Meissner Janusz - Niebieskie drogi.pdf

(1133 KB) Pobierz
Janusz Meissner
Niebieskie drogi
1
Rozdział I
Załoga wsiadła do maszyny: radiotelegrafista,
ogromne chło-pisko o niedźwiedziowatych ruchach;
mechanik pokładowy, mały, rudy, piegowaty, zręczny i
zwinny jak wiewiórka; drugi pilot Płonka, wysoki, nieco
przygarbiony, z krogulczym nosem, podobny do drapieżnego
ptaka. Cała menażeria! Tak ich zresztą przezywano. W
dodatku ich samolot typu DC-3 oznaczony literami SP-KOG
nieoficjalnie nazywał się „Kogucik”.
Kapitan tego zespołu, Godzicki, w oczekiwaniu na
pasażerów rozmawiał jeszcze z Piotrem Mareszem.
Piotr zapytał o Mary.
- Dawno jej nie widziałem - dodał, jakby chcąc się
usprawiedliwić.
Godzicki zaśmiał się krótko.
- I ja - odrzekł. - Mary jest, zdaje się, w Łodzi. A może
w Piotrkowie? Tournee artystyczne, uważasz. Ale już
kończy; pewnie wróci w przyszłym tygodniu i przez jakiś
czas będzie spoczywała na laurach. Aha, zamierza grać w
jakimś filmie. Ktoś jej powiedział, że jest niezwykle
fotogeniczna i w dodatku podobna do Deanne Durbin czy też
może do kogoś tam innego. Wpadnij do niej. Ona mi ciągle
powtarza, że powinna była wyjść za mąż za ciebie, nie za
mnie. Zdaje się, że ma rację... No, idzie wreszcie balast -
powiedział spoglądając na grupę pasażerów, którzy wyszli z
poczekalni. - Mamy już przeszło dwie godziny opóźnienia.
Piotr obejrzał się także. Był trochę rozdrażniony;
niepotrzebnie się wyrwał z tym pytaniem o Mary. Wiedział,
że Godzić-cy mieli się rozejść. Ryszard do niedawna nie
zaprzeczał tym pogłoskom. Dopiero od czasu gdy Mary
odziedziczyła znaczny spadek po ciotce z Whitby, znów się
2
jakoś ułożyło między nimi.
Pasażerowie - „balast”, jak o nich pogardliwie mówił
Godzicki - wchodzili już po schodkach do gondoli samolotu.
Maresz zawsze spoglądał na swoich pasażerów z niejakim
zaciekawieniem. W każdym razie nie traktował ich wyłącznie
jako balast. Ci, którzy mieli polecieć z Ryszardem, również
do pewnego stopnia budzili jego zainteresowanie. Poza tym,
obserwując ich, mógł pominąć milczeniem to, co Godzicki
powiedział o nim i o swojej żonie. Wreszcie, odwracali jego
myśl od owego drażliwego tematu: spraw Mary i Ryszarda.
Próbował odgadnąć, kim są ci ludzie udający się do
Poznania lub może dalej - do Szczecina.
Energiczna, przystojna blondynka z teczką - sekretarka
biura jakiegoś ministra? A może sędzia? Albo adwokat? Ta
druga, ciemna, w okularach, wygląda na chemika, lekarza czy
też konserwatora lub eksperta sztuki. Chudy, nerwowy facet
o długiej, bladej twarzy, z zaczerwienionymi oczyma,
okutany szalikiem w kratę, w kusym paletku - to inspektor
księgowości. Starszy jegomość z brodą jest chyba
profesorem. Odprowadza go ładna dziewczyna - pewnie
córka („Uważaj na siebie, tatko. Do widzenia!”). Marynarz,
który cierpliwie oczekuje swojej kolei, podnosi dłoń do
daszka czapki: - Do widzenia pani. - Potem, wchodząc już po
stopniach, ogląda się za nią jakby z żalem. Pewnie wymienili
zaledwie kilka słów. Spotkali się pierwszy raz w życiu w
poczekalni dworca lotniczego, on wyświadczył jej jakąś
drobną przysługę - podniósł upuszczoną paczkę, dowiedział
się, że start nastąpi za kilka minut, albo coś w tym rodzaju - i
oto traci ją z oczu, bo zdarzyło się to w ostatnim dniu urlopu,
w ostatniej chwili przed odlotem.
Ona też się ogląda i także za późno, bo marynarz już
jest w gondoli, a na schodki wstępuje mężczyzna w średnim
3
Wieku, ubrany w krótki kożuszek. Ten z wyglądu
przypomina robotnika - może jest wybitnym przodownikiem
pracy, dyrektorem fabryki, posłem lub kierownikiem jakiejś
budowy? Może traserem albo spawaczem ze stoczni?
Za nim młody student; potem paniusia w bogatym
futrze, z mnóstwem pakunków i z pieskiem. Wreszcie dwaj
pasażerowie, których można by równie dobrze uważać za
urzędników, jak za dziennikarzy, techników czy
handlowców.
Mechanik z grupy startowej podszedł do „maszyny, by
zatrzasnąć drzwi i odsunąć schodki. Godzicki odrzucił
niedopałek papierosa.
- No, lecę. Cheerio!
- Będziesz miał kiepską pogodę - powiedział Maresz.
Tamten lekceważąco wzruszył ramionami.
- Fa-fu! Taka tam mgiełka... Można było startować o
czasie, tylko tu się o wszystko trzęsą. Serwus!
- Serwus!
Piotr odwrócił się i ruszył w stronę dworca. Zanim
wszedł do środka, rozrusznik przy prawym silniku sapnął,
szarpnął śmigłem, obrócił je dwa razy. Rozległ się spieszny
warkot, niebieski dym strzelił z rury wydechowej i spłynął
wzdłuż kadłuba, który zaczął drgać nerwowo, jakby z
niecierpliwości.
Piotr Maresz przeszedł przez poczekalnię i dostawszy
się po schodach na piętro energicznie zapukał do drzwi z
napisem: Emil Hornowski Szef pilotów.
- Wejść! - odezwał się głos z wewnątrz.
Piotr wszedł. Obszerny jasny pokój, z oknem
wychodzącym na lotnisko, był prawie pusty. Wielkie dębowe
biurko z zakurzonym blatem, dwa aparaty telefoniczne, mały
stolik z karafką wody i szklanką, półka na książki i dwa czy
4
trzy krzesła - to było wszystko.
Hornowski stał przy oknie, tyłem do pokoju, z rękami
w kieszeniach. Marynarka marszczyła mu się na plecach w
liczne poprzeczne fałdy, wymięta, jakby w niej sypiał.
Poprzez rzadkie włosy na tyle głowy prześwitywała łysina.
Gdy Maresz zamknął drzwi za sobą, szef pilotów
zwrócił się ku niemu.
- Aha, to ty. Siadaj. Pogoda, co?
- No, marcowa - bąknął Piotr przysuwając sobie
krzesło. - Na wybrzeżu jest słonecznie.
Hornowski przeszedł się po pokoju, zawrócił, stanął
przed Mareszem.
- Przydzieliłem ci drugiego pilota - powiedział nagle. -
Nazywa się Flisak. Jan Flisak, syn Jakuba. Urodzony w roku
1928. ZMP. Skończył pilotaż podstawowy w aeroklubie,
przeszkolony u nas w LOCIE. Janczar go szkolił. Znasz go?
- Janczara? Pewnie że znam.
- Janczara! Nie Janczara, tylko tego szczeniaka.
- Szczeniaka nie znam osobiście, ale wiem, który to.
Taki kościsty dryblas z jasną czupryną?
- Właśnie.
- Dosyć mi się podobał; wygląda na dobrego chłopca.
Hornowski się skrzywił.
- Phi, tak sobie. Mnie on się zanadto nie podoba. Jakiś
taki z gruba ciosany, mrukliwy, skryty - prawdziwy chłop.
No, ale w tym aeroklubie podobno był wybitny, a u nas...
Janczar mówi, że jest dobry. Ja sam właściwie nie miałem
czasu wiele z nim latać. Raz czy dwa. A pilotów jest mało, bo
naczelny się uparł, żeby tylko młodych, z aeroklubów...
Piotr skinął głową.
- To Lamot zostaje kapitanem? - spytał.
- Aha. Jak długo on z tobą latał? Rok?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin