MAGIC DREAMS
Dali i Jim
Tłumaczenie : SairaApril Beta: księgowy
1
Spoglądałam przez przednią szybę swojego Mustanga rocznik 93.
Przede mną rozpościerała się autostrada Buzzard – znikające w zmroku
wąskie pasmo kruszącej się nawierzchni. Poniżej rozciągały się Rysy,
wijący się labirynt wąskich wąwozów wyżłobionych w ziemi przez magię
trzy dekady temu, kiedy to rozpoczął się koniec znanego nam świata.
Stara droga prześlizgiwała się wzdłuż górnych krawędzi wąwozów tocząc
się w dal, gdzie zachodzące słońce płonęło łuną - złotą, czerwoną, a
wreszcie turkusową. Coś mi z lekka nie grało, ale nie mogłam skapować,
co to takiego.
Autostrada Buzzard nie brała jeńców. Wciśniesz zbyt mocno pedał
gazu, skręcisz kierownicę o pół cala za daleko i Bum! Łup! Kraksa!
Runąłeś na dno wąwozu. Tylko najlepsi i najbardziej zwariowani
kierowcy Atlanty ścigali się tutaj.
Właśnie dlatego tak to lubiłam. Kiedy dziewczyna waży niecałe sto
funtów w butach i ubraniu, ma okulary o szkłach grubszych niż lupa
Sherlocka Holmesa, a wszyscy, absolutnie wszyscy z niej się nabijają
ponieważ jest wegetarianką i krew przyprawia ją o mdłości - musi coś
zrobić, aby udowodnić, że nie jest mięczakiem. Dziki, ogłuszający hałas
piątkowych nocnych wyścigów na Buzzard był imprezą z gatunku
„mięczakom-wstęp-surowo-wzbroniony”.
Teraz było tu tak spokojnie. Tak cicho. Tylko ja i Mustang. Nazwałam
go Rambo. To był wspaniały samochód, od początku budowany w jednym
tylko celu: żeby szybko jeździć. Rambo i ja wspaniale się rozumieliśmy.
Rambo lubił dawać innym w kość, a ja zapewniałam mu szansę popisania
się.
2
Moje ciało było takie lekkie. To było dziwne uczucie, niemal jakbym
płynęła lub unosiła się na puszystej chmurce.
Przed przednią szybą pojawiła się znajoma twarz: blada skóra,
ciemne oczy i długi tatuaż przedstawiający smoka owiniętego wokół szyi i
wślizgującego się pod niebieski bezrękawnik. Kasen. Dosyć przyzwoity
facet, choć szczurołak. Obsługiwał samochód pomocy drogowej i lubił
spędzać czas obserwując wyścigi na autostradzie Buzzard. Przynosiły
niezłe profity jego interesom.
Wargi Kasena poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden
dźwięk. Wyglądał nawet zabawnie, przechylony na bok, bezdźwięcznie
poruszając ustami. Czego chcesz, śmieszny człowieczku.
Kasen stał przechylony pod kątem do horyzontu.
Słońce za nim również było przechylone, autostrada biegła po lewej
stronie nieba
Och, bzdury.
Bzdury. Bzdury. Bzdury.
Iluzoryczna wata zatykająca mi uczy znikła i świat runął na mnie
wybuchem dźwięków: odległy ryk silników samochodowych, jęk metalu i
głos Kasena:
- Dali? Wszystko w porządku, dziecinko?
3
Spróbowałam przemówić i okazało się, że moje usta funkcjonują.
- Spoko.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Znasz procedury postępowania. Trzymaj się, mam zamiar postawić
cię prosto.
Zacisnęłam dłonie na krawędziach fotela.
Kasen zniknął z zasięgu mojego wzroku i usłyszałam stękanie, gdy
pochwycił zderzak samochodu, uniósł go i obrócił. Rambo zatrzeszczał.
Metal zadźwięczał. Skrzywiłam się. Rambo, biedne maleństwo.
Zachodzące słońce przekręciło się i z wstrząsem powróciło na swoje
miejsce. Rambo uderzył oponami o nawierzchnię i podskoczył. Z moich
okularów wyskoczyło lewe szkło i upadło mi na kolana. Z rozmachem
strzepnęłam je z dżinsów, zacisnęłam powieki lewego oka i wysiadłam z
samochodu.
- Miałam wywrotkę!
- Miałaś wywrotkę.
Cholera jasna! Przód Rambo wyglądał jak zgnieciona puszka Coli.
Asfalt zalewała woda wyciekająca spod maski, pękł zbiornik z
4
zaczarowana wodą, która pozwalała uruchomić samochód podczas
przypływu fal magii. Musiałam zbyt szybko wziąć ten zakręt.
Owiewały mnie podmuchy ciepłego wiatru. Formalnie mieliśmy
połowę stycznia, ale po dwóch i pół miesiącach srogich mrozów i opadów
śniegu pogoda sfiksowała. W zeszłym tygodniu utrzymywały się
temperatury osiemdziesięciostopniowe, więc cały śnieg stopniał, a ja
zamieniłam gruby zimowy płaszcz na dżinsy i T-shirt. Można by
pomyśleć, że jest maj. Magia wyprawiała z klimatem dziwne rzeczy.
Dzisiaj było ciepło. A jutro, gdy się obudzimy, na ziemi może leżeć
trzydziestocentymetrowa warstwa śniegu.
Kasen przyjrzał mi się bacznie.
- Czemu masz zamknięte oko? Zraniłaś się?
- Nie, zamknęłam je bo z okularów wypadło mi szkło, a patrzenie
przez jedną tylko soczewkę przyprawia mnie o zawrót głowy.
- Normalny stan rzeczy, wszystko spieprzone. – Kasen potarł tył
głowy.
Dziękuję, Kapitanie Oczywistość.
- Nie jest tak źle!
- Chcesz, żeby odholować Rambo na zwykłe miejsce?
5
- Tak. – Szlag by to trafił. Na miesiąc muszę wykreślić udział w
wyścigach.
Kasen ruchem głowy wskazał na Mustanga.
- To już twój drugi wypadek w ciągu trzech tygodni.
- Aha.
- Czy Jim nie zakazał ci brania udziału w wyścigach?
Jim był moim alfą. Gromada zmiennokształtnych została podzielona
na siedem klanów, a wyznacznikiem była przynależność gatunkowa
zwierząt. Jim, potężną łapą jaguara skrywającą imponujące pazury,
rządził Klanem Kotowatych. Był kuty na cztery nogi, silny i
nieprawdopodobnie seksowny – i zauważał moje istnienie tylko wtedy,
kiedy stawałam się wrzodem na dupie albo, gdy potrzebował znawcy
Starożytnego Wschodu. Poza tymi dwoma przypadkami równie dobrze
mogłam być niewidzialna.
Zadarłam dumnie głowę, by dać Kasenowi do zrozumienia, że mówię
na serio.
- Jim nie jest moim szefem.
- Prawdę mówiąc, jest. Tak, jest.
Dobrze, że nie byłam jeżozwierzołakiem, bo już miały gębę
naszpikowaną kolcami.
6
- Polecisz mnie podkablować?
- To zależy. Mogę zabrać twój samochód, kiedy zginiesz?
- Nie.
Kasen westchnął.
- Usiłuję zwrócić twoją uwagę na pewną sprawę. Obserwuję te
wyścigi od sześciu lat i jeszcze nigdy nie widziałem nikogo, kto miałby
kraksy tak często jak ty. Jesteś moją klientką numer jeden. Ledwo widzisz
Dali, a głupio ryzykujesz. Bez urazy.
Bez urazy, no pewnie. „Bez urazy” to właściwie znaczy „zamierzałem
cię urazić, ale nie możesz być na mnie zła”. Wyszczerzyłam na niego zęby.
Co sprowadziło sprawę do kwestii: jesteś szczurem, a ja tygrysem.
Kasen podniósł ręce do góry.
- W porządku. Zapomnij, że coś mówiłem.
Świat mrugnął. Barwy stały się nieco jaskrawsze, zapachy ostrzejsze,
jak gdyby ktoś podstroił rozdzielczość obrazu. Po moim ciele rozeszło się
miłe ciepło – fala magii zalała świat. W oddali odgłos ryku silników
samochodowych zaczął się dławić i zamarł. Potrzeba będzie piętnastu
minut monotonnego rozruchu, żeby uruchomić silniki na zaczarowaną
wodę. Wyścig zamarł.
7
- Może zjemy razem kolację? – powiedział Kasen. – Znam naprawdę
fajne miejsce na Manticore...
Szczurołaki zawsze znały jakieś fajne miejsce, gdzie mogły wpaść coś
zjeść. Musiały bezustannie coś chrupać albo pojawiały się u nich objawy
hipoglikemii: zimne poty, bóle głowy i drgawki, którym towarzyszył
niepokój i ataki agresji. Bez urazy.
Zmrużyłam oko zerkając ukradkiem na Kasena. Nie było żadnego
powodu by proponował mi kolację. Przypuszczalnie chciał mi się tylko
podlizać. Ma pecha – może i nie byłam najsilniejszym tygrysołakiem ani
też najbardziej krwiożerczym, ale mój rodowód był piekielnie stary. Lyc-
V, wirus zmiennokształtnych, i moja rodzina stanowili parę dobrych
przyjaciół, a poziom wirusa w moim organizmie był wyższy niż u
większości zmiennokształtnych. Im wyższe było stężenie wirusa, tym
szybciej przebiegał proces regeneracji. Zazwyczaj wyższe poziomy Lyc-V
oznaczały także zwiększone ryzyko postradania rozumu i zamienienia się
w rozszalałego loupa-mordercę, ale jak do tej pory nie musiałam się o to
martwić.
Trudno mnie było pozbawić życia. Nic, z wyjątkiem cholernej kraksy
zakończonej gigantyczną eksplozją, nie jest w stanie wysłać mnie na
tamten świat, więc jeśli Kasen liczył na odziedziczenie po mnie
samochodu, to w zamian za fatygę dostanie spalony wrak.
Zmarszczyłam nos mówiąc do Kasena:
- Dzięki, ale nie. Muszę wrócić do domu. – I wyjąć ze schowka w
Pooki’m zapasową parę okularów.
8
Westchnął ciężko.
- Może następnym razem.
- Jasne. Może następnym razem.
Jechałam labiryntem ulic Atlanty z opuszczonymi szybami. Wiatr
niósł zapachy: ślad płonącego drewna, pies znaczący swe terytorium,
konie – jeden, drugi, trzeci, czwarty, coś cierpkiego i pikantnego... Ulice
były wyludnione. Nocą większość ludzi się ukrywała. Ciemność to pora,
gdy wychodziły poswawolić potwory. Nawet miłe potwory, takie jak ja.
Mrraau.
Magia płynęła pełną mocą i Pooki, mój samochód Plymouth Prowler,
czynił tyle hałasu, że drżeli bogowie w swym niebiańskim pałacu.
Zmodyfikowałam go tak, żeby móc nim jeździć zarówno na benzynę – gdy
przeważała technika, jak i na zaczarowaną wodę – gdy górą była magia.
Podczas przypływu fal magicznych Pooki nie jeździł zbyt szybko i był przy
tym tak głośny, że krzywiłam się mimo używania stoperów w uszach, ale
to było jedyne co mogłam zrobić.
Mniej więcej trzy dekady temu Atlanta była popularnym miejscem na
Południu: mnóstwo wieżowców, modne restauracje i różne nowoczesne
9
udogodnienia. Masy forsy i ludzi przewalały się przez miasto. I wtedy
uderzyła pierwsza fala magii. Magia spustoszyła świat. Szalała przez trzy
dni sprawiając, że skomplikowane technologicznie cudeńka posypały się.
Z nieba spadły samoloty. Satelity runęły na ziemię. Broń palna zacinała
się albo nie wypalała. Elektryczność wysiadła i w miastach zapadła
ciemność. Trzy dni później technika powróciła, ale świat już nigdy nie był
taki sam..
Ludzie gadali, że magia zjawiła się znikąd, ale moja babcia mówiła
mi, że przez wiele lat czuła jak narasta. Wydawało się to w sumie
sensowne biorąc pod uwagę wzorzec historyczny Pierwszej Zmiany, tej o
której zapomniano już w starożytności. Mniej więcej sześć tysięcy lat
temu Homo sapiens zbudowali wspaniałą cywilizację opartą wyłącznie na
magii. Wygenerowali tak wiele magii, że równowaga pomiędzy techniką a
magią została na stałe zakłócona. Dla wyrównania dysproporcji świat
przechylił się w kierunku technologii. Starożytną cywilizację zniszczyła
apokalipsa, a rasa ludzka rozpoczęła odbudowę, tym razem jako
fundament wykorzystując technologię. Oczywiście, tworząc cywilizację
tak bardzo zaawansowaną technicznie spowodowali, że szala ponownie
się przechyliła. Magia musiała powrócić i rozgonić to towarzycho. Teraz
falami zalewała świat; w jednej chwili była tu, zajęta pochłanianiem
budynków i podsycaniem zaklęć manifestowała swoją obecność, a w
następnej znikała. Apokalipsa w zwolnionym tempie.
To tylko dowodziło, że nieistotne jak doskonałe narzędzie otrzyma
ludzkość i tak je zepsuje, gdy tylko go użyje. Jesteśmy beznadziejni. Taka
już jest natura naszego gatunku.
10
Mój dom był pojedynczym budynkiem położonym samotnie na dużej
zalesionej działce. Ulica po jego lewej stronie prowadziła do
zrujnowanego budynku mieszkalnego, będącego w tej chwili czymś
niewiele więcej niż kupą gruzu, a i sąsiedzi mieszkający z tyłu dawno
temu opuścili miasto. Zanim wyjechali odkupiłam od nich ziemię za
tysiąc dolców, zburzyłam dom, wynajęłam przedsiębiorców budowlanych,
którzy wznieśli ekstra-wysokie ogrodzenie zapewniające mi prywatność, i
miałam teraz fantastyczne podwórze. Dzięki drzewom i ogrodzeniu
osłaniającym podwórko mogłam wychodzić w swej zwierzęcej postaci,
tarzać się w trawie i drzemać na słońcu bez wytykania palcami i
okrzyków: „Hej, zobacz, biały tygrys!”
Zaparkowałam Pooki’ego na podjeździe, wysiadłam, podniosłam
drzwi garażu i ostrożnie wjechałam samochodem do środka. Ze
wszystkich samochodów, które kiedykolwiek miałam, najbardziej lubiłam
Powlera. Uwielbiałam te koła, takie jak w wyścigowych bolidach. To
dlatego nigdy się nim nie ścigałam. Choć niechętnie, ale muszę przyznać,
że Kasen miał rację – rozbijałam się. Często.
Zamknęłam drzwi garażu i weszłam do kuchni. Podmuch powietrza
przyniósł ze sobą zapach. Wciągnęłam go w nozdrza i zamarłam.
Pachniało drzewem sandałowym i bursztynem ...
koza261289