Georges Simenon
Niepokoje komisarza Maigreta
Rozdział /
CIUCHCIĄ W DESZCZ
Nagle, miedzy dwiema małymi stacyjkami, których nazw nie umiałby wymienić i z których w ciemności zapamiętał jedynie smugi deszczu na tle wielkiej latami i sylwetki ludzi popychających wózki, Maigret zadał sobie pytanie, co tu właściwie robi?
A może zdrzemnął się na chwilę w gorącym przedziale? Bo przecież nie stracił zupełnie świadomości, skoro wiedział, że znajduje się w pociągu. Słyszał jego jednostajny stukot, przysiągłby, że w oddali, wśród rozległych ciemnych pól, nadal widzi oświetlone okna samotnej fermy. To wszystko, a także zapach potu zmieszanego z zapachem przemoczonego ubrania, pozostawało rzeczywistością, podobnie jak regularny szmer głosów w sąsiednim przedziale. Ale wszystko to w jakimś sensie przestawało być aktualne, nie mieściło się w przestrzeni, a już tym bardziej w czasie.
Równie dobrze mógł znajdować się gdzie indziej, w jakiejkolwiek innej wąskotorowej prowincjonalnej kolejce. On sam zaś równie dobrze mógł być piętnastoletnim Mai- gretem, który w każdą sobotę powracał ze szkoły zupełnie taką samą ciuchcią, złożoną ze staroświeckich wagonów, które trzeszczały przy każdym szarpnięciu lokomotywy.
To samo glosy nocą na każdej stacji, ci sami ludzie tłoczący się wokół wagonu-ambulansu, ten sam gwizdek zawiadowcy
Otworzył oczy, pyknąl £ fajki, która zgasła, i spojrzał na mij/czysn«;, siedzącego w przeciwległym rogu przedziału. 1 jego lakże mógł widzieć niegdyś w ciuchci, którą jeździł do ojca. Mógł być hrabią lub dziedzicem, najważniejszą OM'bq we wsi czy w mnłym miasteczku.
Ubrany był w garnitur sportowy z jasnego tweedu i nie- pizcnwkałny płaszcz z gatunku tych. które widuje się tylko w bardzo drogich magazynach. Na głowie miał zielony myśliwski kapelusik z miniaturowym bażancim piórkiem, zatkniętym za wstążkę. Mimo gorąca nie ściągnął jasnych rękawiczek, ponieważ tacy jak on nigdy w pociągu czy w samochodzie rękawiczek nie zdejmują. Mimo deszczu na jego pięknie wypastowanych pantoflach nie było śladu błota.
M^gł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Starszy pan. Czy to nie dziwne, że mężczyźni w tym wieku tak bardzo dbają
o swój wygląd? 1 że jeszcze ciągle chcą się wyróżniać spośród tłumu śmiertelników?
Miał charakterystyczną, różową cerę, a w małym, sre- brzystobiałym wąsiku rysowało się żółte kółeczko, pozostawione przez cygaro.
Ale pomimo to jego wzroku nie cechowała taka pewność siebie, jakiej można było po nim oczekiwać. Skulony w kącie obserwował Maigreta, rzucając w jego kierunku krótkie spojrzenia, a dwa czy trzy razy zdawał się nawet być
o włos od zagajenia rozmowy. Pociąg, brudny i wilgotny, znów ruszył w mroczny świat, z rzadka upstrzony światełkami. Od czasu do czasu, przy jednopoziomowych skrzyżo-
wnniach, zamajaczyło jakaś postać na rowerze, czekający aż przejedzie cały pociąg.
Czy Muigret był smutny? Trudno byłoby tak to określić.
Czuł się nie bardzo w formie. A przede wszystkim pr?.ez ostatnie trzy dni za dużo pil; pił z konieczności, na siłę.
Pojechał na międzynarodowy kongres policji, który tego roku odbywał się w Bordeaux. Był już kwiecień. Kiedy wyjeżdżał z Paryża, po długiej, monotonnej zimie, wydawało się, że wiosna jest tuż-tuż. Jednakże w Bordeaux przez trzy dni lalo i wiał zimny, przejmujący wiatr.
Tnk się złożyło, że przyjaciele, z którymi zwykle spotykał się na takich kongresach, a wśród nich pan Pyke, tym razem nie przyjechali. Z każdego kraju powysylali tylko młodych, ludzi między trzydziestką a czterdziestką, których Mmgret nigdy na oczy nie widział. Wszyscy byli dla niego ogromnie mili, pełni szacunku, jak dla starszego pana, którego się ceni, ale uważa za kogoś starej daty.
Czy to ta myśl nie dawała mu spokoju? Czy może nieustający deszcz przyprawiał go o zły humor? I te ilości wina, które musieli wypić zwiedzając piwnice, zaproszeni przez Izbę Handlową?
— Dobrze się bawisz? — zapytała go przez telefon żon:!.
Odpowiedział mruknięciem.
— Postaraj się dobrze wypocząć. Jak wyjeżdżałeś, zdawało mi się, że jesteś zmęczony. W każdym razie zmieni ci się nastrój. Tylko się nie zazięb.
A może nagle poczuł się stary? Nawet dyskusja, niemal w całości dotycząca nowych metod naukowych, nie potrafiła go zainteresować.
Bankiet odbył się poprzedniego wieczora. Tego rana wydano ostatnie przyjęcie, tym razem na Ratuszu, a potem obficie zakrapiany obiad. Ponieważ w Paryżu musiał być
dopiero w ponied/Jakk rano, przyrzekł Chabotowi, że »korzysta 7' nadarzającej .*nę okazji, aby po drodz«* odwiedzić i'o w Font<-noy-l' -Cornlu.
f!hf»bot też nie odrrdodniał. Zaprzyjaźnili się, kiedy Mai- tfret pT?.*r/. dwa lata studio wał medycynę na uniwersytecie w Nantes. Chabot studiował wtedy prawo. Mieszkali w tym ■.iimym f>er»i;jon«eie. JJwa czy trzy ryzy towarzyszył przyjacielowi podczas ni<*dzi<lnych wizyt u jego matki w Kon- tenay.
I od tego r/iifiu, piz^z Wiizystktc lata, .spotkali Mię w .sumie* mo/f 7. dziewięć razy.
— Kiedy przyjedzieHZ odwiedzić mnie w Fontenay? Pani Moigret poparła go zdecydowanie.
—- Dlaczego wracając z Hordeaux nie zatrzyma.sz .się u swojego przyjaciela Chabota?
./i/ź od dwóch pfid/.tn powinien być w Fontenuy. Ale pomylił pociągi. W Niort, gdzie długo czekał popijając małymi kieliszkami w poczekalni /Jworcowej, nie zdobył się jakoó na telefon do Chabola, aby po niego przyjechał wo* :tom.
W gruncie rzeczy nie zadzwonił dlatego, że gdyby Julian po niego przyjechał, nalepiłby, aby Maigret u nkh zanocował. A komlKOrz miał w.stręt do spania u obcych Judzi.
Zatrzyma się w hotelu. Dopiero stamtąd zadzwoni. W ogóle zrobił błądr zamiast się włóczyć, powinien sj>ędzić dwa wolne cjni u «k‘bio, na bulwarze Richarda Lenoira. Kio wie? Może w Paryżu już nie pada i nadeszła wreszcie wiosna...
— A więc wezwali pana...
Drgnął. Widocznie nie zdając »obie z tego sprawy, musiał w dalszym ciągu obserwować współtowarzysza podróży, aż ten zdecydował się nawiązać rozmowę. Może go to
krępowało. W głosie nieznajomt-go wy-./uS lekki, nutkę drwiny.
— Słucham?
— Byłem pewny, że zwrócą *ię do kogoi takiego jak pan.
A gdy Maigret v. dalxzym ciągu wyraźnie nie wiedział,
o co chodzi, dodał:
— Przecież mam przyjemność 7 komisarzem Ma;gr«»ti»m?
Podróżny znów przedzierzgnął *ię w światowego człowieka, uniósł się z ławki, aby się przedstawić.
— Vemoux de Couręon.
— Bardzo mi miło.
— Poznałem pana natychmiast, ponieważ często widywałem pańskie zdjęHa w gazetaeh.
Mężczyzna zdawał się przepraszać za tn, ze nałoży do ludzi czytających gazety.
— To się panu chyba częflto zdarzA.
— Co?
— Ze ludzie pana poznają.
Maigret nie wiedział, co odpowiedzieć-. Cjągle jvw?.t nie potrafił powrócić do rzeczywistości. Na crolc jego rozmówcy lśniły kropelki potu. Wyglądał jak człowiek w trudnej sytuacji, 7. której nie umie się wyplątać.
«— Czy to mój przyjaciel Julian telefonował do pana?
*— Ma pan na myśli Juliana Chałjota?
— Tak. Sędziego śledczego, Zdumiewa mnie tylko, ze f»ic mi o tym nic mówił, kiedyśmy się widzieli dziś rano.
— Ciągle Jeszcze nie rozumiem.
Vernoux de Cotjręon przyjrzał się Maigretowi uważniej, marszcząc brwi.
— Chyba nie chce pan powiedzieć, że jedzie pan do Fon- tenay-le-Comte przypadkowo?
C.. izem.
tfię jedzie pan do Juliana Chabota?
— Tak, ale...
Nagle Maigret zarumienił si^r wściekły na siebie. Odpo- \* .adsł potulnie, jak to kiedyś, ludziom z tak zwanych ..wyższych sfer*'.
— Dziwne, prawda? — drwił towarzysz podróży.
— Co w tym dziwnego?
— Że komisarz Maigret, którego noga z pewnością nigdy nie postała w Fontenay...
— Kto panu to powiedział?
— Tak przypuszczam. W każdym razie nieczysto tara pana widywano i nigdy nie słyszałem, by ktoś o panu Wjp',.-.-..;.ał. Dziwne więc, powiadam, że przyjeżdża pan właśnie w chwili, kiedy władze wzburzone są najbardziej fantastyczną tajemnicą, jaka...
Maigret potarł zapałkę i part* razy krótko pociągnął z fajki.
— Odbyłem część studiów z Julianem Chabotem — oświadczył spokojnie. — Kilka razy byłem gościem w jego domu przy ulicy Clemenceau.
— Naprawdę?
Maigret powtórzył chłodno:
— Naprawdę.
— W takim razie spotkamy się bez wątpienia jutro wieczorem u mnie, przy ulicy RabelaLsa. Chabot przychodzi co sobotę na brydża.
Pociąg zatrzymał się po raz ostatni przed Fontenay, Vernoux de Couręon ni« miał bagaży, tylko brązową teczkę, która łeżała przy nim na ławce.
— Ciekawe, czy zdoła pan rozwikłać tajemnicę. Przy
padek czy nie przypadek, Chabot ma szczęście, że pan przyjechał.
— Czy jego matka jeszcze żyje?
— Równie dziarska jak zawsze.
Vernoux podniósł gię; zapiął płaszcz, poprawił rękawiczki i kapelusz. Pociąg zwalniał, przesuwały się coraz liczniejsze światła, na peronie ludzie zaczęli biec,
— Ogromnie mi miło, że pana poznałem. Proszą powiedzieć Chsbotowi, że oczekuję pana z nim razem jutro wieczorem,
Maigret poprzestał na skinieniu głową. Otworzył drzwi, chwycił ciężką walizkę i skierował się ku wyjściu, nie patrząc na nikogo.
Chabot nie mógł po niego wyjść, tym pociągiem Maigret przyjechał przypadkowo. Z progu poczekalni dworcowej Maigret spojrzał w perspektywę ulicy Republiki. Lało jak z cebra.
— Taksówka, proszę pana?
Skinął głową.
— Kotel Francuski?
Znów potwierdził, skulił się w kącie nadąsany. Była dopiero dziewiąta wieczór, ale miasto jakby wymarło, oświetlone były tylko dwie czy trzy kawiarnie. Przy wejściu do Hotelu Francuskiego stały dwie palmy w pomalowanych na zielono skrzyniach.
Macie wolny pokój? ‘
— Jednoosobowy?
— Tak. Jeśli to możliwe, chciałbym coś zjeść.
W hotelu wygaszono już światła, jak w kościele po nieszporach. Trzeba było zapytać kucharza, zapalić dwie czy trzy lampy w sali jadalnej.
Aby nie iść na górę, do pokoju, Maigret umył ręce w fajansowe; umywalce.
■ - Wino białe?
Odrzucało go już od białego wina, którego tyle musiał wypić w Bordeaux.
— Piwa nie macie?
— Tylko butelkowe.
— Wobec tego proszę duże czerwone.
Odgrzano mu zupę i nakrojono szynki. Ze swego miejsca dostrzegł, że ktoś, przemoczony do suchej nitki, wszedł do hotelowego hallu. Nie znajdując nikogo, do kogo mógłby się zwrócić, rzucił okiem do sali jadalnej, a ujrzawszy komisarza, jak'gdyby odzyskał pewność siebie. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, rudy, o dużych, rumianych policzkach, w nieprzemakalnym płaszczu koloru beżowego, z aparatami fotograficznymi przewieszonymi przez ramię.
Strząsnął kapelusz, aby wylać wodę, i wszedł na salę.
— Pozwoli pan, że przede wszystkim zrobię zdjęcie? Jestem korespondentem terenowym „L’Ouest-£clair”. Zauważyłem pana na dworcu, ale nie zdążyłem dogonić. Wezwano pana w sprawie Couręona?
Błysk lampy, pstryk.
— Komisarz Feron nie wspominał nam o panu. Sędzia śledczy też nie.
— Nie przyjechałem tu w sprawie Couręona.
Rudzielec uśmiechnął się jak ktoś z branży, kto nie da
się nabrać.
— Oczywiście.
— Co oczywiście?
— Nie przyjechał pan tu oficjalnie. Rozumiem. Ale to nie przeszkadza, żeby...
— Żeby dał mi pan spokój!
— Najlepszy dowód, że Feron odpowiedział mi, że już led.
■— Kto to jest Feron?
— Komisarz policji w Fontenay. Kiedy zobaczyłem pana na dworcu, pobiegłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do niego. Powiedział mi, że tu do nas dołączy.
— T u?
— Jasne. Gdzie indziej mógłby się pan zatrzymać?
Maigret opróżnił szklankę, otarł wargi, wymamrotał:
— Kto to jest ten Vernoux de Couręon, z którym jechałem z Niort?
— Rzeczywiście, on też jechał tym pociągiem. To szwagier.
— Czyj szwagier?
«— Tego Couręona, który został zamordowany.
Niewielki osobnik o śniadej cerze wtargnął do hotelu i natychmiast dostrzegł dwóch mężczyzn w sali jadalnej.
— Serwus, Feron! — rzucił reporter.
— Jak się masz. Pros2ę mi wybaczyć, panie komisarzu. Nikt mnie nie uprzedził o pańskim przybyciu, co zresztą nie tłumaczy mnie z tego, że nie byłem na dworcu. Właśnie miałem coś zjeść po wyczerpującym dniu pracy, kiedy...
Wskazał ręką rudzielca.
— Pośpieszyłem się i oto jestem...
— Powiedziałem temu młodemu człovHt*kowi — oświadczył Maigret, odsuwając talerz i ujmując fajkę — że nie mam nic wspólnego ze sprawą Couręona. Znalazłem się w Fontenay-le-Comte z czystego przypadku, aby uścisnąć dłoń mego starego przyjaciela Chabota i...
— Czy on wie, że pan przyjechał?
■— Miał mnie oczekiwać o czwartej. Z pewnością pomyślał, że przyjadę dopiero jutro," albo że nie przyjadę wcale.
Maigret podniósł się.
— A teraz, jeśli panowie pozwolą, zanim położę się spać, pójdę się z nim przywitać.
Zarówno komisarz policji, jak i reporter sprawiali wrażenie zupełnie zbitych z pantałyku.
. — Naprawdę' nie wie pan o niczym?
— Absolutnie.
— Nie czytał pan gazet?
— W ciągu ostatnich trzech dni organizatorzy kongresu i Izba Handlowa w Bordeaux nie pozostawiali nam wolnego czasu na lekturę.
Wymienili pełne powątpiewania spojrzenia.
— Czy pan wie, gdzie mieszka sędzia?
— Ależ tak. Chyba że miasto zmieniło się od mojej ostatniej bytności.
Jakoś nie mogli zostawić go w spokoju. Nawet na chodniku stanęli po jego bokach.
— Panowie pozwolą, że ich pożegnam.
Report«* nalegał w dalszym ciągu:
— Nie ma pan nic do powiedzenia czytelnikom ,^/Ouest-Eclair”?
— Zuoełnie nic. Dobranoc panom.
Wyszedł *<licę Republiki, przeszedł most i przez całą drogę do Chabot* ninął raptem dwie osoby. Chabot mieszkał w starym domu, który niegdyś wzbudzał podziw młodego Maigreta. Dom nic a nic się nie zmienił, z szarego kamienia, o ganku, na który wiodły cztery stopnie, i wysokich oknach z małymi, kwadratowymi szybkami. Spoza zasłon przenikało słabe światełko. Zadzwonił, usłyszał stu
la
kot drobnych kroków na niebieskich płytkach korytarza. W drzwiach odsłonięto judasza.
— Czy pan Chabot w domu? — zapytał.
— Kto tam?
— Komisarz Maigret.
— To pan, panie Maigret?
Rozpoznał głos Róży, służącej Chabotów, która pracowała u nich i wtedy, trzydzieści lat temu.
...
edmund144