Antologia.-.Nie.z.tej.ziemi.Opowiadania.z.dreszczykiem.(P2PNet.pl).pdf

(554 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
NIE Z TEJ ZIEMI
OPOWIADANIA Z DRESZCZYKIEM
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1975
876254338.001.png 876254338.002.png
Ś LEPY TOR
Stefan Grabi Ń ski 1887-1936
Utalentowany nowelista, zaliczany do najwybitniejszych przedstawicieli fantastyki w literaturze
polskiej. Szczególnie du żą popularno ś ci ą cieszyły si ę jego niesamowite nowele „kolejowe”.
W poci ą gu osobowym zmierzaj ą cym pó ź n ą jesienn ą por ą do Gronia ś cisk był ogromny;
przedziały pozapełniane po brzegi, atmosfera parna, gor ą ca. Z braku miejsca zatarły si ę ż ni-
ce klas, siedziano i stano, gdzie si ę udało, prawem prastarego kaduka. Nad chaosem głów
paliły si ę lampy mdłym, przy ć mionym ś wiatłem, które spływało z pułapów wagonowych na
twarze znu ż one, profile wymi ę te. Dym tytoniu unosił si ę kwa ś nym wyziewem, wyci ą gał pod
długi, siwawy sznur w korytarzach, kł ę bił tumanami w czelu ś ciach okien. Jednostajny łomot
kół nastrajał nasennie, przytwierdzał monotonnym stukaniem drzemocie, która rozpanoszyła
si ę po wozach. Tak-tak-tak... Tak-tak-tak...
Tylko jeden z przedziałów klasy III, w pi ą tym wozie od ko ń ca, nie poddawał si ę ogó-
lnemu nastrojowi; zespół gwarny tu był, rze ś ki, o ż ywiony. Uwag ę podró ż nych opanował wy-
ł ą cznie mały, garbaty człowieczek w mundurze kolejarza ni ż szego typu, który opowiadał co ś
z przej ę ciem, podkre ś laj ą c słowa gestykulacj ą barwn ą i plastyczn ą . Skupieni wkoło słuchacze
nie spuszczali ze ń oczu; niektórzy powstali z miejsc dalszych i zbli ż yli si ę do ławki ś rodko-
wej, by lepiej słysze ć ; paru ciekawych wychyliło głowy przez drzwi od s ą siedniego przedzia-
łu.
Kolejarz mówił. W wypłowiałym ś wietle lampy, drgaj ą cej w podrzutach wozu,
poruszała si ę głowa jego du ż a, niekształtna, w wichurze siwych włosów, taktem dziwacznym.
Szeroka twarz załamana nieregularnie na linii nosa to bladła, to nabiegała purpur ą w rytm
krwi burzliwy: wył ą czna, jedyna, zaci ę ta twarz fanatyka. Oczy ś lizgaj ą ce si ę w roztargnieniu
po obecnych gorzały ż arem my ś li upartej, od lat syconej. A jednak człowiek ten miewał mo-
menty pi ę kne. Chwilami, zdawało si ę , znikał garb i szpetota rysów, a oczy nabierały szafiro-
wego blasku, pijane natchnieniem, i posta ć karła tchn ę ła szlachetnym, porywaj ą cym za sob ą
zapałem. Za chwil ę przeobra ż enie gasło, rozwadniało si ę i w gronie słuchaczy siedział tylko
zajmuj ą cy, lecz potwornie brzydki narrator w kolejowej bluzie.
Profesor Ryszpans, chudy, wysoki pan w jasnopopielatym kostiumie, z monoklem w
oku, przechodz ą c dyskretnie przez zasłuchany przedział, nagle zatrzymał si ę i spojrzał uwa-
ż nie na mówi ą cego. Co ś go zastanowiło; jaki ś zwrot wyrzucony z ust garbusa przykuł go na
miejscu. Oparł si ę łokciem o ż elazn ą sztab ę przegródki, zacisn ą ł monokl i słuchał.
— Tak, moi pa ń stwo — mówił kolejarz — w ostatnich czasach istotnie zag ę szczaj ą si ę
zagadkowe zdarzenia w ż yciu kolejowym. Wszystko to zdaje si ę mie ć swój cel, zmierza ku
czemu ś , oczywi ś cie, z nieubłagan ą konsekwencj ą .
Zamilkł na chwil ę , zdmuchn ą ł popiół z fajeczki i zagadn ą ł:
— A o „wagonie ś miechu” nie słyszał nikt z szanownych go ś ci?
— Istotnie — wmieszał si ę profesor — czytałem przed rokiem co ś o tym w gazetach,
lecz pobie ż nie i nie przypisuj ą c rzeczy ż adnej uwagi; historia zakrawała na dziennikarsk ą plo-
tk ę .
— Gdzie tam, łaskawy panie! — zaprzeczył nami ę tnie kolejarz, zwracaj ą c si ę w stron ę
nowego słuchacza. — Ładna mi plotka! Prawda oczywista, fakt stwierdzony zeznaniami nao-
cznych ś wiadków. Rozmawiałem z lud ź mi, którzy sami tym wagonem jechali. Odchorowali
jazd ę po tygodniu ka ż dy.
— Prosz ę opowiedzie ć nam dokładniej — odezwało si ę par ę głosów — ciekawa
historia!
— Nie tyle ciekawa, ile wesoła — poprawił karzeł, potrz ą saj ą c lwi ą sw ą czupryn ą . —
Oto krótko i w ę złowato wn ę cił si ę rok temu pomi ę dzy solidnych i powa ż nych towarzyszy ja-
ki ś krotochwilny wagon i grasował przez dwa tygodnie z gór ą po liniach kolejowych ku ucie-
sze i utrapieniu ludzi. Krotochwilno ść bowiem była podejrzanej natury i czasami wygl ą dała
na zło ś liwo ść . Ktokolwiek wsiadł do wozu, wpadał od razu w nader pogodny nastrój, który
niebawem przechodził w wybujał ą wesoło ść . Jakby po za ż yciu gazu rozweselaj ą cego ludzie
wybuchali ś miechem bez ż adnego powodu, trzymali si ę za brzuchy, gi ę li do ziemi w poto-
kach łez; w ko ń cu ś miech przybierał gro ź ny charakter paroksyzmu: pasa ż erowie ze łzami
demonicznej rado ś ci wili si ę w konwulsjach bez wyj ś cia, jak op ę tani rzucali si ę po ś cianach i
rechocz ą c jak stado bydl ą t, toczyli z ust pian ę . Co par ę stacji trzeba było wynosi ć z wozu po
kilku tych nieszcz ęś liwych szcz ęś liwców, gdy ż zachodziła obawa, ż e w przeciwnym razie po
prostu p ę kn ą od ś miechu.
— Jak ż e reagowały na to organa kolejowe? — zapytał, korzystaj ą c z przerwy, kr ę py, o
energicznym profilu in ż ynier Zniesławski.
— Zrazu s ą dzili ci panowie, ż e wchodzi w gr ę jaka ś zaraza psychiczna, która z jednego
go ś cia przenosiła si ę na innych. Lecz gdy podobne wypadki zacz ę ły si ę powtarza ć codziennie
i zawsze w tym samym wozie, wpadł jeden z lekarzy kolejowych na genialny koncept. Przy-
puszczaj ą c, ż e w wagonie tkwi gdzie ś lasecznik ś miechu, który ochrzcił napr ę dce imieniem
bacillus ridiculentus lub te ż bacillus gelasticus primitivus , poddał zapowietrzony wóz bez-
zwłocznej dezynfekcji.
— Cha, cha, cha! — hukn ą ł nad uchem niezrównanego causeura zawodowo intereso-
wany s ą siad, jaki ś lekarz z W. — Ciekaw jestem, jakiego te ż u ż ś rodka odka ż aj ą cego: lizolu
czy karbolu?
— Pomylił si ę szanowny pan; ż adnego z wymienionych. Oblano nieszcz ę sny wagon od
dachu po szyny specjalnym przetworem wynalezionym ad hoc przez wspomnianego doktora;
była to tak nazwana przez wynalazc ę : lacrima tristis , czyli „łza smutnego”.
— Chi, chi, chi! — krztusiła si ę w k ą cie jaka ś dama. — Co za złoty z pana człowiek!
Chi, chi, chi! Łezka smutnego!
— Tak, łaskawa pani — ci ą gn ą ł niewzruszony garbus — bo wkrótce po puszczeniu w
ponowny obieg uzdrowie ń ca kilku podró ż nych odebrało sobie w nim ż ycie wystrzałem z re-
wolweru. Takie eksperymenta mszcz ą si ę , łaskawa pani — doko ń czył kiwaj ą c smutno głow ą .
— Radykalizm w takich razach niezdrowy.
Na chwil ę zapadło milczenie.
— W par ę miesi ę cy potem — podj ą ł gaw ę d ę funkcjonariusz — rozeszły si ę po kraju
alarmuj ą ce pogłoski o pojawieniu si ę tzw. „wozu transformacyjnego” — carrus transfor-
mans , jak go przezwał jaki ś filolog, podobno jedna z ofiar nowej plagi. Pewnego dnia zauwa-
ż ono dziwne zmiany w powierzchowno ś ci kilkunastu pasa ż erów, którzy odbywali podró ż w
tym samym fatalnym wozie. Oto rodzina i znajomi, oczekuj ą cy na dworcu, nie mogli w ż aden
sposób przyzna ć si ę do witaj ą cych ich serdecznie osobników, którzy wysiedli z poci ą gu. Pani
s ę dzina K., młoda i powabna brunetka, ze zgroz ą odepchn ę ła od siebie opasłego jegomo ś cia z
pot ęż n ą łysin ą , który utrzymywał uparcie, ż e jest jej m ęż em. — Panna W., ś liczna osiemna-
stoletnia blondynka, dostała spazmów w obj ę ciach siwiutkiego jak goł ą b i podagrycznego
staruszka, który zgłosił si ę do niej z bukietem azalii jako „narzeczony”. Natomiast podeszła
ju ż w leciech pani radczyni Z. z miłym zdumieniem znalazła si ę u boku eleganckiego mło-
dzie ń ca, od ś wie ż onego cudownie o lat z gór ą czterdzie ś ci, radcy apelacyjnego i mał ż onka.
W mie ś cie na wiadomo ść o tym zrobił si ę kolosalny huczek; o niczym innym nie
mówiono, jak tylko o zagadkowych metamorfozach. Po miesi ą cu nowa sensacja: zaczarowani
panowie i panie powoli odzyskali pierwotny swój wygl ą d, wracaj ą c do u ś wi ę conej losem
powierzchowno ś ci.
— Czy i tym razem odka ż ano wagon? — zapytała z zad ę ciem jaka ś dama.
— Nie, łaskawa pani — zaniechano tych ś rodków ostro ż no ś ci. Owszem, dyrekcja oto-
czyła wóz szczególn ą pieczołowito ś ci ą , gdy ż okazało si ę , ż e kolej b ę dzie mogła ci ą gn ąć ze ń
kolosalne zyski. Zacz ę to bi ć nawet specjalne bilety wst ę pu do cudownego wozu, tzw. bilety
transformacyjne. Popyt naturalnie był ogromny. W pierwszej linii zgłasza ć si ę zacz ę ły całe
kolumny staruszek, brzydkich wdów i starych panien, domagaj ą c si ę natarczywie karty jazdy.
Kandydatki dobrowolnie podbijały cen ę , płaciły w trój i czwórnasób, przekupywały urz ę dni-
ków, konduktorów, nawet tragarzy. We wozie, przed wozem i pod wozem rozgrywały si ę dra-
matyczne sceny, przechodz ą ce niekiedy w krwawe bitki. Kilka s ę dziwych niewiast w jednej z
utarczek wyzion ę ło ducha. Straszny przykład nie ostudził jednak żą dzy odmłodzenia; masakra
trwała w dalszym ci ą gu. W ko ń cu całej tej awanturze poło ż ył kres sam cudowny wóz; oto po
dwutygodniowej transformacyjnej działalno ś ci nagle utracił dziwn ą sw ą moc. Stacje przybra-
ły wygl ą d normalny; kadry roznami ę tnionych staruszek i starców odpłyn ę ły z powrotem w
zacisza domowych ognisk i zapiecków.
Zamilkł i w ś ród gwaru rozbudzonych głosów, ś miechów i dowcipów na temat poddany
przez opowie ść wymkn ą ł si ę chyłkiem z coupé.
Ryszpans szedł w ś lad za nim jak cie ń . Zaj ą ł go ten kolejarz w pocerowanej na łokciach
bluzie, wyra ż aj ą cy si ę poprawniej ni ż niejeden przeci ę tny inteligent; co ś go ci ą gn ę ło ku nie-
mu, jaki ś tajemniczy pr ą d sympatii pchał w stron ę oryginalnego kaleki.
Na korytarzu klasy I poło ż ył mu lekko r ę k ę na ramieniu:
— Przepraszam pana. Czy mog ę prosi ć o słów par ę rozmowy?
Garbaty u ś miechn ą ł si ę zadowolony.
— Owszem. Nawet wska żę panu miejsce, gdzie b ę dziemy mogli swobodnie pogada ć .
Wóz ten znam na wylot.
I poci ą gn ą wszy profesora za sob ą , skr ę cił w lewo, tam gdzie pierzeja przedziałów zała-
muj ą c si ę przechodziła w korytarzyk wiod ą cy na platform ę . Tu wyj ą tkowo nie było w tej
chwili nikogo. Kolejarz wskazał towarzyszowi ś cian ę zamykaj ą c ą ostatnie coupé.
— Widzi pan ten mały gzemsik tu w górze? To jest zamaskowany zamek; skrytka dla
dostojników kolei w wyj ą tkowych wypadkach. Zaraz j ą ogl ą dniemy dokładniej.
Odsun ą ł gzems, wydobył z kieszeni konduktorski klucz i zało ż ywszy w otwór, przekr ę -
cił. Wtedy gładko odwin ę ła si ę w gór ę stalowa stora, odsłaniaj ą c malutki, wytwornie urz ą dzo-
ny przedział.
— Prosz ę do ś rodka — zach ę cił kolejarz. Po chwili siedzieli na mi ę kkich, polstrowa-
nych poduszkach, odci ę ci od gwaru i ś cisku zapuszczon ą z powrotem stor ą .
Funkcjonariusz patrzył na profesora z wyrazem oczekiwania na twarzy. Ryszpans nie
spieszył z pytaniem. Zmarszczył czoło, zasadził mocniej monokl i pogr ąż ył si ę w zadum ę . Po
chwili zacz ą ł, nie patrz ą c na towarzysza:
— Uderzył mi ę kontrast mi ę dzy humorystyk ą opowiedzianych przez pana zdarze ń a
powa ż nym na ś wietleniem, które j ą poprzedziło. O ile sobie przypominam, powiedział pan, ż e
w ostatnich czasach zdarzaj ą si ę na kolejach zagadkowe objawy, które zdaj ą si ę zmierza ć ku
jakiemu ś celowi. Je ś li dobrze zrozumiałem ton słów, mówił pan na serio; miało si ę wra ż enie,
ż e owe ukryte cele uznaje pan za wa ż kie, mo ż e nawet przełomowe...
Twarz garbusa rozja ś nił tajemniczy u ś miech:
— I nie pomylił si ę pan... Kontrast zniknie, je ż eli owe „wesołe” objawy pojmiemy jako
szyderskie wyzwanie — prowokacj ę , jako przygrywk ę do innych, gł ę bszych, niby prób ę sił
wyzwalaj ą cej si ę , nieznanej energii.
All right! — odchrz ą kn ą ł profesor. — Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas .
Domy ś liłem si ę czego ś podobnego. Inaczej nie byłbym wszczynał dyskusji.
— Nale ż y pan do nielicznych wyj ą tków; w ogóle dot ą d znalazłem w poci ą gu tylko
siedem osób, które gł ę biej poj ę ły te historie i o ś wiadczyły gotowo ść zapuszczenia si ę wraz ze
mn ą w labirynt konsekwencji. Mo ż e w panu pozyskam ósmego ochotnika?
— To b ę dzie zale ż ało od stopnia i jako ś ci obja ś nie ń , które mi pan dłu ż ny.
— Oczywi ś cie. Po to tutaj jestem. Przede wszystkim powinien pan wiedzie ć , ż e taje-
mnicze wagony wyszły na lini ę wprost ze ś lepego toru.
— Co to ma znaczy ć ?
— To znaczy, ż e przed puszczeniem ich w obieg odpoczywały czas dłu ż szy na ś lepym
torze i oddychały jego specyficzn ą atmosfer ą .
— Nie rozumiem. Przede wszystkim co to jest ś lepy tor?
— Uboczna, wzgardzona odro ś l szyn, samotne odgał ę zienie toru, rozci ą gni ę te na prze-
strzeni 50-100 m, bez wyj ś cia, bez wylotu, zamkni ę te sztucznym wzgórzem i ramp ą kresow ą .
Niby uschła gał ąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczanej r ę ki...
Ze słów kolejarza płyn ą ł gł ę boki, tragiczny liryzm. Profesor patrzył na ń zdumiony.
— Wokół zaniedbanie. Zielska przerastaj ą zardzewiałe szyny; bujne, polne trawy, łobo-
da, rumian dziki i oset. Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem lata-
rni, której noc ą nie ma komu zapali ć . Bo i po co? Tor to przecie ż zamkni ę ty; nie ujedziesz
nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, t ę tni ż ycie, pulsuj ą kolejowe
arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zabł ą ka si ę w drodze maszyna przetokowa, czasem wto-
czy niech ę tnie wóz odszybowany; niekiedy wjedzie na dłu ż szy spoczynek zniszczony jazd ą
wagon, zatoczy si ę ci ęż ko, leniwo i stanie niemy na całe miesi ą ce lub lata. W zmurszałym da-
chu ptaszek uwije gniazdko i wykarmi młode, w rozpadlinie pomostu rzuci si ę zielsko, wytry-
ś nie gał ą zka wikliny. Nad rudaw ą ta ś m ą szyn pochyla zwichni ę te ramiona popsuty semafor i
błogosławi sm ę tkowi ruiny...
Głos kolejarza załamał si ę . Profesor odczuł jego wzruszenie; liryzm opisu zdumiał go i
przej ą ł zarazem. Lecz sk ą d ta nuta rzewno ś ci?
— Odczułem — podj ą ł po czasie — poezj ę ś lepego toru, lecz nie umiem wytłumaczy ć
sobie, jak atmosfera jego mo ż e wywoła ć wspomniane objawy.
— Z poezji owej — obja ś nił garbaty — wieje gł ę boki motyw t ę sknoty — t ę sknoty ku
niesko ń czonym dalom, do których dost ę p zamkni ę ty kopcem granicznym, zagwo ż d ż ony dre-
wnem rampy. Tu ż obok p ę dz ą poci ą gi, pomykaj ą w szeroki, pi ę kny ś wiat maszyny — tu t ę pa
granica trawiastego wzgórza. T ę s k n o t a u p o ś l e d z e n i a. — Czy rozumie pan? —
T ę sknota bez nadziei ziszcze ń rodzi pogard ę i nasyca si ę sob ą , a ż przero ś nie moc ą pragnie ń
szcz ęś liw ą rzeczywisto ść ... przywileju. Rodz ą si ę tu utajone siły, gromadz ą od lat nie ziszczo-
ne moce. Kto wie, czy nie wybuchn ą ż ywiołem? A wtedy prze ś cign ą codzienno ść i spełni ą
zadania wy ż sze, pi ę kniejsze ni ż rzeczywisto ść . S i ę g n ą p o z a n i ą ...
— A czy mo ż na wiedzie ć , gdzie si ę znajduje ów tor? Przypuszczam, miał pan na my ś li
pewien ś ci ś le okre ś lony?
— Hm — u ś miechn ą ł si ę — to zale ż y. Zapewne jaki ś jeden był punktem wyj ś cia. Lecz
ś lepych torów pełno jest wsz ę dzie przy ka ż dej stacji. Mo ż e by ć ten, mo ż e by ć ów.
— Tak, tak, ale mnie chodzi o ten, z którego wyjechały na lini ę owe wagony.
Garbus pokr ę cił niecierpliwie głow ą :
— Nie rozumiemy si ę . Kto wie, mo ż e tajemniczy tor da si ę odkry ć wsz ę dzie? Tylko go
trzeba umie ć odszuka ć , wytropi ć — trzeba umie ć wpa ść na ń , zajecha ć , wdro ż y ć si ę w jego
kolein ę . — Dot ą d udało si ę to jednemu.
Przerwał, wpatruj ą c si ę w profesora gł ę bi ą fiołkowo opalizuj ą cych oczu.
— Komu? — zapytał tamten machinalnie.
— Dró ż nikowi Wiórowi. Wawrzyniec Wiór, garbaty, upo ś ledzony przez natur ę dró-
ż nik, jest dzi ś królem ś lepych torów, ich smutn ą , t ę skni ą c ą do wyzwolin dusz ą .
Zgłoś jeśli naruszono regulamin