jego silnym i szczupłym palcom stabilne oparcie. Nie robił więcej hałasu niż pająk i wdrapywał się równie szybko jak on. Odziany w ciemne, postrzępione ubranie i ukryty w cieniu zniszczonej pogodą kamiennej ściany, był niemal niewidzialny.

              Mroźny wiatr przenikał przez jego skąpe ubranie, lecz Jaldi wolał przetrzymać tę odrobinę zimna, niż siedzieć dłużej w cuchnącym tłumie ludzi, którym śmierdziało z ust, i czekać na szansę legalnego wejścia do Messemprar. Co więcej, nie miał pieniędzy, aby opłacić możliwość wejścia, a więc musiały po raz kolejny próbować się przemknąć za wartownikami u bramy. A przecież lepiej unikać ich na własnych warunkach, na szczycie pogrążonej w ciemności bramy, niż w wąskich i zatłoczonych wrotach.

              Gdy dotarł do szczytu muru, pachnący solą wicher uderzył ze zdwojoną siłą, przeciskając się przez małe dziurki w jego buzie niczym włócznia i przemieniając krople potu w bolesne płachetki zimna. Jako że na swym szczupłym ciele nie miał ni grama tłuszczu, musiał zaciskać zęby, by nie dzwoniły o siebie i nie przeszkadzały mu w skupieniu. Na szczęście jego dłonie pozostały pewne, gdy wspinał się na parapet.

              Palce macały szczelinę u podstawy najwyższych kamieni muru, szukając pewnego uchwytu. Brązowy hak do wspinaczki, wbity przed wiekami między dwa kamienie przez chessenckich najemników, oferował pomocnie swą przeżartą rdzą powierzchnię, lecz Jaldi, podobnie jak większość mieszkańców Untheru, czuł się bezpieczniej, polegając na szacownym untherskim kamieniu. Odnalazł szczelinę, wybrał mech, który się tam zgromadził, i podciągnął głowę blisko szczytu muru. Utrzymywał się w tej pozycji przez dłuższą chwilę, przewracając niecierpliwie oczami. Wkrótce ujrzał ostrze włóczni, ledwo widoczne nad blankami, które powoli zwróciło się w jego stronę, niczym wahadło. Pochylił głowę.

              Wicher przeszkadzał mu nasłuchiwać, więc przycisnął ucho do zimnego kamienia. Przez skałę usłyszał powolne kroki strażnika, idącego monotonnym tempem wyczerpanego żołnierza. Gdy szmery minęły jego pozycję, zaryzykował szybkie zerknięcie nad blankami. Wartownik rzeczywiście przeszedł, człapiąc wzdłuż murów.

              Jaldi podciągnął się i przetoczył nad blankami, opadając cicho po drugiej stronie wysokiej do pasa przegrody, która dawała osłonę strażnikom na murze. Zerknął w lewo. Strażnik, który właśnie go minął, dalej szedł po swoim odcinku. Spojrzawszy na prawo, ujrzał następnego wartownika, oddalonego o długi strzał z łuku; ten właśnie obracał się i rozpoczynał chwiejny marsz z powrotem w kierunku Jaldiego.

              Jaldi bokiem przesunął się do wewnętrznego skraju muru i zerknął w dół. Wewnętrzna krawędź parapetu wychodziła na ciasne, splątane uliczki Messemprar. Brak jakiejkolwiek bariery czy krenelażu po wewnętrznej stronie sprawiał, że służba wartownicza stawała się znacznie niebezpieczniejsza, gdy zrywała się burza, lecz z pewnością ułatwiał życie młodemu intruzowi, który szukał możliwości darmowego wejścia.

              Przerzucił nogi nad morem, a następnie obrócił się na brzuch i zsunął w dół, opierając się pewnie na łokciach. Stopami szukał oparcia po wewnętrznej stronie kamiennego muru. Zerknął w prawo i uznał, że wracając strażnik jeszcze go nie dostrzegł.

              Stopy Jaldiego wciąż szukały, lecz nie znajdowały żadnych szczelin godnych tego miana. Mężczyzna zerknął przez ramię na bardziej oddalonego wartownika po lewej. Zobaczył, jak strażnik się zatrzymuj, spogląda na naprzód i prostuje zaskoczony. Nawet jeśli coś krzyknął, wicher przechwycił to, zanim dotarło do uszu Jaldiego, lecz wykonany przez niego gest nie pozostawiał wątpliwości – dostrzegł intruza.

              Jaldi spojrzał w dół, na pokryty strzechą dach, należący do jakiegoś rozchybotanego domu zbudowanego tuż pod murem miejskim. Pomodliwszy się szybko do jakiegokolwiek boga, który mógł troszczyć się o takich drobnych łajdaków jak on, rozluźnił palce. Spadając, odepchnął się od muru, by oddalić od zimnego kamienia i ułożyć ciało tak, aby wylądowało możliwie jak najbardziej bezpiecznie i wchłonęło impet upadku.

              Opadł niezgrabnie na dach, obijając sobie głowę i czując ból eksplodujący w płucu. Usłyszał trzask i miał nadzieję, że to rozpora strzechy, a nie jedno z jego żeber. Ześlizgnął się z na ulicę, stając stopami na nierównej i kamienistej ziemi. Zerknąwszy szybko w górę, upewnił się, że żaden z najbliższych wartowników nie może go w tym momencie dostrzec. Szybko jak małpa przysunął się z powrotem do ściany, w rogu, gdzie stykała się z wielkimi kamiennym murem, i schował się pod okapem, wsuwając się powoli i cierpliwie pod osłonę słomianej strzechy, dopóki nie ukrył się dobrze.

              Ułożył się tak wygodnie, jak tylko pozwalała mu niezwykła sytuacja, i miał nadzieję, że burczenie w brzuchu nie zdradzi go, zanim strażnicy nie zmęczą się szukaniem jednego samotnego urwiska.

****

              W połowie poranka miejskie ulice i rynki były już pełne. Jaldi dziarsko przedzierał się przez tłum niczym pięść przez silny prąd wody. Czuł ruchy tysięcy ludzi. Lata, jakie spędził jako miejski wyrzutek, nauczyły go wyczuwać ich nastrój, a wraz z nim źródło i prawdopodobną przyczynę wszelkich zakłóceń. Czasami było to niebezpieczeństwo, jak wtedy gdy mulhorandzka armia przeszła jako pierwsza przez Rzekę Mieczy i zaatakowała jego wioskę, lecz czasami chodziło o rozrywkę, jak wtedy gdy jakiś przestępca trafiał pod pręgierz ku uciesze publiki.

              Zwykle jednak nastrój tłumu ostrzegał go, gdy zbliżał się bicz konstabli, szukając takich małych złodziei jak on… i to pozwalało mu zachować dłonie. Kreatywność untherskiej sprawiedliwości dorównywała jej okrucieństwu, a Jaldiemu służyła zarówno jako urozmaicenie, jak i impuls do doskonalenia, bo postanowił sobie, że nigdy nie da się przyłapać na gorącym uczynku. Podczas tych niewielu lat, jakie żył na świecie, widywał tortury nieznane poza Starymi Imperiami, kary, które zarówno publika jak i oskarżeni nie tylko znosili bez komentarza, ale i z godnością. Wszyscy Untherczycy byli głęboki przekonani, że należy popierać rozwój sztuki oraz bezlitosne kary, a także cenić jedno na równi z drugim.

              W tej jednak godzinie nastrój tłumu mówił o nadziei. Zaś od mulhorandzkiej inwazji sprzed półtora roku, nadzieja tłumu oznaczała tylko jedno: żywność.

              Jaldi wyraźnie pamiętał czasy, kiedy podczas początkowych miesięcy kampanii armie Mulhorandu i Untheru rozmełły w błoto Zielone Ziemie – został wówczas zmuszony do służby w charakterze niewolnika obozowego w armii swego ludu. Na jego lewym tricepsie wciąż widniała blizna po niewolniczym piętnie. Gdy wojska Mulhorandu odniosły zwycięstwo, Unther stracił nie tylko armię, lecz również zasiewy, które miały wyżywić większość jego mieszkańców.

              W czasie kiedy Jaldi uciekł od swych militarnych obowiązków, wrogie wojska obległy i zajęły Unthalass, stolicę Untheru. Od tego czasu Mulhorandczycy pędzili przed sobą mrowie uchodźców. Podobnie jak wielu innych, uciekł na północ, ścigany przez najeźdźców, dopóki już tylko Rzeka Metali i samo Messemprar nie oddzieliły Mulhorandu od całkowitego triumfu.

              Tak więc Messemprar stało się ostatnim azylem Untherczyków, miastem napęczniałym do trzykrotności swych naturalnych rozmiarów poprzez napływ strachliwych chłopów, rannych żołnierzy i zdesperowanych urzędników. Miejskie składy żywności szybko się wyczerpały, a mieszkańcom miasta zajrzał w oczy głód. Surowe, pożądliwe ssanie pustych żołądków przekształciło zaś solidne fundamenty społeczeństwa w trawiaste, zdradzieckie zbocza – widywano zatem najszlachetniejszych, którzy z furią deptali słabych dzielących ich od kęsa strawy. Ręce sprawiedliwości były w tych czasach szybkie i brutalne, inaczej bunt rodziłby się na buncie i pogrzebany zostałby wszelki porządek.

              Dla młodego złodzieja były to interesujące czasy. Teraz każdy budził podejrzenia, bo głód czynił złodziejem nawet najzamożniejszego szlachcica, jednak podczas gdy dawniej za drobną kradzież czekałaby go chłosta, teraz za przywłaszczenie sobie żywności zostałby zabity.

              Sunął przez tłum w kierunku doków, bowiem instynkt podpowiadał mu, że tam właśnie odnajdzie źródło nadziei. Najprawdopodobniej statek kupiecki prześlizgnął się przez sieć mulhorandzkiej marynarki i przybył z ładunkiem cennej żywności. Choć takie podróże groziły unicestwieniem towar sprzedawał się za niebotyczne ceny w untherskim żelazie, suknach, niewolnikach i bezcennych starożytnych dziełach sztuki. Był to rynek żywności.

              Dobre miejsce dla złodzieja… Jeśli potrafił tam przeżyć.

              Tłum roił się przy molo wychodzącym w Morze Alamber, gdzie głęboko zanurzony żaglowiec kupiecki przycumował tuż za falochronem Długiej Przystani. Powiewała nad nim dumnie czarna bandera ozdobiona złotym „Z”. Dokerzy, nadzy do pasa, lecz w ciężkich zimowych bryczesach i długich butach, chodzili w górę i w dół trapu, opróżniając pojemne ładownie. Liczni miejscy strażnicy powstrzymywali napierający tłum, podczas gdy kupcy i szlachcice pchali się naprzód, prosząc o możliwość handlu z kapitanem. Okrzyki, przysięgi, śmiech, brzęk monet i stukot zwalanych na nabrzeże ciężkich skrzyń oraz beczek wypełniały powietrze, zlewając się w uporczywy hałas.

              Tłum naciskał. Kątem oka Jaldi dostrzegł, że jeden ze strażników wymachuje kopeszem, groźnym mieczem zagiętym do wewnątrz, by lepiej rozcinać nagie kończyny. Uśmiechnął się pod nosem. Im większe napięcie między strażnikami a zgrają, tym mniejszą uwagę będą zwracać na takiego małego szczura jak on.

              Prześlizgnął się wśród zgromadzonych, przedzierając się bliżej przystani. Gdy nie mógł już iść dalej, opuścił się pod molo, wsuwając palce w szczeliny pomiędzy niedopasowanymi do siebie deskami i w ten sposób zbliżając się do statku. Stopy nurzały mu się w zimnej morskiej wodzie, a zgromadzeni na molo ludzie czasami następowali mu na palce, lecz był Untherczykiem: dla jego ludu takie próby stanowiły chleb powszedni.

              Przedzierał się wzdłuż krawędzi pomostu, póki nie znalazł się za – i pod – rozładowanym towarem. Wyjrzawszy przez szczelinę między deskami, zlokalizował miejsce załadowane już wysoko skrzynkami, workami oraz beczkami, a więc zasłonięte przed wzrokiem strażników i dokerów. Wyczołgał się spod pomostu i wyjął zza pasa mały nóż. Po kilku chwilach pracy podważył wieko beczki wypełnionej marynowanym mięsem. Wypchanej bluzę tak, by nie wzbudzać podejrzeń, zamocował z powrotem wieko i zniknął pod drewnianym molo.

              Dwa przydeptane palce i kilka siniaków później znalazł się z powrotem na lądzie. Ukrył się w zaułku i spożył śniadanie, o jakim do niedawna mógł tylko marzyć… lecz jego myśli wciąż błądziły wokół Dziedzińca Szakala i tego, co oczekiwało go tam w południe.

****

              Do południa mroźna mżawka zalała ulice Messemprar, niesiona resztkami porannego wschodniego wichru, wypełniając miasto zapachem zimy. W tej chwili jednak Kehrsyn nie czuła chłodu. Miała na sobie spłowiałą, zieloną, długą rozciętą spódnicę obrębiona złote i wypuszczoną na białe spodnie, których nogawki wsunęła w sięgające jej niemal do kolan brązowe, skórzane buty. Ciemnozieloną bluzę, sznurowaną rzemieniem od mostka do gardła, zawiązała w pasie jasnozłotą szarfą, a na wszystko narzuciła jeszcze brązowy płaszcz z szerokim kapturem. Przeszywana podszewka sprawiała, że zsunięty z głowy wyglądał niemal jak głowa kobry – Kehrsyn czuła, że obraz ten dawał jej pewną ochronę. Kupiec obiecywał, że płaszcz jest wodoodporny, a choć okazało się to kłamstwem, i tak był lepszy niż żaden.

              Przystanęła w cieniu arkady, brązowymi oczami lustrując tłum. Wokół kipiał handel, a cenna żywność zmieniała się w monety i inne towary, przechodząc z rąk do rąk. Ludzie byli zajęci, lecz humor im dopisywał, a Kehrsyn musiała jedynie zwrócić na siebie ich uwagę. Zważywszy, że już od dekadnia stawała w tym samym miejscu na Dziedzińcu Szakala, miała nadzieję, że nie będzie to zbyt trudne.

              Nie wiedziała, skąd wzięła się nazwa dziedzińca. Słyszała, że niegdyś tego obszaru pilnował szakal, choć nie była pewna, czy rzeczywiście chodziło o zwierzę, czy też o duży, pęknięty słup na środku placu, na którym widniał niegdyś wizerunek boga z głową szakala ze starożytnego Mulan, skąd pochodzili przodkowie bóstw Untheru i Mulhorandu.

              Zdjęła kaptur, owinęła płaszcz ciaśniej wokół szyi i wyszła na mżawkę. Kaptur gwarantowałby jej wprawdzie osłonę, lecz trudniej jest olśnić tłum z ukrytą twarzą. Uśmiech, mrugnięcie okiem i aura nonszalancji – oto, czego wymagał jej występ.

              Podeszła do wielkiego, uciętego filaru i u jego podstawy postawiła niewielka torbę na ramię. Wyciągnęła małą skrzyneczkę i otworzyła jej wieko, zapewniając sobie miejsce, do którego co hojniejsi mieszkańcy miasta mogliby wrzucać miedziaki albo, jeśli zdoła oczarować jakiegoś szlachcica, nawet srebrniki. Rapier trzymała u boku: miasto było w stanie wojny, zatłoczone i wygłodniałe, więc uznała, że szczypta ostrożności nie zawadzi.

              Znów się rozejrzała. Kilku osób spoglądało na nią, być może wiedząc, co nastąpi, a być może tylko zaciekawieni, co ta szczupła młoda kobieta robi na środku placu. Nieopodal stało dziecko, dotykając językiem czubka nosa, nieco dalej młody chłopak próbując unikać jej wzroku, a potem grupka strażników i żołnierzy, niewątpliwie wymieniając teraz sprośne uwagi na jej temat.

              Udając, że nie dostrzega skierowanych na nią spojrzeć, podniosła ręce i rozwiązała spięte w kucyk brązowe włosy. Rozrzuciła loki na ramionach, wiedząc, że ten gest przyciągnie uwagę. Gdy wyciągnęła przed siebie dłonie, trzymała w nich bukiet kwiatów, który przysunęła do nosa i powąchała.

              Znieruchomiałą, rozkoszując się wonią, po czym zerknęła spod rzęs i ujrzała, że istotnie zwróciła na siebie uwagę żołnierzy, z których dwóch aż otworzyło usta ze zdumienia.

              Dziewczynka z giętkim językiem przydreptała po śliskim od deszczu bruku.

              - Jak to robisz? – spytała.

              Kehrsyn uśmiechnęła się i przyklękła, dotykając płaszczem bruku.

              - Chciałabyś je powąchać? – zaproponowała.

              Dziewczynka wsunęła twarz w pergaminowe kwiaty i wciągnęła zapach perfum.

              - Ładnie pachnie – oznajmiła.

              - Hej – rzekła Kehrsyn – masz w uchu klejnot. Wiesz o tym?

              Dziewczynka zmarszczyła brwi i pociągnęła się niepewnie za ucho, jednocześnie po raz kolejny oblizując górną wargę.

              - Nie w tym – powiedziała wesoło Kehrsyn. – W drugim.

              Mówiąc to, wyciągnęła dłoń, delikatnie pogładziła dziewczynkę po uchu i wyciągnęła mały kamień o barwie i fakturze dobrze wypolerowanego dre...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin