Pomóc sobie wbrew 'sobie' - Aneta Piech.doc

(147 KB) Pobierz
Pomóc sobie wbrew „sobie”

Pomóc sobie wbrew „sobie”

z prof. Jerzym Aleksandrowiczem rozmawia Aneta Piech

Miesięcznik ZNAK, czerwiec 2005 (601)

 

 

 

 

Powiedzenie choremu, że aby wyzdrowieć, musi

się zmienić, to często propozycja nie do przyjęcia,

bo oznacza rezygnację z własnego „ja”.

 

 

ANETA PIECH: Kiedy można podejrzewać, że ma się nerwicę?

 

PROF. JERZY ALEKSANDROWICZ: Gdy rozmaite dolegliwości utrudniają życie. Na ogół przychodzi wtedy na myśl, że przeżycia takie jak lęk, nieuzasadniony smutek albo dolegliwości fizyczne czy nieadekwatne do sytuacji zachowania to jakaś choroba. Jeśli badania lekarskie wykluczą somatyczne przyczyny tych zaburzeń, wtedy prawie na pewno jest to zaburzenie nerwicowe.

 

Jednak czy chory potrafi dostrzec, że jego zachowanie w określonej sytuacji jest niewłaściwe?

 

Zaburzenie nerwicowe nie narusza zdolności krytycznej oceny własnegostanu czy sytuacji. Chory cierpiący na takie zaburzenie wie, że coś się z nim dzieje – tak samo jak człowiek, który ma gorączkę. Oczywiście, tylko wtedy jeśli ma odpowiednią wiedzę, wykształcenie, potrafi nazwać swój stan chorobą, a nie na przykład opętaniem. Jednak nawet „fachowiec” – psycholog czy psychiatra – nie wie wtedy,

dlaczego coś się z nim dzieje.

Umiejętność krytycznego spojrzenia na swój stan różni zresztą chorych na nerwice od osób cierpiących na niektóre zaburzenia psychotyczne. Ci drudzy nie dostrzegają, że pewne ich przeżycia czy zachowania są objawami choroby właśnie, a nie na przykład wyrokiem losu. Przeciwnie, człowiek taki jest przeświadczony, że rozeznaje rzeczywistość prawidłowo, a wszyscy inni, nie wiadomo dlaczego, oceniają ją inaczej niż on. Myśli, iż dzieje się tak „pewnie dlatego, że wszyscy zwariowali”.

 

Czy każdy człowiek w jakimś momencie swojego życia musi przeżyć zaburzenia nerwicowe?

 

Niekoniecznie. Większość ludzi, nawet – jak się wydaje – 70-80 procent populacji, nie ma zaburzeń nerwicowych. Może dlatego, że świetnie sobie radzą z różnymi codziennymi trudnościami, i to na ogół dzięki temu, że nie było im w dzieciństwie czy w młodości zbyt łatwo.

 

Znaczy to, że dziecko musi od życia dostać w skórę, żeby sobie radziło?

 

W jakimś sensie tak. Im więcej wyzwań i doświadczeń w dzieciństwie czy młodości, tym większe prawdopodobieństwo, że wytworzą się mechanizmy radzenia sobie z trudnościami, które zapewniają zdrowie, a ściślej: pozwalają uniknąć powstawania objawów nerwicowych.

 

Co to znaczy, że ma się silną osobowość?

 

Oznacza to tylko tyle, że człowiek dysponuje rozmaitymi sposobami radzenia sobie w życiu. Także z samym sobą, z konfliktami, jakie pojawiają się w jego przeżywaniu samego siebie i świata. Co więcej, znaczy to, że umie on tworzyć nowe mechanizmy radzenia sobie w zmieniającej się rzeczywistości, jest elastyczny, otwarty, a nie konserwatywny. Taki człowiek przez cały czas funkcjonuje sprawnie, potrafi pokonywać przeciętne trudności życiowe. Jak Pani widzi, jest to niemal zaprzeczenie potocznego rozumienia „silnej osobowości” – niezłomności zasad i poglądów, nieustannego narzucania swojej woli innym itp.

 

A gdy kogoś, kto ma silną osobowość, ogarnia lęk?

 

Może raczej strach? Strach, który wynika z zagrażających sytuacji zewnętrznych? Umiejętności radzenia sobie w życiu nie chronią przed takim doznaniem jak obawa przed utratą pracy czy zmianą trybu życia wynikającą choćby z przejścia na emeryturę. Człowiek o silnej osobowości łatwiej sobie z tym poradzi, ale to nie znaczy, że nie będzie się bał.

Natomiast lęk występuje częściej u osób przeżywających wewnętrzne konflikty, z którymi nie potrafią sobie poradzić: na przykład niezgodność między potrzebami a możliwościami. Tacy ludzie często mogą nawet nie zdawać sobie sprawy z istnienia tych potrzeb, bo są one czymś zakazanym, na przykład grzechem. Wtedy muszą je

„wypierać” do podświadomości.

 

Wydaje się jednak, że lęk i smutek są wpisane w istotę człowieczeństwa.

 

Rzeczywiście, tak się wydaje. Ale czy to prawda? Na pewno są elementem

egzystencji ludzkiej, ale czy także istoty człowieczeństwa? A poza tym – czy egzystencjalny lęk lub smutek są identyczne z przeżyciami pojawiającymi się w chorobie?

W psychiatrii odróżnia się lęk od strachu. To drugie odczucie jest wywołane rzeczywistym zagrożeniem i – podobnie jak wszelkie zagrożenia – stanowi element naszej egzystencji. Boimy się chociażby śmierci. Lęk jest takim samym uczuciem jak strach, ale zagrożenie leżące u jego źródła nie jest przez pacjenta realistycznie postrzegane. Tkwi w psychice chorego, a nie w zewnętrznej sytuacji.

Jeśli na przykład ktoś obawia się wyjść z domu czy wsiąść do autobusu, to jest to przeżycie mało adekwatne do ewentualnego zagrożenia, jakie może teoretycznie się pojawić choćby w postaci kolizji na drodze. Najprawdopodobniej w rzeczywistości wcale się nie boi, że dojdzie do wypadku, ale na przykład obawia się jakiegoś kroku,

który by zmienił jego dotychczasową sytuację życiową: boi się gdzieś „pojechać” w sensie metaforycznym, nie zaś dosłownym. Obawia się ruszyć w nieznane, a więc zagrażające: w małżeństwo, macierzyństwo czy ojcostwo, w awans na kierownicze stanowisko. Takie zagrożenie jest czymś, czego się równocześnie pragnie. Nie dociera ono do świadomości, bo pacjent postrzega tylko substytut – metaforę tego rzeczywistego zagrożenia (jazdę autobusem) i z tym substytutem, który na ogół sam w sobie nie jest zagrażający, wiąże przeżycie lęku.

 

Czy pod taką metaforą zawsze kryje się jakieś realne zagrożenie?

 

Prawie zawsze. To, czy uda się je dostrzec, zależy od sprawności myślenia i gotowości pacjenta do introspekcji. Jest to bardzo trudne zadanie, które na ogół wymaga pomocy psychoterapeuty. Ale wracając jeszcze do tego przykładu: są takie szczególne okoliczności, w których za lękiem przed wsiadaniem do autobusu nic się nie kryje.

Bywa, że jakieś wydarzenie powoduje powstawanie lęku na zasadzie odruchu warunkowego. Jeżeli taki lęk odczuwa osoba, która dopiero co wyszła ze szpitala po wypadku, to nie ma powodu doszukiwać się ukrytych znaczeń.

 

Identyfikowanie UFO

 

Na czym w takim razie polega rola psychoterapeuty?

 

Przede wszystkim na stworzeniu takich warunków, żeby do rozszyfrowania metafor mogło w ogóle dojść (co nie znaczy, że zawsze dojdzie).

Najpierw pacjent powinien się dowiedzieć, że objaw ma jakieś znaczenie, potem musi mieć czas na to, żeby poszukać w swoim umyśle, co ten objaw może wyrażać. Psychoterapeuta mu tego nie powie, bo sam nie wie. Znaczenia objawów nie da się przecież ująć w formie słownika. Każdy człowiek inaczej konstruuje metafory i dlatego tylko on sam jest w stanie rozszyfrować, co się pod nimi kryje.

Można mu pomagać, pokazując, w jaki sposób się szuka takich znaczeń, choćby poprzez pytania typu: „Co się działo w Pani/Pana życiu w okresie, kiedy ten objaw wystąpił?” albo: „Proszę przypomnieć sobie to uczucie lęku i opowiadać, co Pani/Panu przychodzi do głowy”. Takie pytania prowokują swobodne kojarzenie, w czasie którego może nieoczekiwanie przyjść na myśl przyczyna zaburzenia. Jest wiele sposobów, technik psychoterapeutycznych ułatwiających pacjentowi „podejście

do furtki”. Ale to, czy on tę furtkę otworzy, czy zobaczy, co za nią jest, już od psychoterapeuty nie zależy.

 

Bardzo wielu terapeutów mówi to, co im

przyjdzie na myśl, nawet nie dodając słowa: „może”.

 

Oczywiście, terapeuta – jak każdy człowiek – też kojarzy i poszukuje znaczeń. Może więc domyślać się znaczenia metafory albo tego, że „coś z czegoś wynika”. Ale trafność takich skojarzeń jest ograniczona. Niestety, bardzo wielu terapeutów nie mających odpowiednich kwalifikacji nie zdaje sobie z tego sprawy i mówi to, co im przyjdzie na myśl, nawet nie dodając słowa: „może”: „Pan ma kompleks Edypa”. Albo: „nie nauczyła się Pani dbać o siebie”, „boi się Pani wyrażania swoich emocji”, „to efekt nadużycia (braku miłości, ograniczeń wolności...) w dzieciństwie” itp. Terapeuta nadmiernie ufa teorii, która go zafascynowała.

 

Taki rodzaj szufladkowania...

 

Nawet więcej. To rodzaj indoktrynacji, która szkodzi pacjentowi, bo w efekcie takich stwierdzeń psychoterapeuty choremu wydaje się, że już wie, jaka jest przyczyna jego zaburzeń, a tymczasem to, co mu się wydaje, jest zazwyczaj odległe od prawdy. Tworzy się przy tym szczególna wyobrażeniowa rzeczywistość, w której żyją pacjent i terapeuta. Wszystko to oddala od możliwości udzielenia skutecznej pomocy. Potem się z takich działań terapeutów nabijają w kabaretach. I słusznie.

Jakimś kryterium pokazującym, czy to, co się dzieje w terapii, jest sensowne, może być chwilowe nasilenie, a dopiero po tym ustąpienie dolegliwości. „Podejście do furtki” nasila objawy, odkrycie ich przyczyn sprawia, iż ustępują. Ale to nie znaczy, że jest wówczas lżej: dostrzeżenie tego, co oznacza metafora – objawu nerwicowego – jest zazwyczaj bardzo przykre. I nie chce się tego zobaczyć, choć tylko w ten sposób można sobie poradzić z zagrożeniem.

Samo ustępowanie dolegliwości nie jest jednak wystarczającym dowodem skuteczności leczenia. Często jest ono wynikiem powstawania pozornej wiedzy, którą nazywamy racjonalizacją. Najczęściej jest ona wiarą w to, co było treścią indoktrynacji – w poglądy terapeuty. Przynosi ona wyraźną ulgę. Pacjent już „wie, co to jest”, więc

czuje się lepiej. To tak jak z UFO – nie wiadomo, co strasznego tam lata, ale jak się to nazwie „niezidentyfikowanym obiektem latającym”, przestaje zagrażać, zostaje „oswojone”. Tylko że w wyniku powstania takiej pozornej wiedzy okazuje się, iż wprawdzie chory już wie, dlaczego ma dolegliwości, ale ma je dalej. A bywa i tak, że jest z nich dumny.

 

Dlaczego pacjent bywa dumny ze swoich dolegliwości?

 

No bo są „takie niezwykłe”, świadczą o oryginalności, wrażliwości, szczególnym uduchowieniu...

 

Pisarze, poeci, malarze też są szczególnie wrażliwi. Stąd blisko do tego, by czuć się wyjątkowym.

 

„Wrażliwość” chorych na nerwice jest czymś innym, zbliżonym do egzaltacji. Prawdziwa wrażliwość, podobnie jak talent, nie jest związana z zaburzeniem psychicznym. Często przekonaniu chorego o jego „ogromnej wrażliwości” towarzyszy jej ewidentny brak.

 

Przez długi czas uważano, że choroba psychiczna może potęgować talent.

 

Raczej nie ma nań wpływu. Może przyczynić się do tego, że cierpiący zacznie tworzyć, wykorzystywać swój talent, ale sama w sobie nie jest źródłem tych zdolności. Przeżycia chorobowe mogą być inspiracją dla malarza, ale nie decydują o wartości dzieła. Zaburzenie psychiczne na ogół zmniejsza możliwość wykorzystania talentu, a ostra psychoza zazwyczaj przeszkadza w twórczości.

Sprawę komplikuje to, że wartość dzieła sztuki oceniamy zawsze w kontekście kulturowym. Jakieś dzieło możemy uważać za genialne dlatego, że aktualnie taka jest nasza percepcja tego rodzaju sztuki, a w innej epoce mogłoby ono zostać uznane za bezwartościowy kicz. Na przykład fascynacja surrealizmem niewątpliwie przyczyniła się do tego, że obrazy tworzone w psychozie budzą tak wielkie zainteresowanie.

 

Czy można wyleczyć pacjenta, jeżeli on sam nie jest zaangażowany w terapię? Zdarza się przecież, że chorzy trafiają do szpitala, bo przyprowadził ich ktoś z rodziny.

 

W przypadku zaburzenia nerwicowego – nie można. Psychoterapia to taka szczególna sytuacja, w której pacjent musi leczyć sam siebie, my tylko stwarzamy mu do tego warunki i staramy się – o ile potrafimy – pokazać kierunek, w którym mógłby podążać. Jeżeli on sam nie będzie chciał się leczyć, to jesteśmy bezradni. Zresztą taki zmuszony do leczenia pacjent po kilku dniach przestanie przychodzić do poradni lub wypisze się ze szpitala.

Jeśli pacjent zostanie całkowicie wyleczony, będzie to przede wszystkim jego własna zasługa. Dlatego gdy mnie pytają o to, jakie mamy wyniki leczenia, jak wielu chorych zostaje wyleczonych, często odpowiadam, że to pytanie źle postawione. Efekt zależy przede wszystkim od tego, kogo leczymy. To nie my, psychoterapeuci, „mamy” wyniki. Ale za niepowodzenia to właśnie my jesteśmy odpowiedzialni. Bo nie potrafiliśmy skutecznie pomóc tym, którzy chcieli się wyleczyć. W gruncie rzeczy takim niepowodzeniem jest nie tylko brak poprawy czy pogorszenie, ale także „tylko poprawa”. Bo przecież pacjent, który „tylko” czuje się lepiej, ale ma nadal dolegliwości, jest nadal chory. Są jednak także tacy pacjenci, którzy „chcą się leczyć, a nie chcą wyzdrowieć”.

 

Choroba to ja

 

Dlaczego pacjent może nie chcieć się wyleczyć?

 

Bo się tego boi albo mu się nie opłaca być zdrowym – na przykład straci rentę... Bardzo często chce pozostać takim, jaki był dotychczas, i jednocześnie być zdrowy. A to nie jest możliwe. Zaburzenia nerwicowe – poza tymi, które są ostrą reakcją na stres (na przykład powstają w wyniku kataklizmu, katastrofy) i w większości przypadków

ustępują nawet bez leczenia – są konsekwencją zaburzeń osobowości. A ta osobowość ukształtowała się w dzieciństwie i człowiek żył z nią przez cały czas. Nawet się nie dowiedział, co to znaczy być zdrowym.

Gdy jest się dzieckiem, nieprawidłowa osobowość zwykle tak bardzo nie przeszkadza. Pozostaje się wtedy pod opieką, a większość zagrożeń, jakie stwarza życie, biorą na siebie rodzice. Gdy człowiek zaczyna dorastać, musi sobie radzić sam i często nie wie jak. Bywa, że teoretycznie nawet wie, ale nie ma takich cech osobowości, „mechanizmów radzenia sobie”, które by mu to umożliwiły. Wtedy pojawiają się zaburzenia nerwicowe. Dlatego, dopóki pozostanie taki, jaki jest, będzie „miał nerwicę”.

Powiedzenie choremu, że aby wyzdrowieć, musi się zmienić, to często propozycja nie do przyjęcia, bo oznacza rezygnację z własnego „ja”. O złamaniu nogi czy infekcji można powiedzieć: „to moja choroba”. Mając przewlekłe zaburzenia nerwicowe, trzeba zdać sobie sprawę, że „choroba to ja”. Wobec tego „albo zostanę chory, albo przestanę być sobą po to, żeby być zdrowym”. Dla wielu to dramat.

 

Ale przekonanie, że chory przestanie być sobą, kiedy wyzdrowieje, oczywiście jest fałszywe?

 

Przeciwnie, prawdziwe! Jeśli na przykład ktoś jest masochistą i jego „ja” jest zbudowane na dręczeniu siebie, to jest gotów na cierpienia, bo dostarczają satysfakcji. Jeśli chce się ich pozbyć, nie może pozostać masochistą, musi przestać „być sobą”.

W terapii pacjent często spostrzega, że na przykład jego poświęcanie się, ofiarność itp. były sposobem czerpania satysfakcji z tego, że czuł się lepszy, szlachetniejszy niż inni. Okazuje się, że to było zakłamanie, przejaw zaburzenia. Z taką wiedzą o sobie jest znacznie trudniej żyć niż z objawami choroby. Ani więc poznanie swoich rzeczywistych motywów działania, ani rozszyfrowanie znaczenia objawów, a tym bardziej podjęcie decyzji, że chce się zamienić swoje zaburzone „ja” na zdrowe, nie jest prostą sprawą i wielu chorych wzbrania się przed takim krokiem.

Wtedy często jesteśmy bezradni.

 

Teraz, jak słyszałam, tylko trzydzieści procent opuszczających szpital jest wyleczonych. Jaka jest tego przyczyna?

 

Nie mam rzetelnej odpowiedzi na to pytanie. W 1991 roku aż ok. 60 procent naszych pacjentów zostało wyleczonych, a stan tylko ok. 10 procent z nich się nie poprawił... Myślę, że wiele zależy od sytuacji społeczno-ekonomicznej. Zdarza się, że przez jakiś czas częściej zgłaszają się na leczenie osoby lżej chore, kiedy indziej bardziej chore – może to ma jakieś znaczenie. Poza tym wydaje mi się, że obecnie leczyć przyzwoicie jest znacznie trudniej niż kilkanaście lat temu. Wyniki ekonomiczne stały się ważniejsze niż efekty terapii. A przecież pacjent to nie taki sam towar jak każdy inny, szpital to nie fabryka, która ma przynosić dochód. Jeśli zysk właściciela gabinetu czy szpitala jest najważniejszy, trudno liczyć na to, że będzie się dobrze leczonym. Aktualnie propagowane postawy oddziałują na nas, chociaż staramy się przed tym

obronić. Być może dlatego obecnie wyniki leczenia także i u nas są gorsze, niż mogłyby być.

 

Wyniki ekonomiczne stały się ważniejsze niż efekty terapii.

 

Dlaczego pacjenci, którzy – jak się wydawało – zostali wyleczeni, ponownie przychodzą do szpitala?

 

Przede wszystkim wracają ci, u których nastąpiła poprawa, nawet znaczna, ale nie wyleczenie. Oczywiście, może się zdarzyć, że pacjentowi i jego terapeucie nawet się zdawało, że doszło do wyleczenia. Nasze sposoby pomiaru i oceny efektów nie są doskonałe. A subiektywne wrażenia pacjenta i terapeuty są zupełnie niemiarodajne.

Chociażby to, co opisywałem jako pozorną wiedzę o przyczynach zaburzeń, przynosić może jedynie doraźną ulgę. Jeżeli damy się oszukać „kliszom”, które wynikają z potocznej wiedzy o psychoterapii, i jeśli zawierzymy tym subiektywnym odczuciom, to za jakiś czas okaże się, że leczenie było nieskuteczne.

 

Jak zmierzyć chorobę

 

W jaki sposób ocenia się, czy osoba zgłaszająca się do szpitala powinna

się w nim leczyć?

 

W tej chwili – poza badaniem psychiatrycznym – posługujemy się głównie dwoma narzędziami. Jeden to kwestionariusz objawowy, drugi to test osobowości. Pierwszy pozwala określić, czy i jakie objawy nerwicy ma pacjent w chwili badania. Test osobowości odpowiada na pytanie, czy ma on osobowość, która powoduje, że w razie nawet niewielkiego nasilenia trudności życiowych dochodzi do powstania objawów

nerwicowych. Wprawdzie potrafimy to określać jedynie w przybliżeniu, ale to i tak dużo. Skądinąd przecież, w medycynie stuprocentowo pewna diagnoza zdarza się niezmiernie rzadko.

Na podstawie tych testów możemy też powiedzieć, czy w wyniku leczenia cechy osobowości zmieniły się tak, że w codziennych warunkach życiowych nasz pacjent najprawdopodobniej nie będzie już bezradny i nie będzie miał objawów nerwicowych (chyba że dojdzie do jakichś nadzwyczajnych okoliczności), czy musi się liczyć z tym, że dolegliwości mogą za jakiś czas wrócić. Może ich nie być w tej chwili, bo teraz pacjent nie znajduje się w trudnej dla siebie sytuacji, ale to nie oznacza, że jest zdrowy.

 

W szpitalu, którego jest Pan ordynatorem, nie leczy się osób z zaburzeniami takimi jak schizofrenia, mania czy narkomania.

 

Psychoterapia jest bardzo ważną formą leczenia psychoz, wielu z nas uważa, że podstawową. Ale to inny rodzaj psychoterapii niż ta, która jest potrzebna chorym na zaburzenia nerwicowe czy zaburzenia osobowości. Terapia potrzebna tym ostatnim może nawet szkodzić osobom z zaburzeniami psychotycznymi. To tak jak w leczeniu chorób somatycznych: jednemu są potrzebne antybiotyki, innemu środki na obniżenie ciśnienia.

Psychoterapia, podobnie jak farmakoterapia, to ogólna nazwa różnych sposobów leczenia. Inna sprawa, że stosunkowo wielu terapeutów stosuje procedury psychoterapeutyczne niejako automatycznie, bez zastanowienia się nad tym, co komuś może pomóc, a co zaszkodzić.

 

W grupie zdrowiej

 

Terapia grupowa stała się popularna w czasie II wojny światowej.

 

Próby podejmowano już wcześniej, choć trudno to nazwać psychoterapią grupową w dzisiejszym rozumieniu. Rzeczywiście, gdy w czasie wojny pomocy potrzebowało wiele osób, a psychoterapeutów było mało, zaczęto leczyć w grupach. Dość szybko się okazało, że to nie jest wcale rozwiązanie wyłącznie instrumentalne.

Terapia w grupie stwarza bowiem nowe możliwości oddziaływania, których nie daje psychoterapia indywidualna. Po ponad pięćdziesięciu latach stosowania terapii grupowej coraz lepiej rozumiemy, na czym polega wartość i potencjał tego narzędzia.

Są tacy pacjenci, którym jest potrzebna psychoterapia grupowa, i tacy, których powinno się leczyć indywidualnie – to zależy od rodzaju zaburzeń. Niektórzy chorzy chcą się leczyć w grupie, inni w terapii indywidualnej, chociaż niekoniecznie służy to ich dobru. Bywa przeciwnie. Psychoterapeuta sam musi rozstrzygnąć, jaki rodzaj terapii jest dla pacjenta odpowiedni, a jaki niewskazany.

 

Co daje terapia grupowa?

 

Wszystko to, co indywidualna, i jeszcze więcej. Możliwość zmiany tego, co zaburzone, jest wielokrotnie większa w sytuacji grupowej niż podczas kontaktu jednego pacjenta z terapeutą. Często bardziej wpływa na nas opinia wielu osób niż sądy nawet największego autorytetu. Poza tym wiele mechanizmów zaburzeń niezauważalnych

w indywidualnej psychoterapii ujawnia się tylko na spotkaniach grupowych, wiele oddziaływań terapeutycznych wymaga zaangażowania kilku osób. Możliwości dostrzeżenia przyczyn dolegliwości – błędnych schematów postrzegania oraz interpretowania rzeczywistości, istnienia konfliktów, które wyrażają się w zachowaniu itp. – a także zmiany tego, co je powoduje, są więc znacznie większe.

Leczenie w grupie rodzi również poczucie związku z innymi ludźmi będące bardzo ważnym źródłem oparcia. W psychoterapii indywidualnej zazwyczaj dostarcza go związek z terapeutą, ale łatwo dochodzi wówczas do powstania chorobliwej zależności od jednej osoby. Ponadto grupa psychoterapeutyczna umożliwia zrozumienie przyczyn niepowodzeń w relacjach z innymi ludźmi i skorygowania

swojego sposobu funkcjonowania. To wprawdzie tylko dodatkowa, uboczna korzyść z leczenia, ale bywa ona niezmiernie użyteczna.

 

W grupie terapeutycznej pacjent zachowuje się tak jak w kontaktach z innymi ludźmi w życiu.

 

Tak. Natomiast taka grupa nie reaguje podobnie jak grupa naturalna: rodzina, znajomi czy współpracownicy. Przede wszystkim obowiązuje tu reguła, że nie trzeba i nie należy udawać. Zachowanie pacjenta, które byłoby nie do przyjęcia w innej sytuacji i spowodowałoby rozmaite konsekwencje, w psychoterapii zostaje jedynie wykorzystane do zrozumienia, dlaczego się tak stało, o co chodzi, jakie są chorobowe

motywy takiego zachowania. Sytuacja jest sztuczna, ale zarazem to wszystko przecież dzieje się naprawdę. Dzięki temu powstaje zarówno poczucie bezpieczeństwa, jak i możliwość zrozumienia tego, co powoduje niepowodzenia w relacjach z innymi ludźmi.

Psychoterapia indywidualna nie daje równie dużych możliwości. Można w jej trakcie opowiedzieć, co się dzieje w różnych sytuacjach społecznych, ale pacjent nie może tego przeżyć i zobaczyć w czasie spotkania.

 

Daje to choremu szansę na skorygowanie niektórych zachowań, co w swojej książce określił Pan jako „przeuczanie”, wytwarzanie innych sposobów reagowania. Na przykład pacjentka, która nigdy nie robiła sobie makijażu, może zacząć się malować...

 

Jeżeli źle zrobi makijaż i pójdzie na imprezę, to będzie nieszczęście. Wyśmieją, zaboli. A od grupy psychoterapeutycznej dowie się jedynie, co może robić, by podkreślić swoją urodę, a co ją szpeci. Musi jednak zaryzykować i pokazać nową twarz. Z sukcesem będzie się wiązała informacja, że jest OK, a z niepowodzenia nie wyniknie nic złego, jedynie propozycja korekty.

Ale to nie jest najważniejsze. Przeuczanie to przede wszystkim dostarczanie

możliwości autentycznego doświadczenia, że coś, co się uważało za oczywiste, wcale takie nie jest, że coś, co się uznawało za niemożliwe, nieraz leży w zasięgu ręki itp. Powstanie nowych sposobów reagowania i zwiększenie arsenału mechanizmów radzenia sobie jest możliwe tylko poprzez takie doświadczenia, poprzez sprawdzanie się na swoistym „poligonie”, jakim są spotkania grupy psychoterapeutycznej.

 

Źdźbło i belka w oku

 

W terapii grupowej chorzy ludzie leczą siebie nawzajem. To dość kontrowersyjne.

 

Znana przypowieść o tym, że lepiej widzi się źdźbło w oku bliźniego niż belkę we własnym, tłumaczy to najtrafniej. Każdy z pacjentów ma zaburzenia w innym obszarze swojej psychiki. Nie dostrzega ich i jest wobec nich bezradny, ale często bez trudu dostrzeże istotę zaburzenia osoby siedzącej naprzeciwko. Dlatego pacjenci mogą pomóc sobie nawzajem.

Nie oznacza to jednak, że spotykanie się z innymi chorymi jest samo w sobie leczące. Udział terapeuty dysponującego wiedzą o rodzajach chorób i sposobach ich przejawiania się oraz o tym, jakie oddziaływania psychospołeczne mogą być użyteczne w uzyskaniu zmian prowadzących do zdrowia, jest warunkiem zaistnienia procesu

leczenia. Bez terapeuty grupa może co najwyżej stanowić ważną i użyteczną pomoc, dawać komuś oparcie, ale nie dojdzie do uruchomienia oddziaływań terapeutycznych.

Dlatego wydaje mi się bardzo ważne odróżnianie psychoterapii, grupowej czy indywidualnej, od pomocy psychospołecznej udzielanej przez jakąkolwiek osobę niemającą odpowiednich kwalifikacji – kogoś najbliższego, teologa, nawet przez życzliwego i mądrego psychologa czy lekarza. Taka pomoc bywa najważniejszym postępowaniem w sytuacjach samotnego umierania, jest nieocenionym, chociaż nie najważniejszym, elementem oddziaływań leczniczych, podstawą psychorehabilitacji i interwencji w sytuacjach kryzysowych itp. To jednak nie to samo co leczenie w dosłownym sensie.

 

Czemu służą zebrania społeczności pacjentów leczących się w ośrodku?

 

Różnym celom. Po pierwsze, dają możliwość oceny, określenia, co każdy z pacjentów uzyskał w ciągu tygodnia, a cze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin