MAY KAROL
KOZAK
Na jarmarku w Wierchnieudinsku
W syberyjskim mieście powiatowym Wierchnieudinsku odbywają się regularnie dwa słynne jarmarki; jeden przypadał właśnie na wiosnę. Przybywali na niego myśliwi, aby sprzedać skóry zwierząt, które upolowali zimą w pokrytych śniegiem lasach lub w pustej, wyludnionej tundrze. Na jarmarku jesiennym zaopatrywali się natomiast w zapasy, potrzebne podczas zimowych polowań na futra.
Na tamtych niezmierzonych równinach określanych mianem tundry można było polować jedynie zimą, kiedy ziemia była zamarznięta, kiedy bowiem wiosną tajała, zamieniała się w ogromne, bezdenne bagna, w których wszystko grzęzło.
Ale skoro tylko nastała zima i grunt znów był twardy, zwoływali się łowcy soboli, aby w grupach od dziesięciu do dwudziestu polować na zwierzęta, których cenne futro tak bardzo było poszukiwane na rosyjskich i chińskich rynkach.
W czasach, w jakich rozgrywa się ta opowieść, myśliwymi w tych stronach byli albo tubylcy, którzy musieli polować, ponieważ wolno
im było oddawać carowi daninę w futrach, albo zesłańcy zmuszani do dostarczania co roku określonej ilości tych poszukiwanych futer, jeśli nie chcieli się narazić na ciężkie kary.
Dla samotnych myśliwych okolice te były bardzo niebezpieczne. W tundrze temperatura spada nierzadko do minus 55 - 60 stopni Celsjusza; nad Syberią szaleją straszliwe burze śniegowe, przykrywające drzewa ciężkimi zwałami śniegu, a te łamią i zgniatają całe mile lasu. W cieplejsze dni tworzą się mgły zalegające na równinach całymi tygodniami, przez których gęstą, niemal namacalną masę nie widać dalej, niż na dwa kroki, co uniemożliwia myśliwym wykonywanie ich trudnego rzemiosła. Dlatego też sobolnicy łączą się w grupy, tak aby w razie niebezpieczeństwa jeden drugiemu mógł pospieszyć z pomocą.
Czasem słyszało się, że ktoś samotnie wybrał się do tajgi albo w tundrę na tydzień lub dwa, a wtedy nawet odważni mężczyźni kręcili głowami mówiąc: On jest szalony! I mieli rację. W każdym razie do takiego przedsięwzięcia potrzebna jest spora doza zuchwałości.
Oczywiście powstaje pytanie, czy amerykański traper nie mógłby tak samo poruszać się w przeraźliwym zimnie po syberyjskiej tajdze, jak po lasach nad Mississipi czy Missouri. Ale traper ulepiony jest z całkiem innej gliny, niż rosyjski zesłaniec, albo Tunguz czy Bu-riat.
Dzisiaj na jesiennym jarmarku w Wierchnieudinsku zgromadziła się prawdziwa mieszanina syberyjskich narodowości.
Zazwyczaj w miasteczku stacjonował jedynie niewielki oddział wojska. Tym razem jednak oddelegowano tam całą sotnię.
Z carskich kopalni w Gzicie, gdzie pod ziemią pracowali głównie skazańcy, uciekło kilku tych nieszczęśników. Dowiedziano się, że powędrowali w kierunku Wierchnieudinska. A więc wysłano tu kozaków, żeby przeszukali całą okolicę, pojmali uciekinierów i dostarczyli do przykładnego ukarania. Dowódcą tej sotni był syn naczelnika powiatu Wierchnieudinsk. znający tę okolicę jak własną kieszeń i zdolny wytropić wszystkie możliwe kryjówki.
Znano go jako srogiego, ponurego oficera Lękano się go i w całym szwadronie nie było ani jednego człowieka, który darzyłby go swoją przychylnością.
Jego ojciec zamieszkiwał najbardziej okazały budynek w mieście, któremu pod względem wielkości dorównywała jedynie karczma. Właściciela karczmy zaliczano do najzamożniej szych ludzi w okolicy.
W karczmie panował ruch i hałas. Rosjanie zapoznali narody Syberii przede wszyskim z wódką. Ale Sybirak nie może wypić dużo, zbyt szybko się upija. I dziwnym trafem jego stan upojenia nie jest zbyt silny, jednak tym bardziej uporczywy. Już po kilku szklankach wódki jest zamroczony przez dwa dni; skacze wtedy i cwałuje na koniu z podwójną gorliwością, a jak tylko wytrzeźwieje, od-razu opróżnia kolejną szklankę.
W karczmie nie widać było ani stołów ani krzeseł. Dookoła pod ścianami leżały maty z sitowia, na których siedzieli podkurczywszy nogi skośnoocy goście. Pili to co akurat mogli dostać: kwaśne mleko, wódkę, kwas chlebowy albo herbatę w kolorze cegły. A przy tym ich języki ani na chwilę nie odpoczywały. Kto słyszał, jak wrzeszczeli, mógł pomyśleć, że zaraz dojdzie tu do morderczej bijatyki, a przecież prowadzili oni jedynie uprzejmą, przyzwoitą pogawędkę.
Nagle wszyscy goście zamilkli. Do karczmy wszedł jakiś obcy, niewielkiego wzrostu pan . Tak tubylcy nazywają każdego dobrze odzianego mężczyznę o kaukaskich rysach twarzy. Nowy gość miał na sobie szerokie, niebieskie szarawary wpuszczone w cholewy wysokich butów, czamarę z długimi polami, a na to zarzucone lekkie kozie futro. Na głowie miał czapę z jagnięcej skóry, taką jakie nosi się chętnie w Persji albo w krajach kaukaskich.
Gęsta, czarna broda niemal całkowicie zakrywała jego twarz. Dobrze widoczne były tylko kłujące, niespokojne, nie budzące zaufania oczy. Nie była to rosyjska twarz. Jej rysy wskazywałyby raczej na Francuza lub Greka.
Ledwie pozdrowił obecnych i powiódł po nich dumnym wzrokiem. Natychmiast przybiegł gospodarz, przewracając po drodze kilku gości i skłonił się niemal do ziemi.
- Witaj, ojczulku, w moim domu! Co rozkażesz?
- Mogę u ciebie zamieszkać?
- Tak jest, ojczulku! Ale chyba nie ty sam?
- Nie. Mam ze sobą służącego.
- A gdzie on jest?
- Na zewnątrz, przy kibitce.
- O święty Boże! Ty masz kibitkę? Przyjechałeś powozem? A ja nic nie zauważyłem? Wybacz mi, panie! Podaruję patronowi mojego domu, świętemu Mikołajowi, nową książkę z obrazkami, żeby po mojej śmierci nie miał mi za złe takiego niedbalstwa. Zaraz zajmę się twoim powozem.
- Chodź!
Mężczyźni wyszli. Przed karczmą stał obładowany kilkoma kuframi jeden z tych lekkich, dwukonnych powozów, które nazywa się ki-bitkami. Obok stal brodaty woźnica.
- Natychmiast każę wnieść wszystko do środka - powiedział gospodarz. - Jak długo chcesz tu zostać?
- Nie wiem jeszcze, jak długo zatrzymają mnie interesy. Słyszałem, że odbywa się tu jarmark .
- Tak, panie.
- Ale jakoś go nie widać. Gdzie jest plac targowy?
- W Wierchnieudinsku nie ma placu targowego. Jarmark odbywa się za miastem. Wolno wiedzieć, skąd przybywasz?
- Z Irkucka.
- A więc z zachodu. No to oczywiście nie mogłeś zobaczyć jarmarku, bo ten znajduje się po wschodniej stronie miasta.
- Przychodzą tu też łowcy soboli?
- Wielu, panie.
- Chciałbym kilku zwerbować.
- Chcesz przyjąć do służby sobolników? Hm, panie, to ryzykowna sprawa. Możesz przy tym zyskać dużo pieniędzy, ale też dużo stracić. . - Kto chce zyskać, musi ryzykować.
- Jakich ludzi chcesz zwerbować?
- Możesz mi polecić kilku dobrych myśliwych? Chcę stworzyć grupę na polowanie.
- To ci się nie uda, panie.
- Dlaczego nie?
- Ci ludzie sami szukają sobie towarzystwa. Żaden z nich nie da sobie narzucić towarzysza, którego nie lubi. Musisz zawrzeć ugodę z jakimś doświadczonym myśliwym i jemu pozostawić znalezienie odpowiedniej liczby towarzyszy.
- Zastosuję się do twojej rady. Może powiesz mi, do kogo mam się zwrócić?
- O, wielu tu jest takich, panie! Ale najsłynniejszym jest... tak, panie, gdybyś mógł jego dostać!
- A kto to taki?
- Numer Osiemdziesiąty Czwarty.
- Numer Osiemdziesiąty Czwarty? Czy to jest jego nazwisko?
- Jak się naprawdę nazywa, tego nie wie nikt oprócz sędziów, którzy go skazali. Nawet tutejsze władze go nie znają. Jak okiem sięgnąć nie ma tu lepszego myśliwego. Wprawdzie niewiele mówi, ale każdy chętnie ma go za towarzysza: jednak zawsze sam wybiera sobie ludzi i zawsze powraca z najbogatszymi lupami.
- Czy jest jeszcze młody?
- Liczy sobie prawdopodobnie około sześćdziesięciu lat.
- Jest już tutaj?
- Jeszcze go nie wdziałem. Ale wszyscy go znają, i jak o niego spytasz, to każdy ci go wskaże. Najpierw jednak musisz złożyć wizytę naczelnikowi powiatu.
- Najpierw? Czy to takie pilne?
- Tak. Po pierwsze bez jego pozwolenia nie wolno ci spędzić ani godziny w moim domu, w ogóle w Wierchnieudinsku. Po drugie bez jego zezwolenia nie wolno ci pójść na jarmark, a po trzecie nie możesz zawrzeć z nikim umowy bez podpisu i stempla naczelnika.
- A on zażąda za to zapłaty?
- Tak, panie, a będzie ona tym wyższa, im dłużej będziesz zwlekał z obowiązkiem przedstawienia mu się. Naprawdę nie mogę udzielić ci lepszej rady, niż żebyś natychmiast udał się do niego.
- Prokljataja Ross..., przeklęta Roś...
Obcy nie wymówił głośno tego słowa, wymruczane przekleństwo zagłuszyła broda.
- Dobrze, to pójdę - odparł. - A zanim wrócę, doprowadź mój pokój do porządku.
Skierował się do głównego wejścia w sąsiednim budynku. Nad jednymi z drzwi wisiał napis prissntstwije, co znaczy kancelaria.
Stał tam mężczyzna w mundurze zwykłego kozaka. Obcy zwrócił się w jego kierunku.
- Gdzie znajdę isprawnikal
Nie otrzymał od razu odpowiedzi, bo kozak jakby przerażony cofnął się i wytrzeszczył na niego oczy.
- Czy to możliwe? Florin! Ty? Na Syberii?
Obcy zmienił się na twarzy i także zrobił krok do tyłu, ale szybko się opanował.
- Mylisz się. Ja cię nie znam.
- To możliwe, ale tym lepiej ja znam ciebie. Wprawdzie od naszego ostatniego spotkania minęło już sporo lat i moja twarz bardzo się zmieniła, ale twoich rysów nie można zapomnieć, jeśli zobaczyło się je choć raz.
- Dziwne! - powiedział obcy wzruszając ramionami. - A kimże to jestem według ciebie?
- Kamerdynerem Florianem! - - Kamerdynerem? Czyim?
- Pana Bnmo von Adelhorst.
- Nigdy w życiu nie słyszałem tego nazwiska. Kozak zbliżył się do niego.
- Na Boga - powiedział ochryple - im dłużej ci się przypatruję, tym większej nabieram pewności. Florian, to przecież ty! Nie udawaj!
Obcy rozgniewał się.
- Nie sądzę, abyś miał zamiar mnie obrażać! Nosisz znak zesłańca, a więc służysz w regimencie syberyjskim za karę. Wystarczy jedno słowo, aby twoja kara została zaostrzona. Z łatwością mógłbyś zostać przeniesiony z klasy drugiej do piątej!
Pomimo tej groźby kozak nie zmienił zdania.
- Założę się, że się nie mylę! To niemożliwe, żeby dwóch ludzi było do siebie tak podobnych.
- A cóż to może być innego, niż podobieństwo9 Nie potrzebuję się kłócić ze skazańcem, a udowodnię ci, że się mylisz. Oto mój paszport, czytaj!
Obcy wyciągnął swój paszport i podał go kozakowi. Paszport wystawiony był przez władze Orenburga i podpisany przez tamtejszego gubernatora na nazwisko Fedor Łomonow, kupiec. Nie powinno więc być żadnych wątpliwości, lecz kozak zaczął porównywać wygląd obcego z opisem w paszporcie.
- Tu jest napisane: brak dwóch przednich zębów, a u ciebie nie widać luk w uzębieniu - powiedział. - Jak to możliwe?
Rozwścieczony obcy wyrwał kozakowi paszport z ręki.
- Bo sobie dałem wprawić, ty barani łbie! Są sztuczne. Nie jesteś zresztą naczelnikiem i nie masz prawa sprawdzać mojego paszportu. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać, powiedz tylko, czy ispmwnik urzęduje.
- Tak, możesz wejść!
Przedpokój posiadał troje drzwi. Jedne, przez które kupiec Fedor Łomonow wszedł, drugie, przez które udał się do isprawnika i trzecie prowadzące bezpośrednio na podwórze.
- Mimo wszystko to on - mówił kozak do siebie. - Czego on tu szuka? Gdzie spędził wszystkie te lata? Dlaczego się tak wypiera swojego nazwiska?
Nie miał czasu na dalsze rozważanie tej sprawy, bo właśnie otworzyły się trzecie drzwi i do środka weszły trzy osoby.
Przodem kroczył mały. gruby człowieczek o skośnych oczach, z wystającymi kośćmi policzkowymi i w ogromnej czapie z niedźwiedziego filtra. Odziany był od stóp od głów w same skóry, do pasa miał przypiętą ciężką szablę, a w prawej ręce trzymał potężny pejcz, jednak człowiek ten nie wydawał się być bardzo niebezpieczny, gdyż z jego niewinnej twarzy wystawał na świat śmieszny nosek, a szerokie usta uśmiechały się dobrodusznie.
Za nim postępowała kobieta w podobnym stroju i z pejczem w dłoni. Brakowało jej jedynie niedźwiedziej czapy. Rzadkie włosy splecione w dwa ciężkie warkocze opadały jej wzdłuż pleców, uszy zdobiły jej duże złote kolczyki, a na piersiach wisiał ciężki srebrny łańcuch. Jej twarz była, o ile to jeszcze możliwe, jeszcze bardziej dobrotliwa, niż twarz jej męża, a jej tusza znacznie większa, tak że z trudem przeciskała się przez otwór drzwi.
Za nimi kroczyła dziewczyna, wysoka i proporcjonalnie zbudowana, ubrana dość osobliwie. Matę stopy tkwiły w długich, miękkich, sznurowanych butach z cholewkami ze skóry z brzucha łosia, ufarbo-wanej na czerwono. Spódnica z najcenniejszych srebrnych futer sobolich sięgała tylko kilka cali za kolana.
Gorset z takiego samego futra otaczał jej delikatne biodra. Długie rękawy szyte na modłę orientalną zakrywały częściowo dłoń, a po wierzchu byty rozcięte aż po ramiona. Rozcięcia spinały złote zapinki odsłaniając miejscami białe, krągłe ramiona, połyskujące jak śnieg pośród ciemnego futra.
Wokół smukłej szyi mienił się naszyjnik z czworokątnych złotych płytek. Podobne płytki i złote łańcuszki miała wplecione w czarne, ciężkie włosy, których poza tymi ozdobami nic nie okrywało. Wysokie, pięknie sklepione czoło dziewczyny zdobiło kilka rzędów złotych monet, spiętych srebrnymi kulkami z osadzonymi w nich diamentami. Także uchwyt jej szpicruty, którą się niedbale bawiła, wysadzany był drogocennymi kamieniami.
Bardziej jednak niż ten przepiękny i kosztowny strój, przykuwała wzrok twarz dziewczyny: twarz, jaką natura obdarza ludzi niezwykle rzadko. Z marzycielsko głębokich oczu jaśniała szlachetność nietkniętej, czystej duszy, a poważne usta rozweselał mimowolnie blask uśmiechu, który wypływać mógł jedynie z pogody czułego serca.
Dziewczyna była piękna, nie tylko jednak zewnętrznie, ponieważ podobnie piękny miała charakter.
Mały mężczyzna potoczył się uśmiechnięty w stronę kozaka.
- Stoisz tu na warcie, synku?
- Tak, ojczulku.
Wszystkie narody posługujące się językiem rosyjskim chętnie używają uprzejmych, przyjaznych zdrobnień: ojczulek, maleńka, braciszek, siostrzyczka. Niekiedy zbyt często stosuje się ten środek wyrazu i to. co miało być grzecznością, staje się cz> mś śmiesznym i żartobliwym.
- Znasz mnie? - pytał grubas dalej.
- Nie, ale chyba będę miał przyjemność dowiedzieć się, kim jesteś?
Twarz grubasa rozjaśniła jeszcze większa uprzejmość.
- Tak, mój drogi synku, chętnie sprawię ci tę przyjemność. Jestem Bulą, książę Buriatów. Znasz mnie już teraz, serduszko?
- Tak, ojczulku, teraz cię znam
- A to jest moja kobieta, księżna Nazywa się Kalyna - Gruba. Nie uważasz, że to imię bardzo do niej pasuje?
- O tak, nawet bardzo, ojczulku!
- A wiesz może, czy nasz dobry naczelniczek jest u siebie?
- Tak, ojczulku, jest w swoim pokoju.
- No to wejdziemy do środka. Przyszliśmy złożyć mu wizytę.
- Muszę poprosić, abyś chwilkę poczekał, ojczulku, ponieważ ktoś jest u niego.
- Kto?
- Obcy kupiec, który chce okazać paszport
- No dobrze, wobec tego zaczekamy. Ale mam nadzieję, że naczelnik nie będzie się zbyt długo zajmował tym paszportem, bo przyjechałem tu na jarmark i muszę poczynić wiele zakupów.
- Isprawmk będzie się spieszył. Mam cię zameldować?
- O nie! Aż tak, to mi się nie spieszy. A żeby czas nam się nie dłużył, zaznajomię cię z moją ukochaną córeczką: moim serduszkiem, klejnocikiem, moją białą owieczką! Spójrz na nią! Nazywa się Karpa-la. Prawda, że to imię do niej pasuje?
Wśród narodów turkmeńskich Bunaci zachowali język w najczystszej postaci. Kar oznacza śnieg, a palamak świecić, błyszczeć. Imię Karpała znaczy więc: jaśniejąca jak śnieg.
Teraz dopiero kozak zwrócił spojrzenie na piękną dziewczynę. Wydawało się, że jego silna, dobrze zbudowana postać prostuje się, ócz}' mu rozbłysły, policzki zaczerwieniły się.
- Tak, dobrze wybrałeś to imię, ojczulku.
Karpała podeszła do kozaka, wyciągnęła w jego kierunku prawą dłoń i powiedziała:
- Podajemy sobie ręce jako znajomi, którzy nigdy o sobie nie zapomnieli.
Czyste, mocne brzmienie jej głosu zapadło głęboko w duszę kozaka. Uścisnęła serdecznie jego dłoń. Ojciec i matka patrzyli na siebie zaskoczeni.
- Jak? Znajomi? Czyżbyście się już kiedyś spotkali? - spytał Buła.
- Tak - odpowiedziała córka radośnie. - To on, mój wybawca! Obojgu grubasom zaparło dech ze zdumienia i nieco sapiąc podparli się pod boki.
- Twój wybawca?
- Tak.
- Ten, który wyciągnął cię spod lodu? - zdumienie księcia jeszcze się wzmogło.
- Tak - skinęła dziewczyna.
- Czy to nie pomyłka?
- Nie. Od razu go rozpoznałam, gdy tylko go ujrzałam.
- Z twojego opisu zupełnie inaczej wyobrażałem sobie tego człowieka.
- Mimo wszystko to on.
- Co za cud! Czy to prawda, że ją uratowałeś, mój kochany?
- Jestem szczęśliwy, że wolno mi było wyświadczyć twojej córce przysługę - odparł skromnie kozak.
- A więc to nie pomyłka? To rzeczywiście ty? Pozwól, niech cię uściskam!
Bulą przyciągnął kozaka do siebie, a potem pchnął go w stronę Kalyny.
- Mateczko, przyciśnij go do swego serduszka! On sobie na to zasłużył, żeby mu podziękować.
Mateczka chciała go pocałować w policzek, ale jej postać posiadała zbyt wielką średnicę, nie mogła więc dosięgnąć go wargami i tak w powietrzu rozległo się głośne cmoknięcie niczym wybuch granatu".
Książę Bulą z wielką radością obserwował te nadzwyczajne czułości swej żony. po czym podniósł rękę i powiedział chytrze:
- Ale nie myśl sobie, że także mojej córeczce wolno cię obejmować i całować! Jej pocałunki należą do innego. Jest narzeczoną rotmistrza, syna mojego przyjaciela, naczelnika. Obaj nie ścierpieliby takiej czułej wdzięczności. Za to my uważamy cię za naszego przyjaciela, chociaż służysz tu za karę!
Karpala odwróciła się speszona. Kozak zbladł.
- Nie jestem przestępcą - wyjaśnił patrząc budzącym współczucie wzrokiem na dziewczynę. - Traktuje się mnie niesłusznie jak więźnia.
- Wstawię się za tobą.
- Nie. Nie rób tego! To nie zda się na nic, a może jeszcze zaszkodzić, ojczulku.
- Nie wierz w to, mój synku! Moje słowo wiele znaczy u rotmistrza.
Także Karpala podeszła powoli do kozaka i spojrzała mu w oczy.
- Czy mnie także nie chcesz pozwolić, abym się za tobą wstawiła?
- Nie, księżniczko! Proszę cię, nie rób tego.
- Sądzisz, że odmówi mojej prośbie, pierwszej prośbie jwojej narzeczonej?
Kozak wyprężył się nagle i odpowiedział niemal szorstko:
- Nie chcę od niego żadnej łaski.
Zmartwiona Karpala spuściła głowę. Ale wnet jej oczy rozbłysły.
- Przykro mi, że ci nie mogę pomóc. Ale może potrafię okazać ci moją wdzięczność w inny sposób. Pozwól mi. podarować ci to na pamiątkę!
Karpala zdjęła z palca pierścień i ujęła jego dłoń, aby mu go nałożyć.
W tym momencie z kancelarii wyszedł kupiec Fedor Łomonow i otwarł przy tym drzwi tak szeroko, że można było ujrzeć za nim naczelnika, jego syna - rotmistrza, i porucznika kozaków.
- Książę Bulą! - zawołał naczelnik.
Podczas gdy Fedor Łomonow szybko się oddalał, rotmistrz podszedł prędko do kozaka.
- Co tu się dzieje?
- Znalazłam mojego wybawcę - uśmiechnęła się Karpala.
- Tak. jej wybawiciela! - wtrącił książę. - Nie cieszysz się z tego rotmistrzu?
Ale ten machnął niechętnie ręką.
- A o co chodzi z tym pierścieniem? - spytał krótko.
- Podarowałam go mojemu wybawcy - odpowiedziała Karpala z wielką powściągliwością pod wpływem tonu rotmistrza.
- Co? Jemu? Zesłańcowi? Wypraszani sobie! Chodź tu, chłopcze! Rotmistrz złapał dłoń kozaka, ściągnął mu pierścień z palca, wetknął na swój i powiedział zwróciwszy się do ojca, matki i cójki:
- Wejdźcie, proszę!
Kozak stal bez ruchu, ucieleśnienie żelaznej dyscypliny. Tylko wąsy drżały mu ledwo dostrzegalnie i powieki opadły, żeby spojrzenie nie zdradziło, co dzieje się w jego sercu.
Karpala milczała z zaciśniętymi ustami. Podążyła za innymi jakby popędzana wewnętrznym przymusem, który wywoływał ramienice na jej twarzy.
- Nie martw się! Zobaczymy się znowu! - zdążyła jeszcze szepnąć kozakowi.
Potem drzwi zamknęły się za nią.
...
Torentos.pl