PAR LAGERKYIST
WYBÓR PROZY
WYBÓR I PRZEKŁAD
ZYGMUNT ŁANOWSKI
GOŚĆ W RZECZYWISTOŚCI
Restauracja kolejowa w małym szwedzkim miasteczku - podobnie jak we wszystkich innych - znajdowała się przy stacji. Budynek stacyjny* stał tak blisko torów, ze dym z lokomtv tywy snuł się po fasadzie i czernił ją sadzą. Gdyby nłe to, dom byłby biały - miał być zapewne jakby bajkowym zamkiem ze snów, jakąś feerią. Pełno tam było blanków i wie/vczek. małych balkoników bez jakiegokolwiek dostępu, ws/ędzie ornamenty i wycięcia, nisze na urny pełne kwiatów, dużo masztów do flag na dachach. Ale z tego wszystkiego powstało tylko wielkie domisko o smutnym wyglądzie i ścianach zakopconych dymem. Budynek nie był wszakże opustoszały i mimo wszystko miał w sobie coś odświętnego. Podróżni przychodzili tam napie się piwa czy przekąsić coś między pociągami, a wieczorem w ogródku za stacją grała orkiestra. Był to zamek, który obrócono na inny użytek albo który popadł w zaniedbanie, dlatego że przyjęcie odbywało się tam nieustannie, nie miało początku i końca ani szczytu, korkowe maty w salach jadalnych były wytarte, pluszowe kanapy wyświechtane i powygniatane przez wszystkich, którzy na nich siadywali, w bułecie trzeciej klasy wydeptana podłoga z wystającymi z desek sękami, rozchwiane krzesła z dziurawymi siedzeniami. Nie zwracano na to uwagi, nikt się tym nie przejmował, goście przychodzili i tak, by niebawem odjechac. Nie zaproszono ich do jakiegoś wspaniałego zamku, ale siedzieli tam mimo to przez chwilę i jedli,
i pili. podczas gdy pociągi czekały na nich, manewrowały tam i z powrotem na torach, a potem dzwonił dzwonek na peronie i podróżni udawali się w dalszą drogę. Nigdy nie było tam chwili spokoju, zawsze ludzie spieszyli się i mieli odjeżdżać. A zamek stał dalej 7 wszystkimi swoimi blankami i wieżyczkami, masztami flagowymi i balkonikami, pustymi niszami. zawsze tak samo dziwny i bajkowy, zawsze nęcący ku sobie ludzi jak na jakąś zabawę.
Na najwyższym pięterku w tym budynku urządzono mieszkanie, zajmowane przez rodzinę z kilkorgiem dzieci. Może kiedyś zamierzano lam zrobić kilka pokoi hotelowych na noclegi dla przejezdnych, znalazłoby się miejsce na parę takich pokoików przy długim, mrocznym korytarzu, ale jakoś nic z tego nic wyszło i zrobiono tylko dwa pokoje z kuchnią, w których rodzina ta mieszkała od wielu, wielu lat. Zrazu, gdy sprowadzili się tam zaraz po ślubie, mieszkanie było dla nich
o wiele za duże, ale potem rodziły się i rosły dzieci, było ich coraz więcej, aż zrobiło się ciasno. Ale jakoś nie myśleli
0 tym, tutaj mieli swój dom, którego ich zdaniem nie można przenosić. Pokoje były niewielkie i nie dochodziło tam dość światła, trzy małe wąskie okna, znajdujące się w każdym z nich, umieszczone były wysoko pod sufitem, zrobiono tak ze względu na fasadę, żeby była imponująca. Meble były stare
1 niezbyt pięknie wykonane, widziało się od razu, że nie kupiono ich w mieście. Ślady hebla można było wyczuć pod farbą na wielkich pomalowanych na brązowo łóżkach i na rozsuwanych kanapach, na których spały dzieci, a które wieczorami zajmowały dużo miejsca. W stołowym stal duży okrągły stół nakryty szydełkową serwetą, na którym jedli posiłki w niedziele, w inne dni jadali w kuchni. Na jednej ze ścian wisiał obraz przedstawiający Lutra, na innej alfabet haftowany z wielu zawijasami i upiększeniami na kanwie oprawnej w ramy za szkłem.
Nad biurkiem znajdowała się mała półeczka, a na niej
stara podniszczona Biblia, postylla Arndta2 i dwie nowe Biblie, które najstarsze dziewczynki dostały przy konfirmacji1, oprawne w papier listowy ze śladami laku na wewnętrznej stronie. Tak to mniej więcej u nich wyglądało. Domowej roboty dywaniki z gałganków w różnych kolorach pokrywały prawie całą podłogę i głuszyły kroki. Toteż było tam prawie zawsze cichutko, mimo że rodzina była liczna.
Pod oknem był w ścianie wykusz, gdzie przebywały najmniejsze dzieci. Siedziały tam przycupnięte jak pisklęta i wyglądały na dwór. Każde z nich miało swój własny stołek. To znaczy tak naprawdę własny ten stołek nie był, lecz jak gdyby odziedziczony po starszych dzieciach, które go już nie potrzebowały. Wszystkie dzieci mają krzesełka, tak już jest. Ale te dzieci dostały je po to, żeby mogły na nich siedzieć przy oknie i wyglądać na dwór. Pociągi jeździły wciąż tam i z powrotem, wjeżdżały na różne tory. parowozy gwizdały, przesuwały wagony ku stacji, przetokowi biegali za nimi wymachując rękami. Zawsze było mnóstwo do oglądania. Czasem gdy zawiał wiatr, dyin słał się po oknach, i jeśli były otwarte, trzeba je było spiesznie zamykać. Wtedy czuło się, jak cicho jest właściwie w mieszkaniu, zgiełk z dworu dochodził tylko
jakby z bardzo daleka. Ale widziało się dalej wszystko tak jak przedtem, pociągi, które stały przy peronie, a potem odjeżdżały i znikały z białą tablicą na ostatnim wagonie, lokomotywę, która snuła się tam i nazad, jak zawsze. Na parapetach okien leżała cienka warstewka sadzy, którą matka ścierała codziennie, ale która codziennie pojawiała się znowu.
Taki spokój jak w tym domu nieczęsto można znaleźć na świecie. Ojciec przychodził do domu na posiłki, a czasem wpadał także o innych porach. Był ustawiaczem wagonów i dlatego tam mieszkali. Matka była stale w domu, krzątała się i zajmowała gospodarstwem, a pracy było wciąż sporo, zawsze coś się znalazło do zrobienia, toteż wychodziła rzadko. Była blondynką o jasnych szaroniebieskich oczach, rzadkie włosy nosiła rozczesane nad czołem.[_Ludzie promienieją jasnością na różne sposoby, ale u niej nie było to tylko jakąś cechą zewnętrzną, należała do tych, którzy zrodzili się dla jasności, tylko w tej aurze mogli przyjść na świat i żyć, nic innego nie mogłoby jej pomóc, nie dałoby jej dostatecznego oparcia w życiu. Ludzie tacy wyglądają często na kruchych, jak gdyby niewiele było trzeba, by ich zgasić. Gdyby jakaś potężna i zbyt twarda ręka przesunęła się po świecie, zostaliby wymazani, nie byłoby ich więcej. A świat byłby się zbudził jak z dobrego i pięknego snu i ujrzał samą tylko surową rzeczywistość. Ale właśnie tacy ludzie niczego nieświadomi tchną jakąś dziwną pewnością i bezpieczeństwem, wcale nie są bladymi cieniami, lecz najpełniejszą rzeczywistością. Jest to tak, jakby byli zupełnie pewni, że nic ich nie zgasi, że będą zawsze istnieć, że nie stanie się im nic złego. Ludzie tacy jak gdyby należeli do starej rasy, która istniała od samego początku świata; bez względu na to, jak wszystko dookoła nich zmieniało się i ulegało zniszczeniu, ci, którzy byli najłatwiejsi do złamania, zawsze przetrwali. Istnieli oni i istnieć będą, dopóki trwać będzie życie.
I świat nigdy nie zbudzi się na dobre ze swego snu. I
Do takich ludzi należała matka. Nie była niczym nierzeczywistym czy nadzwyczajnym, krzątała się w kuchni i w pokojach, gwarzyła z dziećmi, zmywała statki po jedzeniu, prała i prasowała, ot, nic nadzwyczajnego. Gdy nie miała innej roboty, cerowała pończochy, naprawiała odzież. Krzątając się przy swoich zajęciach była zawsze pogodna i lubiła, gdy starsze dzieci przekomarzały się wesoło, a ona mogia się temu przysłuchiwać. A gdy usiadła, żeby odpocząć, składała ręce na kolanach i ciężko wzdychała, jakby nieobecna duchem. Wieczorami siadywała czytując Biblię lub psałterz, nie głośno, lecz szeptem, dla siebie samej. Wyglądała wtedy taka blada i bezradna w świetle lampy, drobne, cieniutkie wargi drgały. Ale nie było w niej nic szczególnego, nic niezwykłego. Takim jak ona to wystarczało.
Gdy ojciec przychodził wieczorem do domu. zdejmował kurtkę mundurową, gasił latarkę sygnałową i wytarłszy ją pakułami wystawiał na korytarz, bo bardzo cuchnęła tranem. Potem zapisywał przez chwilę numery wagonów i opowiadał, które ma jutro załadować lub wyładować, wspominał o pociągach, przy których pracował. A gdy zjedli kolację, brał Biblię i zabierał się do czytania. W mieszkaniu było tak dziwnie przytłaczająco, gdy oboje rodzice czytali, nic się nie odzywając. Dzieci siedziały w milczeniu, cisza aż je dławiła. Pod mieszkaniem znajdował się bufet trzeciej klasy, słychać było stłumiony zgiełk i głosy ludzi, którzy tam popijali. Ale to było coś zupełnie innego i obcego, o czym one nie myślały. Czasem, gdy na stację wjeżdżał jakiś późniejszy pociąg, ojciec podchodził do okna, przeciągał się i nie wypuszczając Biblii z ręki. wyglądał na dwór.
A potem znowu siadał i czytał dalej.
Dzieciom wolno było wyjść na chwilę z domu przed wieczorem; przemykały się ciemnym korytarzem jak stadko szczurów i podnosiły głosy dopiero zbiegając na dół po schodach. Wiosenny wieczór świecił łagodnym blaskiem, a w powietrzu
pachniało jak przed deszczem. Prześlizgiwały się przez małą furtkę, która łączyła wewnętrzne podwórko z parkiem. W parku słychać było muzykę, najrozmaitsze instrumenty, na których bębniono, trąbiono, dęto, wysokie i piskliwe dźwięki fletów, brzęk trąbek. W głębi parku jarzyło się od świateł. Dzieci przekradały się pod drzewami i przemykając się pośród pni podchodziły tak blisko, jak tylko mogły się odważyć, aż do wysuniętych naprzód kilku starych świerków o gałęziach spadających do samej ziemi, pod którymi było całkiem ciemno. Właziły tam ostrożnie, musiały uważać, żeby nie poplamić ubrań żywicą. Placyk przed nimi jaśniał od świateł, mnóstwo ludzi siedziało i słuchało muzyki, najelegantsi otuleni byli czerwonymi kocami. Kelnerki kręciły się między gośćmi, otwierając butelki z dziwnymi napojami, widać było tylko ich białe bluzki, płynęły między stolikami jak gołębie. W wielkim jak pół domu pawilonie grała orkiestra wojskowa w błyszczących mundurach. Pułap nad orkiestrą wyobrażał niebo usiane złotymi gwiazdami. Instrumenty błyszczały, dźwięki muzyki rozchodziły się w wieczornej ciszy, pod koniec każdego kawałka z trąby kapały krople wilgoci.
Dzieci stały z zapartym tchem, z błyszczącymi oczyma, nie ważąc się poruszyć. Było to widowisko zawsze jednakowo cudowne, obce i piękne, mimo że znały je od najwcześniejszego dzieciństwa.
Gdy zapadał zmierzch, przekradały się z powrotem do domu, szły spać i śniły o dziwnych, niezrozumiałych rzeczach.
Rankami przez drzwi kuchenne wnoszono starą bańkę z świeżo udojonym mlekiem. Przyjeżdżała pociągiem o 7,15 na lokomotywie u maszynisty. Mleko było jeszcze ciepłe i pachniało wymionami, dzieci piły tyle, ile chciały. Pod pokrywkę wetknięta była kartka mokra od mleka, które chlupotało w drodze. A na kartce parę słów, co słychać z wiosennymi zasiewami i z krowami, i co się u nich wydarzyło, a raczej, że nic szczególnego nie zaszło, że są zdrowi i wszystko jest w porządku.
Mleko to przywożono ze wsi. z wioski, skąd pochodzili.
Dzieci biegały po ogrodzie i hałasowały. Ogród był tak duży, że wyglądał zupełnie jak las. tyle że uporządkowany i wyplewiony. Nie wszystko było tam zresztą we wzorowym porządku, w jednym kącie drzewa wystrzeliły trochę niedbale, trawie pozwolono rosnąć, jak chciała. Tam bawiły się najchętniej. Ale biegały po trosze wszędzie. Koło jarzębin, które rosły na pagórku przy stacji, i w opuszczonej świerkowej altance, gdzie na samym środku leżała kupa potłuczonego szkła i puszek po sardynkach, koło mrowiska, które było niedaleko i wokół którego trzęślica4 rosła po kolana, jak gdyby mrówki nawoziły ją, żeby ukryć swoje domostwo przed światem. A także daleko po drugiej stronie ogrodu, gdzie kwitły bzy wzdłuż całej długiej alejki, którą park tutaj się kończył. Nie była to ani zabawa, ani przechadzka, coś pośredniego, trochę skakały lub ścigały się po krzakach, to znów chodziły spokojnie i słuchały świergotu ptaków. Dzień był nieopisanie piękny i przyjemny. Kilka obłoczków wylegiwało się leniwie na niebie, słońce beztrosko ogrzewało roślinność na ziemi. Łatwo było chodzić i cieszyć się wszystkim, tak jak to robiły dzieci. Cały park był właściwie
o tej porze dnia, koło południa, wyłącznie dla nich. Tylko jeden staruszek gracował gdzieś daleko ścieżki, tak daleko, że prawie go nie było słychać, a zresztą znały go dobrze, więc im nie przeszkadzał.
A może by tak poszukać „szczęścia" w krzakach bzu? Zgoda, wzięły się do tego wszystkie. Jedna z dziewczynek znajdowała ciągle szczęśliwe kwiatuszki. Gdy tylko przygięła gałąź i zaczęła przeglądać kiście, zaraz znajdowała kilka kwiatków o ośmiu lub nawet dziesięciu płatkach. Na imię miała Signe i będzie o niej mowa później. Kiedy znalazła naprawdę wielkie „szczęście”, zawstydziła się. że to wciąż tylko ona.
E. bo... powiedziała, przecież nie mogła wiedzieć, czy inne coś znalazły. A potem klasnęła w dłonie i zaśmiała się, i zjadła szczęśliwy kwiatuszek - trzeba to zrobić, jeśli skutek ma być całkiem pewny.
A potem zaczęły się naprawdę bawić. Największy chłopak uderzył jedną z dziewczynek w plecy, uciekł i schował się za drzewem. Był to początek berka, czyli łapanki, czy jak się to nazywa. Goniły między kasztanami i klonami, wpadały między krzaki bzu, gdzie ziemia nie była skopana, tak że nie szkodziło za bardzo, gdy tam biegały. Uganiały się po całym parku, to tu. to tam, spocone i zdyszane, chwytały się na chwilę gałęzi i pędziły dalej, dziewczynki musiały czasem przystanąć, pozwolić się złapać, ale gdy tylko zaczerpnęły tchu, uciekały znowu.
W toku tej zabawy zapędziły się aż do restauracji. Nie wolno im było tam wchodzić, zatrzymały się zadyszane u wylotu ścieżek, które do niej wiodły, stały i patrzyły, zabawa ustała zupełnie. Aż dziwne było, jak odmiennie i smutno wyglądało to wszystko za dnia. Stoliki stały puste i zabrudzone, lepkie od piwa i ponczu plamy zaschły na słońcu i cuchnęły, na ziemi leżało mnóstwo zapałek i obślinionych niedopałków, w jednym miejscu ktoś zwymiotował. Pawilon dla orkiestry ział pustką i osamotnieniem, statywy na nuty sterczały w jednym kącie jak szkielety, kawałki sklepienia w postaci nieba z gwiazdami poodpadały. Nie było tam już radości i wesela, o nie, za dnia nikt się o to nie troszczył.
Zaczęły znowu biegać, podjęły zabawę w miejscu, gdzie ją przerwały. To z dzieci, które miało łapać, pędziło przed sobą inne jak stado zdziczałych owiec, które rozbiegały się po krzakach, okrzyki dziewczynek brzmiały jak rozpaczliwe sygnały zza drzew, gromada dzieci goniła w słońcu po całym parku od jednego końca do drugiego i hałasowała.
Tylko najmniejszy, który miał na imię Anders, nie bawił się z nimi, ale niewiele sobie z tego robiły, bo i tak nie umiał
jeszcze biegać tak szybko jak one. Stal więc dalej i przyglądał się spustoszeniu w ogrodowej restauracji, tam gdzie wieczorem wszystko było tak nieopisanie piękne. Teraz nie zostało z tego nic, tylko brud i pustka. Nie mójd tego pojąć. Wierzył, że tamto wszystko było prawdziwe — niebo i gwiazdy, lśniące światła, muzykanci podobni do aniołów i muzyka, która brzmiała tak rozkosznie, że czasem nie miało się odwagi przysłuchiwać jej uważnie. Wszystko to przypominał sobie tak dobrze. A teraz - nie zostało z tego nic, nic nie można było poznać. Jak mogło coś takiego zniknąć, przemienić się w pustkę i samotność.
Ogarnął go strach, poczuł takie przygnębienie, że aż trudno mu było odetchnąć. Choć stał w słońcu, przeniknął go jakby zimny dreszcz. Smutno zaczął wspinać się ścieżką, spoglądając w dół zbocza. Gdzieś w parku słychać było głosy rodzeństwa, ale nie chciał do nich biec. Wałęsał się samotnie nie wiedząc, co z sobą robić. Potem usiadł w wielkiej, szerokiej alei, która biegła przez środek parku i była najlepiej utrzymana, na innych błoto było tuż pod warstwą żwiru, którego nie starczyło, by je przykryć. Najpierw sypał sobie piasek na bucik i udeptywał, a gdy wyciągnął stopę, robiła się z tego mała piwniczka, taka na kartofle albo na coś innego, co trzeba przechowywać. Zrobił parę takich dołków, szło mu to szybko, bo miał już w tym dużą wprawę. Potem usiadł, żeby wykopać naprawdę duży dołek. Grzebał w piasku palcami, głębiej, coraz głębiej, piasek stawał się miałki i wilgotny, otwór w końcu tak mały, że ręka ledwie się w nim mieściła. Tak był tym zajęty, że nic nie słyszał ani nie widział i nie zauważył nadchodzącego restauratora. Zobaczył go dopiero wtedy, gdy ten stanął tuż nad nim i cień jego okrągłego brzuszka padł na ścieżkę, w miejscu gdzie był dołek.
Restaurator był to zacny starszy człowiek, ale dzieci miały przed nim wielki respekt, bo sądziły, że wszystko w tej części świata, gdzie przebywały, jest jego własnością. On zaś dzierżawił to tylko na dziesięć lat. które jeszcze nie wygasły.
Potrząsną! głową, bawiąc się przy tym dewizką od zegarka, która szerokim lukiem zwisała mu na kamizelce.
— Nie — odezwał się — nie wolno tego robić! — I chcąc być naprawdę uprzejmym dodał: — Kiedy małe dzieci kopią dołki, to znaczy, że ktoś w domu umrze.
Innym dzieciom zakazałby kopać tonem stanowczym i surowym, ale uważał, że temu tutaj, który był taki maleńki, musi to jakoś wytłumaczyć.
Anders zerwał się pobladły ze strachu. Twarz mu zupełnie zdrętwiała, wpatrywał się w wykopany dołek, a potem rzucił się na kolana i zasypał go.
Restauratorowi przemknęło przez myśl, że chłopak zachowuje się dziwnie, i wyjął z kieszeni torebkę cukierków, lubił dzieci i zazwyczaj nosił dla nich jakieś słodycze. Cukierek to zawsze cukierek, toteż Anders wziął drżącą ręką wielki, lepki karmelek, który mu podawano. Ukłonił się wprawdzie nisko, ale czym prędzej pobiegł jak spłoszony w krzaki, przez trawniki, w głąb parku.
Kto miał umrzeć? Kto miał umrzeć? Może matka? Może on sam? Nie, był jeszcze za mały, nie mógł jeszcze umrzeć. Ale matka była taka blada i czasem mówiła, że czuje się zmęczona. Nie mogła to być chyba żadna z kelnerek, wszystkie wyglądały tak zdrowo i były takie rumiane. Nie, to pewnie matka, och, gdyby to miała być matka!
Upadł w trawę, podniósł się i znowu pobiegł dalej.
Nie, to chyba ojciec! Z pewnością ojciec! Ustawia pociągi — pewnie zostanie przez jeden z nich przejechany. To ojciec. Teraz rozumiał już wszystko.
Pobiegł dalej w kierunku, gdzie było jego rodzeństwo, nie mógł być sam, musiał dostać się do nich. Nigdzie ich nie było słychać. Tak, stali tam na górze, przy jarzębinie. Wdrapał się na pagórek, wpadł między nich zdyszany i blady, prosto w objęcia Signe.
Inne dzieci nic nie spostrzegły, tyle tylko, że przybiegł do
nich pędem. Tylko Signe zauważyła, że coś mu jest, wzięła go na ręce.
— Co ci się stało? — zapytała.
Nie umiał na to odpowiedzieć. Wiedział już, że o pewnych rzeczach nie można ani też nie warto mówić, wszystko stawało się od tego jeszcze gorsze, takie rzeczy trzeba nosić w sobie samym, jak się dało najlepiej. Ale przywarł do niej co sił.
Szli w milczeniu, jak gdyby nie umieli z sobą rozmawiać
o niczym. Signe czuła, że ręka chłopca wciąż jeszcze drży, ale nie wiedziała dlaczego. Weszli pomiędzy drzewa, znaleźli się już prawie przy samej bramie parku.
Wtedy siostra zatrzymała się.
— Masz to ode mnie na szczęście! — powiedziała. I zaczęła szukać czegoś w kieszeni fartuszka. Kwiatek byl już trochę przybrudzony, przyczepiły się do niego okruszki ciasta, dmuchnęła na niego, otworzył się, czysty.
— Nie — bronił się — to przecież twoje!
— Nic nie szkodzi, weź, ja i tak tyle tego wciąż znajduję.
Włożył kwiatek do ust i szedł w milczeniu obok niej żując,
aż go połknął.
Między Signe i matką było jakoś zupełnie specjalnie. Można to było zaraz zauważyć, gdy się widziało, jak co dzień krzątają się po domu. Miały jak gdyby wspólne życie, trochę inne niż życie reszty rodziny, na jakiś sposób lepsze. Były jak gdyby sercem, którego nasłuchiwali, żeby upewnić się, że istnieją. Serce to można było słyszeć siedząc w kuchni albo w pokoju, wszędzie, gdzie zachodziły przy swoich drobnych zajęciach, gdy łuskały groch na dworze, w ogródku, przy zmywaniu statków, ścieraniu kurzu, czyszczeniu noży w niedzielne popołudnia. Między wszystkimi w rodzinie istniała zażyłość, która zespalała ich z sobą i odd2ielała od świata zewnętrznego, ale było to niczym w porównaniu z tym, co łączyło z sobą te dwie istoty. Stanowiły jedność, nie było między nimi żadnej różnicy prócz tej, że jedna była starsza od drugiej. Życie miało przecież iść
P\P LV3E>KVfST
da lej. nigdy się nie kończyć, toteż jedna była tylko małą dziewczynką, a druga maiką kilkorga dzieci, biada i zniszczoną kobietą, która miała już za sobą większą cześć żywota. Ale obie były bardzo do siebie podobne. Wciąż coś z sobą poga- dywały o tym czy o owym. Nie znaczyło to wcale, że mówiły
o czymś nadzwyczajn>m. Nie. to im się nie zdarzało.
Tak na przykład dzisiaj, kiedy w kuchni jest pranie. Właściwie niby nic. nkr w tym szczególnego. Uwijają się jak w ukropie. żeby układać w stos wykręconą bieliznę, zmieniać wodę do płukania. przynosić torebki farbki, wieszać pończochy do suszenia za oknem, a podczas tego powiedzą coś od czasu do czasu, pośmieją się trochę, potem znów biorą się do prania i poważnieją obie naraz. Signe to mała. pulchna dziewczynka. wygląda wesoło i rezolutnie. Złotowłosa, kędzierzawa, oczy ma błyszczące. W rej chwili jest spocona. Pierze bieliznę, aż pryskają mydliny, z głową lekko przekrzywioną, wytężając siły. twarz jej poczerwieniała z zapału, we włosach błyszczy pełno małych perełek pary.
— Popatrz, mamo. mówi nagle i przestaje prać. — Widzisz. jak to puszcza!
— O rety — mówi matka — jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Żeby tylko nie zafarbowało innych rzeczy...
— Ale tak. mamo. Już zafarbowało białe. Ojojoj, co my teraz zrobimy!
— A to ci nieszczęście. Signe. moja kochana. Nie da się tego usunąć? Nie. ani rusz. No trudno. Nie ma innej rady. tylko musimy spróbować to wygotować. Musimy!
— Ojoj, a tośmy sobie narobiły! To już może lepiej...
Tak gadały, jak by tu można zaradzić. I znowu stawały
nad baliami, płukały i wykręcały.
Cały dom był cichy i pusty w takie popołudnie, kiedy ma się wrażenie, jak gdyby nic się nie działo. Tylko tam na górze w kuchni one obie harowały ile sił przy praniu. Słońce na przemian wpadało do wnętrza i znikało, w- miarę jak po niebie
* VZS'ZV»iTTOV ! J5
przepływał)' małe chmurki. Dziec; były w szkole aibo gdzieś poza domem, każde gdzie indziej.
Aie gdzie też nę podział Anders1 - »pytała matka.
— Siedzi chyba w pokoju przy oknie - odparta Stgne — bo go nie słychać.
Był tam. Przycupnął w wykuszu i rysował coś w sadn na parapecie okna. Gdy skończył z jednym, przenosi sk do następnego. sadza leżała rozsypana wszędzie cienko i rć-«nutko. Zdawało się. że chłopak nie widzi pociągów geżdżających w dole na stacji. Aie czuł je, jak sunęły, ślizgały jk ; zmienuśy wciąż na nowo. Nie potrzebował patrzeć. Tylko ąd> .»¿en z nich, na wąskim torze najbliższym okna. odjeżdżał, vr/-r ik wychylił się z okna. Pociąg był o wiele mniejszy od innych i wyglądał tak zabawnie, że trudno było powstrzymać nę od śmiechu. Gwiżdżąc ruszył ze stacji i znikł » brzozowym zagajniku daleko po prawej stronie, wysapujac nad wierzchołki drzew niewielkie obłoczki skłębionego białego dymu Chłopak uważał ten pociąg jakby za swój własny i przez chwilę machał mu na pożegnanie A potem znowu usadowił sk przy swojej sadzy.
Tak dziwnie i pusto było o tej porze. Świat jakby zapomniał
o sobie, nie wiedział, czym właściwie jest. Widać to było po domach naprzeciw stacji, po wszystkim. Życie jakby się zatrzymało. wszystko dokoła było całkiem puste i wymarłe A on siedział na oknie i rysował.
Nie, nie chciał już tam dłużej siedzieć. Dlaczego nie zszedł na dół. na podwórze i nie próbował znaleźć s^bie czegoś do zabawy? Najlepiej będzie, jak tak zrobi, wtedy s.e chyba wszystko zmieni.
Zlazł z okna i przeszedł przez pokoje Na zewnątrz, aa korytarzu były drzwi od kuchni, przystanął tam. przyłożył ucho i słuchał Wewnątrz rozmawiały matka : Signe. me oardzo było słychać, co mówiły, bo równocześnie tarły bieliznę i * baliach pluskała woda Dochodził do niego tylko przytłumiony
szmer. Nie, nie chciał tam wchodzić. Ale chętnie stał jeszcze przez chwilę i nasłuchiwał. Teraz mówiła matka:
- Jak myślisz, Signe, może napijemy się kawy?
Chybaśmy sobie na to zasłużyły.
- Uhm, mamo, i ja tak uważam.
- No to nastaw maszynkę, a ja tymczasem wypłuczę ręczniki.
- Och, zaraz to zrobię powiedziała Signe - jak to dobrze wyprostować plecy. — I zaśmiała się. A potem zaczęły szczękać fajerki na kuchni.
.-Przemknął przez korytarz i ciemnymi schodami zbiegł na podwórze. Otaczały je długie zabudowania. Słońce prażyło, ale zdawał się tego nie zauważać. W jednym rynsztoku zatrzymały się pomyje, bo w kracie kanału uwiązł korek i skórka od cytryny, stwierdził to od razu. Obok stał kubeł, a w nim pęk zwiędłych goździków w fusach od kawy i popiele. Poszedł wzdłuż zabudowań otaczających podwórze. Po jednej stronie było czworo drzwi do ustępów. Dalej, w rogu, znajdował się wielki stos skrzynek z pustymi butelkami od piwa, cuchnęło tam resztkami, które zostały na dnie flaszek. Stamtąd poszedł na przeciwną stronę robiąc łuk, żeby nie zbliżyć się zanadto do nie pomalowanego domku stojącego na środku podwórza. Chciał udawać, jak gdyby go nie było. Domek nie miał w ogóle okien, tylko czarną dziurę w jednej ścianie; gdy się w nią wkładało rękę, dreszcz przechodził całe ciało. Bo w środku było pełno lodu. Nie, to już raczej wolał pójść do komórek na drzewo, drzwi do wszystkich trzech stały na oścież, żeby drzewo szybciej schło, pachniało brzozą, tak jakby się wetknęło głowę do lasu. W ostatnich z tych lasów mały staruszek rżnął drzewo piłą. Miał dużą białą brodę, pożółkłą pod nosem od tabaki, i małe mrugające oczka. Poza tym niewiele go było widać w półmroku.
- Dzień dobry, pędraku — mruknął — co tu robisz?
— Nic nie robię — odparł chłopak.
— No tak, pewnie. Ale stary Jonsson rżnie swoje drzewo. I robił to już wtedy, jak nie był dużo większy od ciebie. Od rana do wieczora, dzień po dniu, aż się postarzał. Patrz, jaki jestem już stary. I cała ta męka tylko po to, żeby ludzie nie marzli. Jak myślisz, ilu by zamarzło na śmierć, gdyby stary Jonsson nie stał tu i nie rżnął drzewa przez całe swoje życie? Z pewnością kilka tysięcy. Twój tata i twoja mama, i Signe, i restaurator, i wszystkie te kelnerki - wszyscy pozamarzaliby już wiele lat temu. Ale nikt o tym nie myśli. Czy kiedyś przyszedł mi ktoś podziękować za to, że nie umarł? Ani jeden. Nie uważają, by było za co dziękować. Ale pewnego dnia stary Jonsson będzie miał tego dość, jest już zanadto zmęczony i stary i nie będzie mu się chciało stać tu dłużej i harować dla nich. I wszyscy pozamarzają. Dobrze im tak, nie uważasz?
Anders stał bez ruchu i wpatrywał się w niego.
- Tak, tak! I tak ich to wszystkich spotka. Bo na tym świecie jest okrutnie zimno, jak się nie paJi, mówię ci... No, no, już dobrze — ciągnął stary — nie stój mi tu i nie bądź smutny. Na słońce, pędraku, na słońce, korzystaj z okazji i grzej się, póki lato, zobaczymy, jak to będzie w zimie. - I o dziwo, uśmiechnął się szeroko.
Chłopak zrobił, jak mu powiedziano, wyszedł na otwartą przestrzeń i rozejrzał się dokoła. Słońce przygrzewało istotnie wcale nieźle, spomiędzy kocich łbów wyglądała świeża, błyszcząca trawka, wzdłuż rynsztoka, gdzie szczeliny były szersze, wyrastały wątłe kaczeńce. Było spokojnie jak w niedzielę. Gdyby tylko mógł zrozumieć, dlaczego czuje się taki przygnębiony. Było mu tak, jak gdyby miał jakiś ciężar na piersi. Może powinien znowu wśliznąć się na górę i słuchać pod kuchennymi drzwiami? Nie, już raczej lepiej zostać tu na dole, pogoda jest przecież piękna, trzeba być na dworze i bawić się w jakiś sposób. Ale jak? Chciał coś wymyślić, poszedł do wielkiej bramy wjazdowej i wystawił głowę. Widać było stamtąd zalany słoń
cem piaszczysty placyk, dalej żywopłot z głogu, a nad tym letnie obłoczki, które stały bez ruchu. Poza tym nic, tylko powietrze, tylko wrażenie zupełnej pustki w powietrzu, jak to czasem bywa. Cofnął głowę z powrotem.
Może mimo wszystko raczej wleźć do lodowni? Tak będzie chyba najlepiej. Tak, tak będzie najlepiej, musi to zrobić.
Wdrapał się po desce, która zbiegała stromo w dół od otworu w ścianie, trzymał się kurczowo, żeby nie spaść na ziemię. Nie odważał -się patrzeć w górę, ku czarnemu otworowi, wciągną^ głowę w ramiona, pełzł jak krab czepiając się palcami brzegów deski. Chłód idący z wnętrza owiał mu kark. Wreszcie doszedł do otworu. Wskoczył do środka najszybciej, jak mógł, nie patrzą...
edmund144