Abbot Jeff - Zderzenie.doc

(1572 KB) Pobierz
JEFF ABBOTT

Jeff Abbott

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie umierają,

ponieważ nie potrafią

połączyć początku z końcem.

Alkmeon

 

 

Przed dwoma laty

- Kończy się już nasz miesiąc miodowy - powiedziała Emily. - Nie masz mnie jeszcze dość?

- Absolutnie. - Stała przy zlewie w kuchni w wynajętym domku letniskowym, a Ben Forsberg ją obserwował; uśmiechnął się, gdy hawajskie słońce zaigrało na jej twarzy.

- Już zadzwoniłem do kilku specjalistów od rozwodów. Najlepiej by było, gdybyśmy podczas powrotu nie siedzieli obok siebie w samolocie.

- A ja myślałam, że to z mojej winy. - Spojrzała na niego przez ramię i przygryzła wargę, żeby opanować śmiech. - To małżeństwo to wielki błąd.

- Przepełnia mnie żałość.

Ochlapała go wodą i podeszła do stołu, przy którym siedział. Usiadła mu na kolanach, a on ją objął i zaczął całować - robił to długo, powoli, bez pośpiechu. Odwzajemniła pocałunek, przesunęła stopą po jego łydce i wstała.

- Żartowałem - powiedział Ben.

- Wiem, Einsteinie. Weź prysznic. Pachniesz polem golfowym.

- A jak pachnie pole golfowe?

- Potem, trawą, słońcem i frustracją.

- Jak pachnie frustracja? - zapytał ze śmiechem.

- Wkrótce się dowiesz - odparła Emily - jak nie pójdziesz pod prysznic. Będziesz wielce sfrustrowanym żonkosiem.

- Cmoknęła go w policzek i klepnęła w pośladek, gdy wstał.

- Uwielbiam, jak mi grozisz - rzekł Ben i znowu ją pocałował.

- To nie groźba, skarbie, idź doprowadzić się do porządku. Moja kolej na przygotowanie lunchu. A zanim wyjedziemy na lotnisko, mały deser, co? - Dotknęła palcem jego ust i uśmiechnęła się.

- Nie chcę wracać do domu - oświadczył Ben. - Nie chcę, żebyś na powrót zamieniła się w Królową Arkuszy Kalkulacyjnych.

- Ani żebyś ty był Królem Kontraktów - dodała. - Moglibyśmy tu po prostu zostać i już nigdy nie wracać do pracy.

- Zostaniemy biedni i bezdomni na Maui. Wspaniały pomysł. - Odsunął się od niej. - Praca jest przereklamowana.

- Tylko dzięki niej się poznaliśmy. A właśnie, muszę zadzwonić do Sama, zanim pojedziemy na lotnisko.

- Zapomniałaś? Żadnych telefonów do pracy. Ja dotrzymałem umowy.

- Hm, tak, dotrzymam ślubów małżeńskich, ale całą resztę da się negocjować. Idź pod prysznic. Pocałowała go w palec z nową obrączką. - Lubię, jak masz na sobie tylko tę obrączkę.

Poszedł w stronę łazienki, zerkając na nią, gdy myła ręce. Jego żona. Uśmiechnął się szeroko, ale odwrócił się, aby tego nie widziała. Pomyślałaby, że się wygłupia. Mył się pospiesznie, starając się nie myśleć o realnym świecie, który czekał na nich w Dallas. Kiedy się wycierał, słyszał, jak Emily kończy rozmowę z ich szefem; w jej głosie wyczuwało się wesołość. Później odłożyła słuchawkę, słyszał, jak leci woda do zlewu. Wsunął na palec prostą obrączkę; już zdążył się przyzwyczaić do jej niewielkiego ciężaru, owinął się w talii ręcznikiem. Mówiła o deserze z iskrą w oku. Może czeka go przyjemność przed lunchem, na przykład będą kochać się w kuchni; małe, nieokiełznane szaleństwo, któremu oddają się typowi pracoholicy podczas ostatnich godzin podróży poślubnej.

Wygładził włosy przed lustrem. Usłyszał głośny brzęk szkła.

- Kochanie? - pamiętał, jak połaskotała go w łydkę, kiedy się całowali. Jeżeli upuściła szklankę, to mogła się skaleczyć, chodząc boso. - Kochanie? Spadło coś? – Wsunął stopy w sandały.

Pospieszył do kuchni. Emily leżała bezwładnie na kafelkach podłogi, jakby ktoś wsunął rękę przez okno i pchnął ją, zostawiając na czole wielki, wilgotny, czerwony odcisk.

- Emily. - Ben ściszył głos jak do modlitwy i przykląkł.

Spokojnie, bez krzyku, bo to nie mogła być prawda. Mieli się kochać, zjeść lunch, pojechać na lotnisko.

- Emily. Proszę. Obudź się...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Nicky Lynch leżał płasko na dachu z karabinem wyborowym i obserwował dwa cele, które trwoniły na kłótnię ostatnie momenty życia. Przyglądał im się przez celownik teleskopowy, czekając na odpowiedni moment, żeby zdjąć zarówno świra, jak i olbrzyma, błyskawicznie, jednego po drugim. Od szybkiej roboty robił się nerwowy. Nie miał dosyć czasu na przygotowania. Jego organizm funkcjonował jeszcze zgodnie ze strefą czasową w Belfaście, wyprzedzającą Austin w Teksasie o sześć godzin. Zamrugał. Skup się, powiedział sobie.

- Zamierzasz dzisiaj strzelić? - W słuchawce rozległ się szept jego brata, Jackiego. Czekał w holu biurowca naprzeciw, osiem pięter poniżej celów, niecierpliwiąc się. Kiedy Nicky odda fantastyczny podwójny strzał, on wejdzie do biura Adama Reynoldsa i dokończy robotę.

- Cisza radiowa - powiedział Nicky do mikrofonu.

- Już, już. - Zniecierpliwione westchnienie brata Nick odebrał jako elektroniczne trzaski.

- Cisza - powtórzył Nicky do mikrofonu, kontrolując zdenerwowanie. Na zabójstwo potrzeba było jedynie sekund, ale środki bezpieczeństwa, które należało przedsięwziąć, żeby zadanie wykonać czysto, wymagały czasu. Jackie był niespokojny. Zżerała go niecierpliwość.

Nicky wrócił myślami do ofiar. Kąt, pod jakim widział biuro, gdzie kłócili się dwaj mężczyźni, nie był idealny, ale klient bardzo konkretnie określił sposób wykonania zadania.

Ten duży, przy oknie, nie stał wystarczająco blisko... a Nicky musiał załatwić to pierwszym strzałem. Jackie znajdzie się w biurze niecałe dwie minuty po zgonie obu mężczyzn, więc Nicky nie chciał, żeby którykolwiek z nich oddychał, kiedy jego brat wejdzie do środka podrzucić dowody.

Szczególnie ten duży. Nicky nie życzył sobie, żeby Jackie zbliżył się do niego choćby na dziesięć metrów.

Żeby tylko ci dwaj przestali się ruszać. Trąbiące samochody poruszały się powolnym, rwanym tempem ulicą w centrum Austin, dziewięć pięter pod nim. W oddali przetoczył się po niebie grzmot; wiosenna burza postanowiła podarować miastu chłodny deszcz. Nicky odizolował się od hałasu, bo pierwszorzędna szansa na zabójczy strzał może pojawić się w każdej sekundzie. Znajdował się na tej samej wysokości co oba cele, ale musiał trzymać się blisko zadaszonego klimatyzatora, więc kąt był nie najlepszy.

Zmarszczył brwi. Najlepiej byłoby, gdyby obaj stanęli w tej samej wąskiej części okna, wystarczająco blisko siebie, ale oni trzymali się daleko jak para czujnych lwów. Na twarzy świra malowało się przerażenie, jakby usuwał z przerośniętego mózgu wszelkie liczby i fakty, szukając nieużywanej odwagi. Według Nicky’ego świr powinien się bać. Nicky z mieszaniną podziwu i niedowierzania czytał notatki na temat wielkoluda. Nie co dzień nadarzała się okazja, żeby wyeliminować takiego interesującego człowieka. Nicky zabił trzydziestu sześciu ludzi, ale nikogo tak... spełnionego.

Niemal żałował, że nie może temu dużemu postawić piwa, pogadać z nim, nauczyć się czegoś od niego, pławić się w jego chwale. Lecz ci najlepsi, jak dobrze wiedział, zawsze strzegli swoich tajemnic.

Teraz duży się zaśmiał - Nicky zastanowił się, co, do diabła tak go rozbawiło - i częściowo pojawił się w obrysie okna, ale nadal nie można było oddać celnego strzału. A wtedy świr wyciągnął pistolet z biurka i wycelował w dużego. Nicky wstrzymał oddech. Może wykonają robotę za niego i pozabijają się, a on tylko będzie patrzył.

 

 

 

 

 

* * *

 

- Nie zbliżaj się - rozkazał Adam Reynolds.

Pistolet ciążył mu w ręku - kupił go zaledwie przed trzema dniami, na wszelki wypadek. Spędził w Internecie pięć godzin, poszukując właściwej broni, lecz zupełnie nie ćwiczył strzelania.

Ze strachu czuł ucisk w klatce piersiowej, po plecach prze biegały mu dreszcze, a w ustach zupełnie zaschło.

Oto do czego dochodziło, kiedy polowało się na niebezpiecznych ludzi. Czasami to oni ciebie znajdowali. Tylko trzymaj go na dystans, myślał Adam. Pomoc jest w drodze.

Pistolet nie zrobił większego wrażenia na wielkoludzie stojącym przy oknie.

- Adamie, daj mi to, zanim sobie odstrzelisz palec albo jeszcze coś cenniejszego.

- Nie - odparł Adam i zrzucił z biurka wizytówkę wielkoluda razem z ofertą na piśmie. Zabieraj swoje rekwizyty, sukinsynu. Jesteś zwykłym oszustem.

Olbrzym wzruszył ramionami.

- No dobra, okłamałem cię. Ty też kłamiesz. Dajmy temu spokój.

- Ty pierwszy. Jak się naprawdę nazywasz? Wielki się zaśmiał.

- Jestem nikim.

- Nie, kłopot w tym, że masz zbyt wiele nazwisk. - Adam pewniej ujął pistolet. Masz więcej nazwisk niż kot pcheł. Znalazłem wszystkie. Każdy twój pseudonim z ostatnich kilku miesięcy.

Wielki zmrużył oczy. Zrobił krok w stronę Adama. Trzymał ręce przy sobie.

- Zgoda. Powiem ci, kim jestem i dla kogo pracuję, jeśli mi powiesz, kto cię wynajął, żeby mnie wyśledzić.

- To ja mam broń, więc ja będę zadawał pytania, ty masz tylko odpowiadać.

- Tak, Adamie, rzeczywiście masz broń – powtórzył wielkolud, jakby ten fakt nie robił na nim wrażenia.

Adam przełknął ślinę.

- Jak się naprawdę nazywasz.

- Moje nazwisko jest nieważne. Ważne jest, dlaczego mnie szukasz, kto ci za to zapłacił. Tylko dlatego zjawiłem się przed twoimi drzwiami, Adamie. - Założył ręce na piersi.

- Nie przyszło ci do głowy, że to ja jestem ten dobry?

- Wiem... Wiem, kim jesteś - Adamowi głos się załamał.

- Jesteś terrorystą. Pewnie powiązanym z jakąś grupą terrorystyczną.

- O Boże, bardziej nie możesz się mylić - odparł olbrzym i się zaśmiał. - Jesteś bystry, ale tylko w teorii, na ulicy nie masz szans, co?

Adam potrząsnął głową. Ujął pistolet w obie dłonie, żeby opanować drżenie ręki.

- Dlatego właśnie masz kłopoty, Adamie. Żeby znaleźć mnie i wszystkie moje wcielenia, musiałeś wiele razy złamać prawo: prawo bankowe, prawo do prywatności, statusy federalne dotyczące ochrony tajnych materiałów. Grzebałeś w różnych bazach danych, do których nie masz prawa dostępu. Ktoś ci w tym pomógł. Powiedz kto, a ja zapewnię ci bezpieczeństwo i ochronę.

- Siadaj na podłodze i połóż ręce na głowie - rozkazał Adam. - Zadzwoniłem do znajomego z firmy ochroniarskiej. Są już w drodze, więc jeśli coś mi zrobisz...

- Zrobisz? - Olbrzym zmarszczył czoło. - Wątpię. Ty masz broń. - Zrobił krok do przodu. - Błyskotliwi programiści ni z tego, ni z owego nie szukają ludzi, którzy sobie tego nie życzą. Dla kogo pracujesz?

- Będę strzelał. Proszę, stój. - Adam doskonale zdawał sobie sprawę, że nie wypada przekonująco. - Proszę.

Duży zaryzykował i zrobił kolejny krok w stronę Adama.

- Zbyt miły z ciebie facet, żebyś do mnie strzelił, a ja ci nic nie chcę zrobić. Więc oddaj mi broń, geniuszu, i pogadajmy.

 

* * *

 

Nicky obserwował wszystko przez celownik teleskopowy. Duży powoli przesuwał się do przodu, a świr przechodził męczarnie, bo bał się strzelić do człowieka. Do diabła. Wtedy Nicky’emu przyszła do głowy pewna myśl: Co by było, gdyby świr rzeczywiście zabił wielkoluda? Zapłacą mi, jeżeli ich nie zastrzelę, a jeden zabije drugiego?

Na tę myśl wpadł w panikę. Przyłożył oko do lunety. Strzelaj, nie daj klientowi powodu, żeby się wykręcił i negocjował cenę albo kwestionował wykonanie usługi. Potrzebował tych pieniędzy.

Wielki przesuwał się do przodu, zbliżał się do świra, całkowicie spokojny. Świr minimalnie opuścił broń.

Teraz obaj mężczyźni znaleźli się w tym samym oknie.

Nie czekaj.

W dwie sekundy Nicky Lynch wziął poprawkę na porywisty wiatr, uderzający znad zakola rzeki otaczającej centrum Austin, przeliczył odchylenie wywołane szybą, przycisnął język do podniebienia i strzelił.

Wielkolud runął. Nicky odrobinę przesunął lufę, strzelił, zobaczył, że świr podskakuje i pada. Cisza w pokoju, dwie identyczne dziury w oknie. Przyglądał się przez dziesięć sekund, potem wycofał się z krawędzi dachu biurowca. W dole ludzie spieszyli na umówione spotkania, nieświadomi, że ktoś w pobliżu zginął: mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach zmierzali do budynku zgromadzenia stanowego, większość ze słuchawką telefonu komórkowego założoną na ucho; uliczny grajek nieudolnie śpiewał jakiś utwór Dylana, szarpiąc struny gitary, przed nim leżał futerał z porozrzucanymi drobniakami; gromadka robotników czekała na autobus. Nikt nie podniósł głowy na dźwięk stłumionych strzałów.

Poszło dobrze, jak na takie dwa trudne strzały. Nicky schował się za urządzenie klimatyzacyjne i wytarł dłonie w kombinezon roboczy. Z wprawą rozebrał karabin, wepchnął części do worka i skierował się do schodów.

- Teren czysty - powiedział przez mikrofon do Jackiego.

- Idę - odparł Jackie. - Bez odbioru.

- Bez odbioru. - Nicky się rozłączył. Jackie miał skłonności do pogaduszek, a Nicky nie chciał go rozpraszać.

Rozległ się trzask grzmotu. Burza czekała aż do tej pory; wiatr przyniósł zapach ozonu.

Dziwaczne wymagania, pomyślał Nicky, ale klient zażyczył sobie, aby zadanie wykonano dokładnie w ten sposób: należało wyeliminować cele z bezpiecznej odległości, a następnie pozostawić szarą kopertę na biurku świra. Pieniądze za tę robotę były na luksusy, takie jak kawior i szampan, starczy ich na alkohol i książki podczas kilkumiesięcznego pobytu w St. Bart. Potrzebował wakacji. Jackie wyda swoją część na winylowe płyty Johnny’ego Casha i spędzi czas na pisaniu kolejnych kiepskich piosenek. Może Nicky namówi brata, żeby nie trwonił forsy, tylko przyjechał pić na Karaiby. Po morderstwie trzeba się wygrzać na słońcu, myślał Nicky, wychodząc na ulicę.

 

* * *

 

Jackie usłyszał w słuchawce, jak Nicky mówi, że teren jest czysty, i wezwał windę. Nadeszła grupa rozgadanych prawników w prążkowanych garniturach. Zewsząd go otaczali.

Czekali, aż rozsuną się drzwi windy.

 

Cholera jasna, pomyślał. Nie chciał, aby go zapamiętano, więc pozwolił prawnikom zająć pierwszą kabinę, która się zjawiła. Znowu nacisnął przycisk i poczekał półtorej minuty na pustą windę. Wjechał samotnie na ostatnie piętro. Korytarz był pusty. Nikt nie słyszał wygłuszonych strzałów - nikt w panice nie wybiegł z sąsiednich biur na korytarz. Dobrze - nie zapamiętają jego twarzy, kiedy dokończy zlecenie. To zamówienie, chociaż dość ekspresowe, było duże; cele były ważne. Nie schrzań, pomyślał, a Nicky nie będzie się miał na co uskarżać.

Jackie zbliżył się do apartamentu opatrzonego tabliczką „Reynolds Data Consulting”. Drzwi były zamknięte na klucz. W dziesięć sekund otworzył je wytrychem. Wyciągnął z kurtki nóż, na wypadek gdyby któryś z mężczyzn jeszcze nie skonał. Jednak nie zamierzał go użyć bez potrzeby. Nawet dla zabawy. Rana od noża wzbudziłaby podejrzenia policji.

Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. W biurze panowała cisza. Jackie włożył dużą kopertę pod pachę. Świr leżał obok biurka, z dziurą w głowie, usta miał rozchylone, a oczy pozbawione wyrazu.

Polecenie brzmiało: „zostawić zapieczętowaną kopertę na biurku”, lecz najpierw Jackie wszedł za biurko, aby zerknąć na wielkoluda.

 

* * *

 

Po drugiej stronie ulicy Nicky Lynch przepychał się przez tłum młodych ludzi wylewających się z rampy parkingu i zmierzających na wczesnego drinka. Wszedł po rampie i skręcił w lewo. Nacisnął pilota swojego mercedesa i automatycznie otworzył bagażnik. Schował do środka walizkę z karabinem i zatrzasnął klapę. Kiedy wsunął się za kierownicę i włączył silnik, w słuchawce zatrzeszczało, a potem Jackie krzyknął zupełnie bez sensu:

- Nie ma go!

Nicky zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył wielkoluda, który biegł w jego stronę, wyciągając broń spod kurtki. Na pół sekundy Nicky zamarł. Potem schylił się po załadowanego Glocka, którego trzymał pod siedzeniem. Okno od strony kierowcy eksplodowało; ostry ból przeszył mu ramię.

To nie mogło się dziać. Niemożliwe. Strzał był celny...

- Kto cię przysłał? - zapytał wielkolud.

Nicky miał sprawne usta; ramię nie. Zdrową ręką szukał po omacku broni.

- Masz ostatnią szansę. Gadaj - rozkazał wielkolud.

Z gniewnym jękiem Nicky uniósł broń, ale grad pocisków, rozbryzgał jego krew na desce rozdzielczej i przedniej szybie.

Jackie, uciekaj, pomyślał Nicky, wpatrując się w czerwoną mgłę, a potem skonał.

Wielkolud cztery razy strzelił dla pewności w pierś i głowę Nicky’ego Lyncha. Pistolet Reynoldsa rozgrzał mu się w dłoni.

- Zawsze trzeba się upewnić - powiedział. Przełknął gulę, która stała mu w gardle. Dzisiaj wszystko poszło źle.

Trzeba uciekać z tego całego bałaganu. Przygotować paczkę dla policji. Niech gliniarze kręcą się w kółko. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i wepchnął ją do kieszeni zakrwawionej kurtki Lyncha. Nie będzie mu już potrzebna. Pospiesznie oddalił się od samochodu, schował broń pod lekką marynarkę i skierował się do klatki schodowej. Za kilka minut ktoś zauważy podziurawiony kulami samochód.

Wyszedł na chodnik, gdy lekki, łagodny deszcz zaczął padać z szarego jak marmur nieba.

 

 

 

 

* * *

 

Przecznicę dalej Jackie wybiegł jak oszalały z budynku, rzucił się w stronę garażu, wymijając samochody, starsze panie na zakupach i pochłaniających kawę lobbystów. Auta hamowały z piskiem; gonił go dźwięk klaksonów, gdy pędził ulicą. Wsunął nóż do kieszeni, zacisnął dłoń na Glocku ukrytym pod kurtką i przerażony przyglądał się twarzom mijanych ludzi. Pod pachą ściskał kopertę ze zdjęciami.

Gdy wbiegał po rampie, usłyszał krzyk kobiety. Zatrzymał się gwałtownie i wyjrzał ostrożnie zza betonowego słupa.

Kobieta i dwóch mężczyzn zatrzymali się przy mercedesie z przednią szybą umazaną na czerwono. Jeden z mężczyzn dzwonił na policję. Kobieta przyciskała dłoń do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk.

Jackie podszedł bliżej, aby przekonać się, że nic więcej nie może zrobić. Nicky nie żył. Jackiemu ścisnęło się gardło.

Oddychaj, uspokój się, upomniał się w duchu. Odwrócił się i niepewnie zszedł po rampie. Za chwilę zjawi się policja. Walczył z impulsem, by podejść do brata i wziąć go w ramiona; stłumił chęć, by paść na kolana i rozpłakać się.

Wielkolud przeżył.

Ale to się wkrótce zmieni, pomyślał Jackie, gdy zalała go fala wściekłości, a oczy zaszły łzami.

 

2

 

- Mamy poważne kłopoty - oświadczył Sam Hector. - Dzisiaj rano diabli wzięli kontrakt wart dziesięć milionów dolarów.

- Przykro mi, Sam - powiedział do telefonu komórkowego Ben Forsberg.

- Jest do zrobienia interes z rządem Wielkiej Brytanii. Chcą, aby zapewnić dodatkowe zabezpieczenie ich ambasadom w czterech krajach wschodniej Afryki - mówił Hector.

- Ben, nie mogę stracić kolejnego dużego kontraktu. Przesłałem ci szczegóły i chcę, żebyś dzisiaj wieczorem się z nimi zapoznał. Koniec wakacji.

- Pewnie. - Ben był już blisko domu, podniósł dach w BMW, bo kiedy dojeżdżał do Austin, wiosenne niebo zasnuło się chmurami. Sam nazwał to wakacjami, ale Ben już nie jeździł na wakacje; brał wolne, był sam. Teraz nie było go sześć dni. - Jestem gotowy do pracy.

- Dzięki Bogu, bo interesy kiepsko idą - powiedział Hector. - Chciałbym, żebyś wrócił do pracy w pełnym wymiarze. Potrzebny mi jesteś.

- Jak przebiegają negocjacje z Departamentem Stanu? - Ben nie był zainteresowany ponownym wałkowaniem tego tematu; lubił pracować na własną rękę i mieszkać w Austin. Biuro w Dallas zbytnio przypominało mu o Emily.

- Kolejna niepewna sytuacja. Nie zgadzamy się w pięciu lub sześciu punktach. Podsekretarz Smith nie chce zmienić zdania w kwestii szkolenia personelu ochrony, który ma jechać do Konga z następnym kontyngentem, jednocześnie nie chce zapłacić wymaganej sumy. A w Kongu jest teraz strasznie niebezpiecznie. Potrzebują nas, ale ona się upiera, myśli, że wystarczy standardowy personel rządowy.

- Porozmawiam z nią. - Ben nie spodziewał się, że negocjacje zostaną przedłużone; sprawa bezpieczeństwa w

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin