Orzeszkowa Eliza - Kramarz.pdf

(554 KB) Pobierz
Orzeszkowa Eliza - Kramarz
1148244704.034.png
Książki/Zapraszamy
Wikiźródła to społeczny projekt, którego celem jest utworzenie wolnego repozytorium tekstów źródłowych oraz ich tłumaczeń w
formie stron wiki. Gromadzimy i przechowujemy tutaj w postaci cyfrowej wcześniej opublikowane teksty (np. utwory literackie).
W polskich Wikiźródłach dostępne jest obecnie 145 555 tekstów 718 autorów i liczba ta codziennie wzrasta – zamieszczone
materiały należą do domeny publicznej lub dostępne są na wolnej licencji. Wszyscy użytkownicy internetu mogą korzystać z
nich bezpłatnie i bez ograniczeń.
Przyłącz się do nas! Każdy może rozwijać Wikiźródła – także Ty, bez żadnych formalności, możesz dodawać nowe materiały i
porządkować te już zamieszczone.
Wszyscy tutaj pracujemy społecznie, w poszanowaniu praw użytkowników, wolontariuszy i autorów. Ciągle brakuje nam
ochotników… Pomóż nam! Wystarczy 5 lub 10 minut dziennie… choć większość z nas przebywa tu znacznie dłużej ;-)
Jak edytować? To proste!!!
Zapoznaj się ze stroną Pomocy lub pobierz mini-poradnik ( https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wikiźródła_-
_pierwsze_kroki.pdf ).
Zapraszamy!!!
1148244704.035.png
Kramarz
Dane tekstu
Autor
Eliza Orzeszkowa
Tytuł
Kramarz
Data wydania
1899
Wydawnictwo
Wydawnictwo „Kurjera
Polskiego“
Drukarz
M. Lewiński
Miejsce wydania
Warszawa
Źródło
Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Link do strony indeksu
KRAMARZ
OBRAZEK
przez
ELIZĘ ORZESZKOWĄ
WARSZAWA.
1148244704.036.png 1148244704.037.png 1148244704.001.png 1148244704.002.png 1148244704.003.png 1148244704.004.png 1148244704.005.png 1148244704.006.png 1148244704.007.png 1148244704.008.png 1148244704.009.png 1148244704.010.png 1148244704.011.png 1148244704.012.png 1148244704.013.png 1148244704.014.png 1148244704.015.png 1148244704.016.png 1148244704.017.png 1148244704.018.png 1148244704.019.png 1148244704.020.png 1148244704.021.png 1148244704.022.png 1148244704.023.png 1148244704.024.png 1148244704.025.png 1148244704.026.png 1148244704.027.png
Druk M. Lewińskiego, Marszałkowska № 141.
1899.
Дозволено Цензурою
Варшава, 16 Февраля 1899 г.
KRAMARZ.
N a szeroką równinę wieczór letni spuszczać zaczynał ten zmierzch przezroczysty, w którym wszystko przyćmionem jest, ale
widzialnem. W tym powstającym zmierzchu, ścierniska nie utraciły swej żółtej barwy i chropowatej powierzchni, drogi odcinały
się od pola piaszczystą zielenią, kwitnąca gryka mętnie bielała, grusze polne przybrały kształty pękate, a włoskie topole, jak
śpiczaste kolumny, sterczały nad zmąconemi linjami zabudowań małego folwarku. Na jednym skraju nieba błądziły jeszcze
ogniste szkarłaty zachodu; na innym zgęszczone obłoki stanęły murem, tak ciemnym, że można byłoby w nich dojrzeć
upostaciowanie wstępującej na widnokrąg nocy. Powietrze było ciepłe i ciche. W cierniach odzywały się przepiórki; nad gryką,
zwabiony jej białością, zaczerniał czasem nietoperz i zakreśliwszy w locie szybkie półkole, kędyś przepadał; od niedalekich
pastwisk dolatywały rżenia koni i oderwane nuty pastuszej trąbki. Zresztą, zwierzęta, ptaki i owady spały; ludzi też nigdzie widać,
ni słychać nie było. Istnienie ich objawiało tylko kilka złotych światełek, migocących śród zabudowań folwarku.
W zmroku i milczeniu szerokich, śpiących pól, jeden tylko człowiek szedł drogą, nad którą ze stron obu stare wierzby
pochylały swe węzłowate i dziwacznie powykręcane gałęzie. Nie zmierzał ku folwarkowi; owszem, minął go i zarazem wyszedł z
pod gęstych gałęzi wierzb na czyste pole. Tu ostatki świateł słonecznych, tułające się jeszcze na zachodzie nieba, ogarnęły
postać jego wysoką, cienką, zgarbioną pod obarczającym mu plecy tłómokiem. Ubranie miał długie, bo aż do stóp sięgające,
zgniecioną czapkę z podartym daszkiem, a na nogach obuwie ciężkie, wykrzywione i białe od pyłu. W ręku trzymał kij, na
którym się wspierał. Szedł bardzo powoli. Od kilku tygodni panowała w tych stronach posucha, która drogę uczyniła
piaszczystą; przytem znajdowało się na niej mnóstwo kamieni. Stopy idącego uderzały o kamienie, albo grzęzły w piasku,
podnosząc zarazem małe tumany krztuszącego pyłu; że zaś niosąc tłomok, twarz musiał ku ziemi pochylać, chwytał kurzawę w
usta i gardło, a oddech jego ciężki i śpieszny szemrał i chrypiał w ciszy, głuszony czasem krzykiem przepiórki, rzucającej z
ciernisk jasne, wesołe nuty. Raz, światło zachodu, nietrwałe i blade przemknęło mu po twarzy. Była ona podłużną, ciemnym
zarostem otoczoną; miała białość opłatka, zaprawionego woskiem, kości szczęk sterczące, usta wpółotwarte i oczy utkwione w
ziemi.
Stanął, aby odpocząć, lecz wyprostować się nie mógł, bo tłomoka z pleców nie zrzucił. Stał więc zgarbiony, na kiju wsparty i
tylko wzrok podniósłszy, patrzał w górę na gęstniejący płaszcz zmroku, czy przerzynający go górą pas białej mgławicy. Wtem
powiała nań świeżość obficie spadłej rosy, zmieszana z rzeźwą wonią bujnej roślinności. Wyraźnie w gęstwinie jakiejś zaszumiał
cichy szelest; było to jakby przemknięcie się zająca czy kota, a może zatrzepotanie skrzydeł obudzodzonego w niskiem
gnieździe ptaka. Spojrzał na pole; rośna świeżość i woń biły z łanu, okrytego gęstą zielenią grochu, w której sennie szemrało
mnóstwo istot żyjących. Tu i owdzie, na puszystej powierzchni bielały jeszcze spóźnione kwiaty, ale długie, zwikłane łodygi,
gniotąc się wzajem, snopami kładły się na ziemię pod ciężarem wielkich, dojrzałych strąków.
1148244704.028.png 1148244704.029.png 1148244704.030.png 1148244704.031.png 1148244704.032.png
U brzegu piaszczystej drogi, człowiek zgarbiony pod ciężarem grubego tłomoka pochylił się jeszcze niżej; po chwili kij wypadł
mu z ręki, a obie dłonie, popchnięte jakby wolą od niego niezależną, wyciągnęły się ku zielonym łanom. Cofnął je przecież i
zdawać się mogło, że wnet pójdzie dalej, lecz nogi jego jakoby w ziemię wrosły.
— Aj, aj! aj! och!
Były to westchnienia i wykrzyki żądzy. Głową w obie strony poruszył, językiem o podniebienie cmoknął, tłomok swój z pleców
na drogę zrzucił i na klęczki padając, obie dłonie w gęstwinie grochu zatopił. Teraz słychać było chrzęst odłamywanych strąków
i głośne chrumstanie ich w chciwych zębach. Czołgał się na klęczkach coraz dalej. Szczęki jego poruszały się szybko i ręce
latały od gęstej zieloności do ust i od ust do zieloności. Strąki grochu były całe oblane rosą i trudno byłoby powiedzieć, czy
łakomie pożerający je człowiek zaspokajał bardziej głód czy pragnienie. Co pewna to, że jadł i pił zarazem, więcej nawet pił niż
jadł. Czoło miał spieczone skwarem dziennym i usta pełne pyłu; więc schylił się tak nisko, że całą twarz utopił
w mokrej
gęstwinie i — jeść przestając, zdawał się odpoczywać w cichej rozkoszy.
W tej samej chwili, niedaleko, bo o kroków kilkadziesiąt, podniósł się z ziemi człowiek inny, wsłuchiwał się i wpatrywał przez
chwilę w mroczną przestrzeń, poczem rzucił się na miedzę i z podniesionym kijem, dokonawszy kilku elastycznych poskoków,
klęczącego człowieka pochwycił za kołnierz ubrania. Zarazem, głos gruby, ale młody i świeży zawołał:
— A co ty tu robisz, złodzieju, rozbójniku, włóczęgo! Groch nasz depczesz i zjadasz i pewno jeszcze kieszenie nim sobie
napychasz! Złapałem cię, psia duszo! Wstawajże! no! i chodź ze mną na sądy, bo jak cię walnę kijem, to zaraz jak koń
pogalopujesz za mną!
Czy mógłby galopować, nawet pod bodźcem kija — pytanie. Ale zerwał się z ziemi bardzo prędko, od głowy do stóp trzęsąc
się z przestrachu. Tak nagle schwytano go, w chwili tak błogiej! Kilkakrotnie zgiął się niskiemi, prędkiemi ukłony, ochrypłym
głosem i bezładnie mówiąc:
— Oj, oj! niech mnie wielmożny panicz puści! ja do szynkarza w Szumnej na nocleg idę! Aj, aj! ten groch, tak sobie przy
drodze... taki piękny groch... ja sobie tylko troszeczkę... Niech mi wielmożny panicz daruje i puści... czyto taka szkoda, czy co?
Niesłuchając go prawie, chłopak krzyczał:
— A! czy to wielka szkoda? A cóż? może nie szkoda? Może przybytek nam z tego, że takie złodzieje, jak ty, wszystek groch
z brzegu objadają. Było (trzeba było) jeszcze kartofli naszych nakopać? Miałbyś czem bałabostę w szabas potraktować. Przez
was, człowiek jak pies, na polu nocować musi, aby swojej rodzonej własności pilnować, a tu jeszcze ojciec krzyczy, że nigdy
żadnego złodzieja nie złapię. Ot i złapałem. Ot i złapałem. Chodź do ojca. Na sądy! Będzie tobie! popamiętasz!
Ramionami rozmachiwał szeroko i krzyczał wciąż tak głośno, aż się po polu rozlegało. Ochrypły, cichy głos wciąż znowu
odpowiadał.
— Oj, oj! niech mnie wielmożny panicz puści... ja do szynkarza w Szumnej na nocleg — oj, sąd! ten groch tak sobie przy
samej drodze rośnie! a na co przy drodze rośnie? ja tatkę wielmożnego panicza znam... żeby on taki szczęśliwy był, jak ja jemu
życzę... żeby on drugi taki folwark kupił... żeby jemu na tem polu same złoto rodziło... żeby on, nu! sto takich pięknych synów
jak panicz wyhodował.
W zmroku nie widać było wyrazu jego twarzy, ala co kilka słów zginał się nizkim ukłonem a krępy chłopak, w krótkiej
siermiężce, ochłonął znać z gniewu, czy z natury już nie był srogim, bo parsknął śmiechem.
— A to go błogosławi! — zawołał. — Sto synów! Piękniebym ja na tem wyszedł, gdybym miał dziewięćdziesiąt dzięwięć
bratów! No, nie durz się ty, duszo niechrześciańska, i idź, gdzie ci każę. Nic ty u mnie swemi błogosławieństwami
nie
wycyganisz! Marsz przede mną, a ja za tobą, jak sołdat za aresztantem. Do tatki na sądy! Ein, zwei, drei , marsz!
Naśladując ruchy żołnierskie, kij swój wziął do ramienia i następował na Żyda, który z trudnością i stękając, wkładał tłomok
na plecy. Ośmielony wesołością tego, który go pojmał, z cichym śmiechem zaczął:
— Nu, pójdę, pójdę! a czemu ja nie mam pójść? czy to ja paniczowego tatki nie znam? czy ja nie wiem, że on biednemu
Gdalu nic złego nie zrobi. Ja pana Ignac Korejbego znał jeszcze wtedy, kiedy on w Korejbach... w swojej okolicy żył... a ot teraz
to już z pięć latów , jak on sobie ten folwark kupił... Daj Boże, żeby jemu na zdrowie było! ja jego nie boję się! on miłosierny
człowiek!
Jednak, w drżeniu głosu i nawet w cichym śmiechu jego czuć było, że bał się. Cóż chcecie? Zaczął iść znowu ze zgiętemi
plecyma i schyloną twarzą. Oddech jego tylko stał się głośniejszym i więcej ochrypłym niż wprzódy; kilka razy zakaszlał i
splunął. Karciciel jego tuż za nim postępował. Wkrótce znaleźli się obaj u wejścia do wierzbowej alei.
— Na prawo, marsz! — donośnie zakomenderował syn właściciela folwarku.
Pojmany zaśmiał się cicho i ochryple.
— Chi, chi, chi, chi! jaki panicz wesoły! daj Boże zdrowie paniczowi!
— Będziesz ty mi winszował, jak ci tatko za ten groch chałat ze skóry zedrze!
1148244704.033.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin