Koontz Dean - Wizje.doc

(781 KB) Pobierz

DEAN R. KOONTZ

WIZJA

THE VISION

PRZEKŁAD AGNIESZKA OSTROWSKA

PONIEDZIAŁEK, 21 GRUDNIA

1

- KRWAWE RĘKAWICZKI.

Kobieta uniosła ręce i wpatrzyła się w nie, popatrzyła przez nie. Jej głos był cichy, lecz pełen napięcia”

- Krew na jego dłoniach.

Jej własne ręce były czyste i blade.

Mąż kobiety pochylił się ku niej z tylnego siedzenia samochodu patrolowego.

- Mary?

Nie odpowiedziała.

- Mary, słyszysz mnie?

- Tak.

- Czyją widzisz krew?

- Nie jestem pewna.

- Krew ofiary?

- Nie. To jego własna krew.

- Zabójcy?

- Tak.

- Ma ręce powalane własną krwią?

- Właśnie - odpowiedziała.

- Zranił się?

- Ale niegroźnie.

- Jak?

- Nie wiem.

- Spróbuj wniknąć w jego umysł.

- Już tam jestem.

- Wniknij głębiej.

- Nie potrafię odczytywać cudzych myśli.

- Wiem, kochanie. Ale masz podobne umiejętności.

Warstwa potu na twarzy Mary Bergen przypominała ceramiczną powłokę na gipsowych figurkach świętych z ołtarza. Jej gładka skóra lśniła w zielonym świetle żaróweczki tablicy rozdzielczej. Czarne oczy kobiety również błyszczały, lecz wydawały się puste i nieobecne.

Nagle pochyliła się do przodu i zadrżała.

Szef policji Harley Barnes uniósł się niezręcznie z siedzenia. Wielkimi dłońmi objął kierownicę.

- On ssie ranę - powiedziała. - Ssie własną krew.

Po trzydziestu latach pracy w policji Barnes nie spodziewał się, aby coś było go w stanie zaskoczyć czy przestraszyć. Tego wieczoru był zaskoczony nie po raz pierwszy i czuł, że jego serce zaczyna bić szybciej ze strachu.

Te ocienione drzewami ulice znał jak kontury własnej twarzy. Jednakże dzisiejszej nocy wyglądały groźnie skąpane w szalejącej ulewie. Opony syczały na śliskiej nawierzchni. Wycieraczki przesuwały się po szybie niczym dziwaczny metronom.

Siedząca obok kobieta wyglądała niesamowicie, ale przeszkadzało mu to o wiele mniej niż zmiany, które wniosła do samochodu patrolowego. Kiedy wpadła w trans, wilgotne powietrze stało się bardziej przejrzyste. Miał pewność, że to nie wytwór jego wyobraźni. Na zwykłe odgłosy burzy i silnika samochodu nałożył się łagodny szum częstotliwości astralnych. Wyczuwał bijącą od niej siłę. Był człowiekiem zdrowo myślącym, pozbawionym przesądów. Ale nie mógł zaprzeczyć temu, co tak silnie odczuwał.

Pochyliła się w stronę tablicy rozdzielczej tak głęboko, jak tylko pozwalał jej pas bezpieczeństwa. Objęła się ramionami i zajęczała, jakby rodząc.

Maks Bergen uniósł się na tylnym siedzeniu i dotknął żony.

Zamruczała i uspokoiła się nieco.

Jego ogromna dłoń spoczęła na szczupłych ramionach Mary. Był wysoki, kanciasty, muskularny, miał grubo ciosaną twarz i czterdzieści lat, dziesięć lat więcej niż jego żona. Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy, szare, zimne i ponure.

Barnes nigdy nie widział, żeby Maks się uśmiechał. Bergen najwyraźniej darzył Mary silnym i złożonym uczuciem, ale odnosiło się wrażenie, że do reszty świata odczuwa jedynie pogardę.

- Skręć za następnym rogiem - powiedziała kobieta. Barnes lekko zahamował.

- W lewo czy w prawo?

- W prawo - odparła.

Po obu stronach ulicy stały dobrze utrzymane trzydziestoletnie, zdobione sztukaterią domy i bungalowy, przeważnie w kalifornijsko - hiszpańskim stylu. Żółte światła majaczyły niewyraźnie za zaciągniętymi zasłonami w tę chłodną wilgotną, grudniową noc. Droga była o wiele ciemniejsza niż ta, którą opuścili. Lampy sodowe stały tu jedynie na rogach, a przestrzeń między nimi wypełniały fioletowoczarne, zlane deszczem cienie.

Skręciwszy, Barnes jechał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Z zachowania kobiety wywnioskował, że ich pościg miał się wkrótce skończyć.

Mary wyprężyła się w fotelu. Jej głos brzmiał mocniej i wyraźniej niż poprzednio, ponieważ zaczęła wykorzystywać swój przedziwny talent, swą zdolność jasnowidzenia.

- Mam wrażenie... że to... płot. Tak... teraz go widzę... skaleczył rękę o płot.

Maks pogłaskał ją po włosach.

- Ale to nie jest poważna rana?

- Nie... tylko skaleczenie... kciuka... głębokie, ale nie obezwładniające. - Podniosła szczupłą rękę i jakby zapomniawszy, co chciała z nią zrobić, opuściła dłoń z powrotem na kolana.

- Ale może, skoro krwawi i rana jest głęboka, da sobie spokój dzisiejszej nocy? - spytał Maks.

- Nie - odpowiedziała.

- Jesteś pewna?

- Będzie kontynuował.

- Ten skurwiel zabił do tej pory pięć kobiet - powiedział Barnes. - Niektóre walczyły jak oszalałe, drapały go, kaleczyły, nawet wyrywały mu włosy. On się tak łatwo nie poddaje.

Ignorując policjanta, Maks uspokoił żonę, potem pogłaskał ją po twarzy i zadał kolejne pytanie.

- Co to za płot widzisz?

- Siatka ogrodzeniowa - odpowiedziała. - Ostra i nie wykończona u góry.

- Wysoka?

- Półtora metra.

- Co otacza?

- Podwórze.

- Podwórze magazynu?

- Nie. Tył domu.

- Widzisz ten dom?

- Tak.

- Jak wygląda?

- Jest piętrowy.

- Stiuki?

- Tak.

- A dach?

- Hiszpańska dachówka.

- Jakieś niezwykłe cechy?

- Widzę niezbyt wyraźnie...

- Weranda?

- Nie.

- Może dziedziniec?

- Nie. Ale widzę... krętą ścieżkę wykładaną płytkami.

- Na tyłach czy od frontu?

- Na froncie.

- Są tam jakieś drzewa?

- Bliźniacze magnolie... po obu stronach ścieżki.

- Coś jeszcze?

- Kilka małych palm... w głębi.

Harley Barnes mrużąc oczy, spoglądał przez zlaną deszczem szybę samochodu. Wypatrywał dwóch magnolii.

Początkowo był do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Uważał, że państwo Bergen to oszuści. Grał swoją rolę w tym przedstawieniu, ponieważ burmistrz w nich wierzył. To burmistrz sprowadził tę parę do miasta i nalegał, żeby policja z nią współpracowała. Oczywiście Barnes słyszał o detektywach - parapsychologach, a zwłaszcza o tym sławnym holenderskim jasnowidzu, Peterze Hurkosie. Ale wykorzystywanie spostrzegania pozazmysłowego, aby śledzić zabójcę psychopatę i aby złapać go w akcji? W to nie bardzo wierzył.

A może jednak wierzę, zastanawiał się. Ta kobieta była taka ujmująca, czarująca i szczera, tak przekonywająca, że może sprawiła, iż uwierzył. Jeśli nie, pomyślał, dlaczego wypatruję teraz krzaków magnolii?

Z jej piersi wydobywał się teraz cichy skowyt zwierzęcia, które już na dobre wpadło w sidła. Nie był to jęk agonii, lecz ledwie słyszalne kwilenie.

Kiedy zwierzę tak kwiliło, znaczyło to: ciągle boli, ale teraz przyzwyczaiłem się do tego.

Wiele lat temu, jako mały chłopiec z Minnesoty, Barnes polował i zastawiał pułapki. To właśnie z powodu tego żałosnego, przytłumionego jęku rannej ofiary porzucił ten sport.

Do tej pory nie słyszał, aby istota ludzka wydała dokładnie taki dźwięk. Najwidoczniej obłąkany umysł zabójcy był pułapką, w którą wpadła, gdy siłą swego talentu szukała z nim kontaktu.

Barnes zadrżał.

- Mary - odezwał się Maks - o co chodzi?

- Widzę go... przy tylnych drzwiach domu. Ma rękę na klamce... i krew... jego krew spływa po białej framudze. Mówi coś do siebie.

- Co mówi?

- Nie...

- Mary?

- Obrzydliwe rzeczy o tej kobiecie.

- O kobiecie z domu? O tej, której chce dopaść?

- Tak.

- Zna ją?

- Nie. To nieznajoma... przypadkowy cel. Ale... obserwował ją... obserwował przez kilka dni... zna jej przyzwyczajenia i rozkład dnia.

Po ostatnich słowach osunęła się na drzwi samochodu. Odetchnęła głęboko kilka razy. Aby nie przerwać cienkiej nitki psychicznej więzi z obrazem przed oczyma, musiała od czasu do czasu odpocząć i zebrać energię. Barnes wiedział, że u niektórych jasnowidzów wizje przebiegają bez napięcia, niemalże bez wysiłku, ale najwyraźniej nie w tym przypadku.

Złudne głosy szeptały i skrzeczały, wybuchy staccato pojawiały się i znikały w policyjnym radiu.

Wiatr przenosił przez ulicę płachty deszczu.

To najbardziej mokry deszczowy sezon od lat, pomyślał Barnes.

Dwadzieścia lat temu byłoby to całkiem normalne, ale stopniowo Kalifornia stawała się obszarem suszy. Dzisiaj taki deszcz wydawał się nienaturalny. Jak wszystko, co się dzieje tej nocy, skonstatował.

Czekając, aby Mary się odezwała, zwolnił do piętnastu kilometrów na godzinę.

Bliźniacze krzewy magnolii przy krętej ścieżce wykładanej płytkami... Tylko z trudem dostrzegał to, co rozciągało się przed nim w światłach reflektorów, a rozpoznanie czegokolwiek po bokach wymagało nie lada wysiłku. Być może minęli już magnolie.

Widząc wahanie Mary Bergen, Dan Goldman odezwał się po raz pierwszy od godziny.

- Nie mamy wiele czasu, pani Bergen.

Goldman był rzetelnym młodym oficerem, najbardziej zaufanym podwładnym szefa. Siedział obok Maksa Bergena, za Barnesem, z oczyma utkwionymi w kobietę.

Goldman wierzył w moce psychiczne. Był wrażliwy. Barnes widział w lusterku wstecznym jego szeroką, bladą twarz. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru sprawiły, że wyglądała jak nawiedzona.

- Nie mamy wiele czasu - powtórzył Goldman. - Jeśli ten szaleniec stoi już przed drzwiami tej kobiety...

Mary odwróciła się do niego gwałtownie.

- Dziś w nocy, dopóki nie złapią tego mężczyzny, niech pan nie wysiada z samochodu - odezwała się z troską.

- Dlaczego? - zdziwił się Goldman.

- Jeśli pan będzie próbował pomóc w ujęciu go, zostanie pan ranny.

- Zginę?

Zadrżała konwulsyjnie. Spod jej włosów wypłynęły nowe kropelki potu.

Barnes czuł, że i po jego twarzy spływa pot.

- On pchnie pana nożem... tym samym nożem, którym pozabijał kobiety... Zrani pana ciężko, ale nie zabije.

Zamknęła oczy i nakazała przez zaciśnięłe zęby”

- Niech pan zostanie w samochodzie!

- Harley? - Goldman był zdenerwowany.

- Wszystko będzie w porządku - zapewnił go Barnes.

- Lepiej niech pan jej posłucha - rzekł Maks do Goldmana - i nie opuszcza samochodu.

- Jeśli będę cię potrzebował - powiedział Barnes - pójdziesz ze mną. Nikt nie zostanie ranny. - Zaniepokoił się, że ta kobieta podważa jego autorytet. Spojrzał na nią.

- Potrzebny nam numer domu, który pani opisywała, dokładny adres.

- Proszę jej nie ponaglać - powiedział Bergen. Do wszystkich, z wyjątkiem Mary odzywał się głosem brzmiącym niczym zgrzyt ocieranych o siebie sztabek żelaza. - Naciski na nic się nie zdadzą. Mogą tylko przeszkodzić.

- Wszystko w porządku, Maks - uspokoiła go.

- Ale przecież ich prosiłem - powiedział.

Znowu odwróciła się do przedniej szyby.

- Widzę... tylne drzwi domu. Są otwarte.

- Gdzie jest ten mężczyzna, zabójca? - zapytał Maks.

- Stoi w ciemnym pokoju... małym... w pralni... właśnie... w pralni za kuchnią.

- Co robi?

- Otwiera kolejne drzwi... do kuchni... nikogo tam nie ma... przymglone światełko nad kuchenką gazową... parę brudnych talerzy na stole... on stoi... po prostu tam stoi i nasłuchuje... lewą rękę zacisnął w pięść, aby zatamować krwawienie kciuka... nasłuchuje... z salonu dobiega muzyka Benny Goodmana, stereo... - Dotknęła ramienia Barnesa i ciągnęła dalej. W jej głosie brzmiał nowy, naglący ton: - Dwie ulice stąd. Na pewno. Drugi dom... Nie, trzeci dom za rogiem.

- Jesteś pewna?

- Na miłość boską, szybko!

Czy zrobię z siebie głupca? - zastanawiał się Barnes. Jeśli traktuję ją poważnie, a ona się myli, do końca kariery będę tematem niewybrednych żartów.

Mimo wątpliwości włączył syrenę i wcisnął do oporu pedał gazu. Opony zatańczyły na asfalcie. Samochód rzucił się z piskiem do przodu.

- Ciągle widzę... Przechodzi przez kuchnię... porusza się wolno... - powiedziała bez tchu.

Jeżeli ona zmyśla to wszystko, pomyślał Barnes, jest piekielnie dobrą aktorką.

Ford rwał przez słabo oświetloną ulicę. Deszcz odbijał się od przedniej szyby. Przemknęli przez czteropasmówkę w kierunku następnej.

- Nasłuchuje... nasłuchuje... co krok... uważnie... nerwowo... wyciąga nóż z kieszeni płaszcza... uśmiecha się do ostrza... taki wielki nóż...

Na ulicy, którą wskazała, zatrzymali się przy krawężniku przed trzecim domem na prawo: dwie bliźniacze magnolie, kręta ścieżka, dwupoziomowy dom, światła na dole zapalone.

- Do diabła - powiedział Goldman z podziwem. - Idealnie pasuje do opisu.

2

Barnes wysiadł z samochodu, gdy ucichł jęk syren. Obracające się czerwone światła koguta rzucały oszalałe cienie na mokry chodnik. Drugi czarno - biały samochód stanął za pierwszym, dodając swe światła do kaskady krwawych kolorów.

Kilku mężczyzn wyskoczyło z drugiego wozu. Dwaj umundurowani oficerowie, Malone i Gonzales, pośpieszyli w kierunku Barnesa. Burmistrz Henderson, okrągły i lśniący w swoim czarnym winylowym deszczowcu, wyglądał jak balon odbijający się po ulicy. Obok niego szedł szczupły niczym bicz, mały Harry Oberlander, najbardziej wygadany przeciwnik Hendersona w radzie miejskiej.

Ostatni szedł Alan Tanner, brat Mary Tanner Bergen. Zwykle siadał z siostrą w pierwszym samochodzie, ale ponieważ nie zgadzali się z Maksem, trzymał się od niego z daleka.

- Malone, Gonzales... rozdzielcie się - nakazał Barnes. - Obejdźcie dom dookoła i spotkacie się przy tylnych drzwiach. Ja zajmę się frontem. Do roboty!

- A co ze mną? - zapytał Goldman.

Barnes westchnął.

- Lepiej tu zostań.

Goldman odetchnął z ulgą.

Wyciągając magnum 357 z kabury, Barnes pobiegł wykafelkowaną ścieżką w stronę domu. Na skrzynce listowej widniało nazwisko Harrington. Gdy nacisnął dzwonek, deszcz stracił nagle niemal całą moc. Ulewa przerodziła się w mżawkę.

Zaalarmowana wyciem syreny obserwowała jego nadejście przez okno. Natychmiast otworzyła drzwi.

- Pani Harrington?

- Panna Harrington. Po rozwodzie wróciłam do nazwiska panieńskiego.

Była drobną blondynką około lat czterdziestu. Miała bujne kształty, ale bez nadwagi.

Najwyraźniej jej głównym zajęciem było dbanie o siebie. Chociaż nosiła dżinsy i podkoszulek, znak, że nie miała zamiaru gdzieś wychodzić, jej włosy wyglądały na ufryzowane parę minut temu, sztuczne rzęsy i makijaż nałożone starannie, a paznokcie świeżo pomalowane na kolor pomarańczowego sorbetu.

- Jest pani sama? - zapytał Barnes.

- Dlaczego pan pyta? - powiedziała zalotnie.

- To pytanie urzędowe, panno Harrington.

- Jaka szkoda. - W ręku trzymała drinka. Wiedział, że nie był to jej pierwszy tego wieczoru.

- Czy jest pani sama? - powtórzył.

- Mieszkam samotnie.

- Wszystko w porządku?

- Nie lubię mieszkać samotnie.

- Nie to miałem na myśli. Czy z panią wszystko w porządku? Żadnych problemów?

Spojrzała na rewolwer, który trzymał w opuszczonej dłoni.

- A powinny być?

- Może. Wydaje nam się, że pani życiu zagraża niebezpieczeństwo - powiedział zmęczony i nią, i koniecznością przekrzykiwania głośnego swinga dobiegającego zza jej pleców.

Roześmiała się.

- Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale...

- Kto dybie na mnie?

- Gazety nazywają go „Rozpruwaczem”.

Zmarszczyła brwi, ale zaraz zmieniła wyraz twarzy, jakby przypominając sobie, że to powoduje zmarszczki.

- Pan żartuje.

- Mam podstawy przypuszczać, że dzisiejszej nocy pani jest jego celem.

- Jakie podstawy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin