Hugo Victor
BugJargal
I
Kiedy przyszła kolej kapitana Leopolda d'Auverney, otworzył szeroko oczy i wyznał otaczającym go kolegom, że doprawdy nie pamięta w swoim życiu żadnego zdarzenia, które zasługiwałoby na to, aby zaprzątnąć ich uwagę.
— Ależ, kapitanie — rzekł porucznik Henryk — mówią, żeś wiele podróżował i zwiedził kawał świata. Czyż nie oglądałeś Antylów, Afryki, Italii, Hiszpanii?... Ach, kapitanie, twój kulawy pies!
D'Auverney drgnął, wypuścił z ręki cygaro i gwałtownie odwrócił się ku wejściu do namiotu właśnie w chwili, gdy ogromne psisko podbiegło doń kulejąc.
Pies biegnąc rozgniótł cygaro kapitana; kapitan nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Pies polizał mu stopy, pomerdał ogonem, zaszczekał radośnie, poskakał, jak potrafił, i ułożył się przed swoim panem. Kapitan, wzruszony i zakłopotany, głaskał go machinalnie lewą ręką, odczepiając jednocześnie drugą ręką rzemyk u hełmu, i powtarzał raz po raz:— Jesteś, Rask! Jesteś! — Wreszcie zawołał: — Ale któż to cię przyprowadził?
— Za pozwoleniem, panie kapitanie.
Już od dobrej chwili sierżant Tadeusz uniósł był poły
namiotu i stał ukrywszy prawe ramię w fałdy płaszcza, ze łzami w oczach, przyglądając się bez słowa ostatniej scenie Odysei (). Wreszcie odważył się powiedzieć: — Za pozwoleniem, panie kapitanie...
— To ty, Tadku; jak, u diabła, zdołałeś?... Biedny pies! myślałem, że wciąż jeszcze jest w obozie angielskim. Gdzieżeś go odnalazł?...
— Bogu dzięki! Jestem, panie kapitanie, tym równie uradowany jak pański siostrzeniec, kiedy mu pan kapitan kazał odmieniać: cornu — róg, cornu — rogu.
— Ale powiedz mi wreszcie, gdzie go znalazłeś!
— Nie znalazłem go, panie kapitanie; poszedłem po niego.
Kapitan wstał i wyciągnął rękę do sierżanta; lecz dłoń sierżanta nie wysunęła się spod płaszcza. Kapitan nie zwrócił na to uwagi.
— Bo to... panie kapitanie, odkąd biedny Rask zaginął, zdałem sobie dobrze sprawę, za pozwoleniem, że panu kapitanowi, przepraszam za śmiałość, czegoś nie dostaje. Żeby być całkiem szczery, wyznam, że tego wieczora, kiedy Rask nie przybiegł jak zwykle podzielić ze mną chleb żołnierski, mało brakowało, a stary Tadek byłby się rozbeczał jak dzieciak. Ale nie, dzięki Bogu; płakałem w życiu tylko dwa razy: pierwszy raz, kiedy... w owym dniu... — Sierżant spoglądał z niepokojem na zwierzchnika. — A po raz drugi, kiedy ten błazen Baltazar, kapral siódmej półbrygady, wpadł na pomysł, abym obierał pęk cebuli.
— Coś mi się zdaje, Tadeuszu! — wykrzyknął ze śmiechem Henryk — że ukrywasz przed nami, przy jakiej to okazji płakałeś po raz pierwszy.
— To pewnie wtedy, mój stary, kiedy ucałował cię de La Tour d'Auvergne, pierwszy grenadier Francji? — zapytał serdecznie kapitan nie przestając głaskać psa.
— Nie, panie kapitanie, sierżant Tadeusz mógł zapłakać, sam pan to przyzna, tylko w owym dniu, kiedy zakomenderował: „Ognia!” do BugJargala, zwanego inaczej Pietrkiem.
Twarz d'Auverneya powlokła się chmurą zadumy. Zbliżył się szybko do sierżanta chcąc mu uścisnąć dłoń; mimo tak wielkiego zaszczytu stary Tadeusz nie wyciągnął jednak ręki spod płaszcza.
— Tak, panie kapitanie — ciągnął Tadeusz cofając się o kilka kroków, podczas gdy d'Auverney patrzył nań wzrokiem pełnym bólu — tak, płakałem wówczas; bo też, zaiste, zasłużył na to! Czarny był, to prawda, ale proch armatni też jest czarny, a przecie...
Zacny sierżant pragnął wybrnąć z honorem ze swojego dziwacznego porównania. Było może w tym zestawieniu coś, co szczególnie przypadało mu do gustu; nadaremnie jednak usiłował się wysłowić; kiedy zaś kilkakrotnie, rzec by można, zaatakował myśl swoją z różnych stron, niby wódz armii przypuszczający na próżno szturm do twierdzy, poniechał nagle oblężenia i mówił dalej, nie zwracając uwagi na uśmiechy słuchających go młodych oficerów.
— Czy też pan kapitan przypomina sobie tego biednego Murzyna, jak to przybiegł bez tchu właśnie w chwili, kiedy jego dziesięciu towarzyszy stało już tam? Doprawdy, trzeba było ich przywiązać... To ja wtedy dowodziłem. Sam zdjął
pęta ze swoich towarzyszy, by zająć ich miejsce, choć się opierali. Był nieugięty. Ach, co to był za człowiek! Istny Gibraltar. A potem, prawda, panie kapitanie? stał wyprostowany, jakby miał iść do tańca; a jego pies, ten sam właśnie Rask, skoczył mi do gardła, kiedy zrozumiał, co zamierzają zrobić z jego panem...
— Zazwyczaj, Tadku — przerwał kapitan — w tym miejscu opowiadania głaskałeś Raska, spójrz, jak na ciebie spogląda.
— Ma pan słuszność — rzekł Tadeusz z zakłopotaniem — rzeczywiście, ten biedny Rask patrzy na mnie; cóż, kiedy stara Malagryda powiedziała mi, że głaskanie lewą ręką przynosi nieszczęście.
— A dlaczego nie pogłaskasz go prawą? — zapytał d'Auverney zdziwiony, dostrzegając dopiero teraz rękę zawiniętą w płaszcz oraz bladość okrywającą twarz Tadka.
Zakłopotanie sierżanta zdawało się wzmagać.
— Za pozwoleniem, panie kapitanie, bo to... Ma pan już kulawego psa, a obawiam się, że będzie pan miał jeszcze w dodatku sierżanta bez ręki.
Kapitan zerwał się z miejsca.
— Jak to? Skąd? Co też ty wygadujesz, mój stary Tadeuszu? Bez ręki... Pokaż zaraz ramię. Bez ręki, wielki Boże!
D'Auverney drżał. Sierżant odwinął zwolna płaszcz i oczom przełożonego ukazało się jego ramię, okręcone zakrwawioną chustką.
— Ach, Boże! — szepnął kapitan unosząc ostrożnie szmatę. — Powiedzże wreszcie, mój stary...
— Och! to całkiem proste. Mówiłem już, że zauważyłem pańskie zmartwienie od czasu, jak ci przeklęci Anglicy
porwali nam pańskiego pięknego psa, biednego Raska, Bugowego doga... To wystarczyło: postanowiłem przyprowadzić go dzisiaj, choćby miało mnie to kosztować życie, aby móc zjeść wieczerzę ze smakiem. Toteż przykazawszy pańskiemu ordynansowi Matheletowi, aby dobrze wyczyścił pański galowy mundur, jako że jutro przypada dzień bitwy, wysunąłem się chyłkiem z obozu, uzbrojony tylko w szablę; skierowałem się na przełaj przez opłotki, aby jak najprędzej dotrzeć do obozu Anglików. Nie doszedłem do pierwszych okopów, kiedy — za pańskim pozwoleniem, panie kapitanie — zobaczyłem w gaiku po lewej ręce dużą grupę czerwonych żołnierzy. Posunąłem się dalej, by wy wąchać, co to może być, a że nie zwracano na mnie uwagi, spostrzegłem pośrodku nich Raska uwiązanego do drzewa, podczas gdy dwóch milordów obnażywszy się aż po pas, niby poganie, grzmociło się po gnatach pięściami, tyle robiąc hałasu co wielki bęben półbrygady. Te dwa angielskie indywidua, przepraszam pana kapitana, staczały z sobą pojedynek o pańskiego psa. Ale Rask mnie zobaczył i jak nie szarpnie obrożą, lina się urywa, a ten gagatek w mig już depcze mi po piętach. Rozumie pan kapitan, że cała tamta zgraja nie pozostała w tyle. Zaszyłem się w las. Rask za mną. Kilka kul gwizdnęło mi koło ucha. Rask ujadał; na szczęście jednak tamci nie mogli go usłyszeć, gdyż wrzeszczeli: french dog, french dog! jak gdyby pański pies nie był pięknym, prawdziwym okazem psa z San Domingo. Nie zważając na nic, przedzieram się przez knieję i niemal już z niej wychodzę, kiedy nagle staje przede mną dwóch czerwonych. Szabla
uwalnia mnie od jednego i byłaby też pewnie uwinęła się z drugim, gdyby nie to, że pistolet jego był nabity... no i widzi pan moje ramię. — Nic to! french dog skoczył mu na szyję niby dobry znajomy: Anglik zwalił się zaduszony, a daję panu słowo, że uścisk był tęgi... Bo i po cóż ten czarci pomiot czepiał się mnie jak rzep psiego ogona? Mniejsza z tym, Tadek wrócił do obozu i Rask także. Żałuję tylko, że Pan Bóg nie zechciał zesłać mi tego raczej w czasie jutrzejszej bitwy. To wszystko!
Twarz starego sierżanta zasępiła się na myśl o tym, że rany swojej nie odniósł w bitwie.
— Tadeuszu! — krzyknął kapitan z rozdrażnieniem w głosie. Potem zaś dodał łagodniejszym tonem: — Czyś ty już tak oszalał, żeby się narażać dla psa?...
— Tu nie szło o psa, panie kapitanie, lecz o Raska. Twarz d'Auverneya rozpogodziła się. Sierżant dodał
jeszcze:
— O Raska, o Bugowego doga...
— Dość tego! Dość, mój stary Tadku! — zawołał kapitan przykładając rękę do oczu. — No więc — dodał po chwili milczenia — oprzyj się o mnie i chodź do ambulansu.
Tadeusz usłuchał po pełnym szacunku oporze. Pies, który w czasie tej sceny z wielkiej radości zgryzł do połowy piękną skórę niedźwiedzią, własność swojego pana, wstał i pobiegł za nimi.
II
Epizod ten podniecił do żywego uwagę i ciekawość wesołych gawędziarzy.
Kapitan Leopold d'Auverney należał do ludzi, którzy— bez względu na to, na jakim szczeblu stawia ich kaprys przyrody czy ruch społeczeństwa — wzbudzają zawsze sza
cunek połączony z pewną dozą ciekawości. Na pierwszy rzut oka nie było w nim może nic szczególnie uderzającego; obejście miał chłodne, spojrzenie obojętne. Podzwrotnikowe słońce opaliło mu twarz, ale nie użyczyło owego ognia w gestach i mowie, który u Kreolów łączy się z pewną, nieraz pełną wdzięku, nonszalancją. D'Auverney mówił mało, słuchał rzadko i okazywał nieustanną gotowość czynu. Zawsze pierwszy na siodle i ostatni w namiocie, zdawał się w trudzie fizycznym szukać odprężenia dla myśli. Myśli owe, znaczące się surowym smutkiem w przedwczesnych zmarszczkach na jego czole, nie zaliczały się do myśli, których łatwo się pozbywamy przekazując je innym, ani też do tych, które w niefrasobliwej rozmowie krzyżują się chętnie z myślami bliźnich. Leopold d'Auverney, którego nie mogły zmóc trudy wojenne, zdawał się odczuwać nieznośne zmęczenie podczas tego, co nazywamy szermierką umysłu. Dyskusji unikał z równą gorliwością, z jaką szukał walki. Jeśli niekiedy dawał się wciągnąć do sporu, wypowiadał kilka słów pełnych rozsądku i niezbitej słuszności, po czym, w chwili gdy już prawie przekonał przeciwnika, milkł raptownie, mówiąc: „Po co?..." I wychodził zapytać dowódcy, co można by przedsięwziąć w oczekiwaniu szarży czy szturmu.
Towarzysze wybaczali mu usposobienie chłodne, skryte i milczące, ponieważ we wszelkich okolicznościach okazywał się dzielny, dobry i życzliwy. Z narażeniem własnego życia ocalił wielu kolegów od śmierci; wiedziano też, że choć rzadko otwierał usta, to jego sakiewka nie była przed nikim zamknięta. Był kochany w wojsku i wybaczano mu nawet to, że osobą swoją wzbudzał pewnego rodzaju uwielbienie.
Kreole — potomkowie europejskich kolonizatorów urodzeni w koloniach hiszpańskich, portugalskich i francuskich Ameryki.
Był przecież człowiekiem młodym. Wyglądał na lat trzydzieści, ale daleko mu jeszcze było do tego wieku. Mimo że od dłuższego już czasu walczył w szeregach republikańskich., nikt nie znał jego przygód. Jedyną istotą poza Raskiem, wobec której zdobywał się niekiedy na żywsze oznaki przywiązania, był zacny Tadeusz; ten stary sierżant, który jednocześnie z d'Auverneyem zaciągnął się do korpusu i nigdy go nie odstępował, opowiadał czasami w sposób dość mglisty o pewnych zdarzeniach z życia swojego dowódcy. Wiedziano, że d'Auverney doznał wielkich nieszczęść w Ameryce; że ożenił się na San Domingo i stracił żonę oraz całą rodzinę w czasie rzezi, które towarzyszyły wkroczeniu rewolucji w granice tej wspaniałej kolonii. W tym okresie naszej historii nieszczęścia tego typu stały się czymś tak pospolitym, że wytworzyło się w stosunku do nich coś w rodzaju powszechnej litości, w której każdy miał swój udział. Litowano się przeto nad kapitanem d'Auverney nie tyle z uwagi na poniesione przezeń straty, ile raczej ze względu na sposób, w jaki je znosił. Bo też w istocie poprzez jego lodowatą obojętność dawało się niekiedy wyczuć pulsowanie głębokiego i nieuleczalnego bólu.
Kiedy tylko dochodziło do bitwy, czoło jego wypogadzało się. Okazywał się w walce tak nieustraszony, jakby pragnął zostać generałem, po zwycięstwie zaś tak skromny, jakby chciał być tylko żołnierzem. Towarzysze, widząc tę pogardę dla zaszczytów i szarż, nie rozumieli, dlaczego przed bitwą zdawał się żywić jakąś nadzieję, i nie domyślali się, że ze wszystkich szans, jakie daje wojna, d'Auverney pragnął jedynie śmierci.
Pełnomocnicy ludu przydzieleni do armii mianowali go pewnego dnia na polu bitwy dowódcą brygady; nie przyjął tej nominacji, gdyż opuszczając kompanię byłby musiał rozstać się także z sierżantem Tadeuszem. Po kilku dniach po
prowadził na ochotnika pewną ryzykowną wyprawę i — wbrew oczekiwaniom ogółu i własnym nadziejom — powrócił z niej bez szwanku. Wyraził wówczas żal, że odrzucił proponowany mu awans „Skóro bowiem — mówił — działa nieprzyjacielskie uporczywie mnie oszczędzają, to może choć gilotyna, kosząca wszystkich, którzy się wznoszą, byłaby złakomiła się na mnie.”
III
Taki był człowiek, na temat którego potoczyła się następująca rozmowa, kiedy wyszedł z namiotu.
— Założę się — zawołał porucznik Henryk wycierając swój czerwony but, na którego cholewie pies pozostawił dużą plamę błota — założę się, że kapitan nie odstąpiłby złamanej łapy swojego psa za te dziesięć koszów madery, które wypatrzyliśmy parę dni temu w wielkim furgonie generała...
— Cicho! sza! — powiedział wesoło adiutant Paschalis — nie byłaby to korzystna transakcja... Kosze są teraz próżne: wiem coś o tym; a przecież — dodał z powagą w głosie — trzydzieści odpieczętowanych flaszek niewarte jest z pewnością, chyba przyznasz, poruczniku, łapy tego biednego kundla, z której można by ostatecznie zrobić uchwyt do dzwonka.
Zebrani zaczęli się śmiać z poważnego tonu, jakim adiutant wymówił ostatnie słowa. Młody oficer huzarów baskijskich, Alfred, jedyny spośród obecnych, który się nie roześmiał, był wyraźnie niezadowolony.
— Nie widzę doprawdy, moi panowie, co w zdarzeniu, którego byliśmy przed chwilą świadkami, może nastrajać do szyderstwa. Ten pies i ten sierżant, którzy — odkąd tylko znam d'Auverneya — przebywali przy nim zawsze, zasługują, moim zdaniem, raczej na zainteresowanie. Zresztą cała ta scena...
Paschalis, podniecony zarówno niezadowoleniem Alfreda, jak i wesołością pozostałych, przerwał ma w pół zdania:
— Cała ta scena jest w najwyższym stopniu sentymentalna. Pomyśleć tylko! Odzyskany pies i strzaskane ramię!
— Nie masz racji, kapitanie Paschąlisie — rzekł Henryk wyrzucając poza namiot opróżnioną właśnie butelkę — ten Bug... inaczej zwany Pietrkiem, szczególnie podnieca moją ciekawość...
Paschalis, gotów już wybuchnąć gniewem, uspokoił się zauważywszy, że jego szklanica, którą jak mu się zdawało, wychylił, stoi znów przed nim napełniona. D'Auverney wrócił do namiotu i bez słowa zajął swoje zwykłe miejsce. Był zamyślony, ale twarz jego miała spokojniejszy wyraz. Wydawał się tak bardzo czymś pochłonięty, że nie słyszał ani słowa z toczącej się dokoła rozmowy. Rask, który przybył w ślad za nim, położył się u jego stóp, spoglądając nań z niepokojem.
— Oto twój kielich, kapitanie d'Auverney. Zechciej skosztować tego wina.
— Ach, dzięki Bogu! — rzekł kapitan w mniemaniu, że odpowiada na pytanie Paschalisa — rana nie jest niebezpieczna, a kość na szczęście cała.
Jedynie bezwiedny szacunek, który kapitan budził wśród towarzyszy broni, powstrzymał wybuch śmiechu drgający już na. Wargach Henryka.
— Skoro przestałeś się już niepokoić o Tadeusza —
rzekł — i ponieważ umówiliśmy się, że każdy z nas opowie jedną ze swoich przygód, aby skrócić tę noc na biwaku, mam nadzieję, drogi przyjacielu, że nie uchylisz się od zobowiązania i zechcesz opowiedzieć nam dzieje swojego kulawego psa i tego Buga... nie wiem, jak dalej, zwanego inaczej Pietrkiem, z którego był istny Gibraltar!
Na pytanie to, rzucone tonem na poły poważnym, a na poły żartobliwym, d'Auverney byłby nic nie odpowiedział, gdyby wszyscy obecni nie dołączyli się do prośby porucznika.
Uległ wreszcie ich naleganiom.
— Zaspokoję wasze życzenie, panowie; ale będzie to całkiem zwykła historia, w której ja sam odgrywam rolę zupełnie podrzędną. Jeżeli przyjaźń, łącząca mnie z Tadeuszem i Raskiem, kazała wam spodziewać się czegoś nadzwyczajnego, uprzedzam was, że jesteście w błędzie. A więc zaczynam.
Zapanowała uroczysta cisza. Paschalis jednym haustem wychylił do dna wódkę z manierki, Henryk zaś, aby ustrzec się przed chłodem nocy, otulił się na pół pogryzioną skórą niedźwiedzią, podczas gdy Alfred kończył nucić hiszpańską piosenkę Mataperros.
D'Auverney pogrążył się na chwilę w myślach, jak gdyby chcąc przypomnieć sobie sprawy zatarte z dawna przez napływ innych zdarzeń; wreszcie zaczął mówić powoli, prawie szeptem i z częstymi przerwami.
IV
— Choć urodzony we Francji, zostałem wcześnie wysłany na San Domingo do jednego z moich wujów, bardzo zamożnego plantatora, którego córkę miałem poślubić.
Zabudowania wuja sąsiadowały z fortem Galifet, plan
tacje zaś jego obejmowały większą część równiny Acul. Nieszczęśliwe to położenie, którego szczegółowy opis wydaje się wam pewnie niegodny uwagi, stanowiło jedną z pierwszych przyczyn klęsk i całkowitej zagłady mojej rodziny. Ośmiuset Murzynów uprawiało ogromne włości wuja. Wyznam wam, że smutne warunki bytowania tych niewolników pogarszała jeszcze bezwzględność ich pana. Wuj należał do tych na szczęście dość nielicznych plantatorów, których serce stwardniało wskutek przyzwyczajenia do despotycznej władzy. Przywykły do bezwzględnego posłuszeństwa za lada skinieniem, najlżejsze wahanie ze strony niewolnika karał najsroższymi katuszami, wstawiennictwo zaś własnych dzieci niejednokrotnie wzmagało tylko jego gniew. Musieliśmy tedy najczęściej ograniczać się da tego, by potajemnie nieść ulgę cierpieniu, któremu nie mogliśmy zapobiec.
— Masz tobie! a to ci frazesy — szepnął półgłosem Henryk nachylając się do ucha sąsiada — no cóż, spodziewam się, że kapitan nie ominie sposobności, aby w trakcie opowiadania o niedoli tych cidevant czarnych wygłosić rozprawkę na temat obowiązków, jakie nakłada ludzkość, et caetera. W Klubie Massiaca nie omieszkano by tego uczynić.
— Dziękuję ci, Henryku, żeś mi oszczędził śmieszności — zauważył chłodno d'Auverney, który go był dosłyszał.
Po czym ciągnął dalej swoje opowiadanie:
— Jeden tylko niewolnik zyskał sobie względy mojego wuja. Był to karzeł hiszpański, kolorowy gryf, którego ofiarował mu lord Effingham, gubernator Jamajki. Mój wuj, który przebywał dłuższy czas w Brazylii i przywykł tam do wystawności życia portugalskiego, lubił otaczać się w domu zbytkiem odpowiadającym jego bogactwu. Liczni niewolnicy, przyuczeni do posług domowych jak europejscy lokaje, nadawali jego siedzibie jakiś ton wielkopańskiej wspaniałości. Aby uświetnić jeszcze tę wspaniałość, niewolnika darowanego mu przez lorda Effinghama uczynił swoim błaznem, na wzór owych dawnych książąt feudalnych, którzy trzymali na swoich dworach trefnisiów. Trzeba przyznać, że wybór ten był szczególnie trafny. Gryf Habibrach (tak bowiem się nazywał) należał do istot zbudowanych tak dziwacznie, że wydawałyby się potworami, gdyby nie pobudzały do śmiechu! Ohydny ten karzeł był gruby, krępy, brzuchaty r poruszał się z osobliwą chyżością na dwóch wątłych i wiotkich nóżkach, które siadając składał pod siebie niczym pająk swoje kończyny. Olbrzymią jego głowę, wtłoczoną między uniesione do góry ramiona, zjeżoną wełną rudą i kędzierzawą, zdobiła para uszu tak szerokich, że towarzysze jego twierdzili, iż Habibrach używał ich do ocierania łez. Twarz wykrzywiał mu nieustanny grymas coraz to inny; dziwaczna ta ruchliwość rysów miała przynajmniej tę zaletę, że urozmaicała jego szpetotę. Wuj cenił go za niezwykłą po
kraczność i niezmiennie dobry humor. Habibrach był jego ulubieńcem. Podczas gdy inni niewolnicy uginali się pod brzemieniem pracy, jedynym zajęciem Habibracha było noszenie za swoim panem wielkiego wachlarza z piór rajskich ptaków, którym odpędzał komary i gzy. Wuj kazał mu jadać na trzcinowej 'macie rozesłanej u swych stóp i zawsze pamiętał o tym, aby dać mu na własnym talerzu resztki jakiejś ulubionej potrawy. Toteż Habibraeh okazywał wdzięczność za tyle łaskawości; korzystał z przywilejów
błazna i z prawa robienia i mówienia wszystkiego, co mu tylko przyszło do głowy, jedynie po to, aby rozweselić swojego pana; plótł różne banialuki, krzywił się pociesznie i na najmniejsze skinienie mojego wuja przybiegał zwinny jak małpa i oddany jak pies.
Nie lubiłem tego niewolnika. W jego gorliwej usłużnościbyło coś z płaza; jeśli zaś niewola nie hańbi, służalczość upadla. Odczuwałem życzliwą litość dla nieszczęśliwych Murzynów, gdy widziałem, jak pracowali cały dzień skuci łańcuchami i przykryci zaledwie łachmanem; ale ten niekształtny wesołek, ten rozpróżniaczony niewolnik, w śmiesznym stroju upstrzonym galonem i przybranym dzwonkami, nie budził we mnie nic prócz pogardy. Zresztą karzeł nie wykorzystywał jak dobry brat względów, którymi dzięki swojemu upodleniu cieszył się u wspólnego władcy. Nigdy nie wstawił się za nikim do pana, który tak często szafował karami; pewnego dnia zaś słyszano nawet, jak, sądząc, że jest sam na sam z wujem, nakłaniał go do wzmożenia surowości względem nieszczęsnych niewolników. A jednak towarzysze jego, którzy powinni byli odnosić się doń nieufnie i z zazdrością, nie zdawali się go nienawidzić. Wzbudzał w nich jakiś lęk zmieszany ze czcią, w którym nie można się było dopatrzyć wrogości; kiedy widzieli go mijającego ich domostwa w wielkiej spiczastej czapce obszytej dzwoneczkami i upstrzonej dziwacznym rysunkiem, który na niej nakreślił za pomocą czerwonego atramentu — szeptali między sobą po cichu: — To obi! ()
Wszystkie te szczegóły, na które zwracam teraz uwagę panów, obchodziły mnie wówczas niezmiernie mało. Pochłonięty całkowicie czystymi wzruszeniami miłości, której nic nie zdawało się zagrażać, miłości, którą odczuwałem i którą
() obi czarownik (przyp. autora)
odwzajemniała od dzieciństwa przeznaczona mi kobieta, zwracałem tylko powierzchowną uwagę na wszystko, co nie było Marią. Przyzwyczaiłem się od najwcześniejszych lat uważać tę dziewczynę, która była mi już siostrą jakby, za towarzyszkę życia, dzięki czemu wytworzyła się między nami atmosfera serdecznej zażyłości, którą trudno będzie należycie zrozumieć, nawet jeśli powiem, że miłość nasza stanowiła połączenie braterskiego przywiązania, namiętnych uniesień i ufności małżeńskiej. Niewielu tylko ludziom upłynęły młodzieńcze lata w szczęściu równym mojemu; niewielu odczuło, jak dusza ich rozkwita do życia pod niebem równie bezchmurnym, w równie rozkosznej harmonii szczęścia teraźniejszego i nadziei na przyszłość. Obsypywany nieledwie od kołyski wszelkimi uciechami, jakie daje bogactwo, wszystkimi przywilejami, jakie daje stan społeczny w kraju, gdzie dostateczny powód do tego stanowiła sama barwa skóry, pędziłem dni moje obok istoty, którą kochałem z całego serca, a miłość ta cieszyła się poparciem naszych rodziców, którzy jedynie mogli się jej przeciwstawić — i to wszystko w okresie życia, kiedy krew kipi, w ojczyźnie wieczystego lata i cudów natury; czyż to nie wystarczało, aby natchnąć mnie ślepą wiarą w moją szczęśliwą gwiazdę? Czyż to nie wystarczało, abym miał prawo powiedzieć, że niewielu ludzi szczęśliwiej ode mnie przeżyło swoje pierwsze lata?...
Kapitan zatrzymał się na chwilę, jakby głosu mu zabrakło do oddania owych wspomnień szczęścia. Po czym ciągnął dalej, z głębokim smutkiem:
— Co prawda, mam teraz prawo dodać, że nikt w większym strapieniu nie spędzi swoich dni ostatnich.
I jak gdyby poczucie własnej niedoli dodało mu sił, podjął wątek opowiadania spokojnym już teraz głosem.
V
— Wśród takich to złudzeń i ślepych nadziei dobiegałem dwudziestej wiosny życia! Data moich urodzin przypadała na sierpień roku, a wuj mój na tę właśnie porę ustali! termin mojego ślubu z Marią. Zrozumiecie łatwo, że myśl o tak rychłym szczęściu pochłaniała mnie całkowicie, i pojmiecie też, że tylko jak przez mgłę przypominam sobie spory polityczne, wśród których już od dwóch lat żyła kolonia. Nie będę wam tedy opowiadał o hrabi de Peinier, o panu de Blanchelande ani też o nieszczęsnym pułkowniku de Mauduit, którego spotkał tak tragiczny los. Nie będę próbował odmalować współzawodnictwa między zgromadzeniem prowincjonalnym Północy a owym zgromadzeniem kolonialnym, które przybrało nazwę generalnego, znajdując, że słowo „kolonialny” trąci n...
edmund144