Albert Camus
Dżuma
Jest rzeczą równie rozsądną ukazać
jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, jak
ukazać coś, co istnieje rzeczywiście,
przez coś innego, co nie istnieje.
Daniel Defoe
Ciekawe wypadki, które są tematem tej kroniki, zaszły w 194. r. w Oranie. Według powszechnego mniemania nie były one tu na swoim miejscu, wykraczały bowiem nieco poza zwyczajność. W istocie, na pierwszy rzut oka Oran jest zwykłym miastem i niczym więcej jak prefekturą francuską na wybrzeżu algierskim.
Miasto, trzeba przyznać, jest brzydkie. Wygląda spokojnie i dopiero po pewnym czasie można zauważyć, co je odróżnia od tylu innych miast handlowych pod wszystkimi szerokościami. Jakże wyobrazić sobie na przykład miasto bez gołębi, bez drzew i ogrodów, gdzie nie uderzają skrzydła i nie szeleszczą liście, miejsce nijakie, jeśli już wyznać całą prawdę? Zmiany pór roku czyta się tylko w niebie. Wiosnę oznajmia jedynie jakość powietrza lub koszyki kwiatów, które drobni sprzedawcy przywożą z okolicy: wiosnę sprzedaje się na targach. W lecie słońce zapala zbyt suche domy i pokrywa mury szarym popiołem; wówczas można żyć tylko w cieniu zamkniętych okiennic. Jesienią natomiast potop błota. Pięknie bywa tylko zimą.
Najdogodniej można poznać miasto, starając się dociec, jak się w nim pracuje, jak kocha i jak umiera. W naszym małym mieście, może za przyczyną klimatu, wszystko to robi się razem, z miną jednako szaleńczą i nieobecną. To znaczy, że ludzie tu się nudzą i starają się nabrać przyzwyczajeń. Nasi współobywatele dużo pracują, ale zawsze po to, by się wzbogacić. Interesują się przede wszystkim handlem i zajmują się głównie, jak to sami nazywają, robieniem interesów. Oczywiście mają również upodobania do prostych radości, lubią kobiety, kino i kąpiele morskie. Bardzo jednak rozsądnie zachowują sobie te przyjemności na sobotę wieczór i na niedzielę, usiłując w inne dni tygodnia zarobić dużo pieniędzy. Wieczorem, po wyjściu z biur, spotykają się o umówionej godzinie w kawiarniach, przechadzają po tym samym bulwarze albo siadają na swych balkonach. Pragnienia młodszych są gwałtowne i krótkie, a grzechy starszych nie wykraczają poza związki amatorów kręgli, bankiety stowarzyszeń i zebrania, gdzie gra się grubo w karty.
Można zapewne powiedzieć, że nie są to osobliwości naszego miasta i że, razem wziąwszy, wszyscy nasi współcześni są tacy. Bez wątpienia, nic dziś bardziej naturalnego niż ludzie pracujący od rana do wieczora, którzy potem przy kartach, w kawiarni i na gadaniu tracą czas, jaki pozostał im do życia. Ale są miasta i kraje, gdzie ludzie od czasu do czasu podejrzewają istnienie czegoś innego. Na ogół nie zmienia to ich życia. Ale zaznali podejrzeń, a to zawsze jest wygrana. Natomiast Oran jest wyraźnie miastem bez podejrzeń, to znaczy miastem całkowicie nowoczesnym, a zatem nie jest rzeczą konieczną określać dokładnie, w jaki sposób kochają się u nas. Mężczyźni i kobiety albo łączą się pospiesznie w tym, co nazywa się aktem miłosnym, albo powoli przyzwyczajają się do siebie. Między tymi krańcami często nie ma środka. To także nie jest oryginalne. W Oranie, jak gdzie indziej, z braku czasu i zastanowienia trzeba kochać, nie wiedząc o tym.
Bardziej oryginalna w naszym mieście jest trudność, z jaką przychodzi tu umierać. Trudność nie jest zresztą właściwym słowem i raczej należałoby mówić o niewygodzie. Nigdy nie jest przyjemnie chorować, ale są miasta i kraje, które podtrzymują nas w chorobie, miasta i kraje, gdzie można w pewien sposób popuścić sobie cugli. Choremu trzeba łagodności, pragnie znaleźć jakieś oparcie, to naturalne. W Oranie jednak klimat, waga załatwianych interesów, błaha dekoracja, szybki zmierzch i jakość rozrywek — wszystko wymaga dobrego zdrowia. Chory czuje się tu bardzo samotny. Pomyślcie więc o kimś, kto ma umrzeć w pułapce, oddzielony od innych setkami ścian trzeszczących od żaru, gdy w tej samej chwili cała ludność rozmawia przez telefon lub w kawiarniach o wekslach, frachtach morskich i dyskontach. Zrozumiecie, jak niewygodna jest śmierć, nawet nowoczesna, jeśli zjawi się niespodzianie w skwarnym mieście.
Tych kilka uwag daje może wystarczające pojęcie o Oranie. Zresztą nie należy w niczym przesadzać. Trzeba tylko podkreślić banalny wygląd miasta i życia. Czas jednak mija tu łatwo, skoro tylko nabierze się przyzwyczajeń. Z chwilą gdy nasze miasto zacznie sprzyjać przyzwyczajeniom, można powiedzieć, że już wszystko jest dobrze. Pod tym względem życie na pewno nie jest zbyt pasjonujące. Ale przynajmniej nie ma u nas nieporządku. Toteż nasza ludność, szczera, sympatyczna i aktywna, zawsze budziła w podróżnych rozsądny szacunek. To miasto, pozbawione malowniczości, roślinności i duszy, w końcu staje się odpoczynkiem i człowiek zapada tu wreszcie w sen. Należy jednak dodać, że zaszczepiono je w niezrównanym pejzażu, pośrodku nagiego płaskowzgórza otoczonego świetlistymi dolinami nad zatoką o doskonałym rysunku. Można tylko żałować, że miasto zbudowano tyłem do tej zatoki, niepodobna więc dostrzec morza, którego zawsze trzeba szukać.
Wiedząc już to wszystko, przyznacie bez trudu, że nasi współobywatele nie mogli spodziewać się wypadków, które zaszły na wiosnę owego roku; jak zrozumiemy później, były one niejako pierwszymi oznakami w serii poważnych wydarzeń, których kronikę zamierzamy tu spisać. Te fakty wydadzą się jednym naturalne, innym, na odwrót, nieprawdopodobne. Ale kronikarz nie może się liczyć z tymi sprzecznościami. Jego zadaniem jest stwierdzić: “To się zdarzyło", kiedy wie, że rzecz zdarzyła się naprawdę, że wypełniła życie wszystkich i że są tysiące świadków, którzy zważą w swym sercu prawdę tego, co on mówi.
Zresztą narrator, którego czytelnik pozna we właściwej chwili, nie miałby najmniejszego prawa zabierać się do przedsięwzięcia tego rodzaju, gdyby przypadek nie pozwolił mu zgromadzić pewnej liczby zeznań i gdyby siłą rzeczy nie był wmieszany w to wszystko, co opowiedzieć zamierza. To właśnie upoważnia go do dokonania pracy historyka. Rzecz jasna, że historyk, nawet amator, ma zawsze dokumenty. Narrator tej opowieści ma więc swoje: przede wszystkim własne świadectwo, następnie świadectwa innych, skoro dzięki swej roli musiał zebrać zwierzenia wszystkich osób tej kroniki, na koniec teksty, które wpadły mu w ręce. Zamierza czerpać z nich, gdy uzna to za stosowne, i użyć ich, jak mu się spodoba. Zamierza również... Ale może już czas porzucić komentarze i przezorne omówienia, i przejść do samego opowiadania. Opis pierwszych dni wymaga pewnej drobiazgowości.
Rankiem 16 kwietnia doktor Bernard Rieux wyszedł ze swego gabinetu i pośrodku podestu zawadził nogą o martwego szczura. Na razie odsunął zwierzę, nie zwracając na nie uwagi i zszedł ze schodów. Ale gdy znalazł się na ulicy, przyszło mu na myśl, że ten szczur nie powinien był tam się znaleźć, i zawrócił, by zawiadomić dozorcę. Widząc reakcję starego Michela, zrozumiał, jak bardzo jego odkrycie było niezwykłe. Obecność tego martwego szczura wydała mu się tylko dziwna, gdy dla dozorcy oznaczała skandal. Postawa dozorcy była zresztą stanowcza: nie ma szczurów w domu. Na próżno doktor zapewniał, że widział szczura na podeście pierwszego piętra, nic nie mogło zachwiać przekonania Michela. Nie ma szczurów w domu, ktoś musiał więc przynieść zwierzę z zewnątrz. Krótko mówiąc, to jakiś kawał.
Tego samego wieczoru, gdy Bernard Rieux stojąc na korytarzu szukał kluczy, zanim wszedł na schody, ujrzał, jak z ciemnej jego głębi wynurza się wielki szczur o wilgotnej sierści, poruszający się niepewnym krokiem. Szczur zatrzymał się, jak gdyby szukał równowagi, skierował ku doktorowi, zatrzymał znowu, zakręcił w miejscu z nikłym piskiem i upadł wreszcie, wyrzucając krew na wpół otwartymi wargami. Doktor przypatrywał mu się przez chwilę i poszedł do siebie.
Nie myślał o szczurze. Ta wyrzucona krew skierowała go na powrót ku jego trosce. Żona doktora, chora od roku, miała wyjechać nazajutrz do uzdrowiska w górach. Zastał ją leżącą w ich pokoju, jak ją o to prosił. W ten sposób przygotowywała się do trudów podróży. Uśmiechnęła się.
— Czuję się bardzo dobrze — powiedziała.
Doktor patrzył na twarz zwróconą ku niemu w świetle lampy przy wezgłowiu. Dla Rieux ta twarz trzydziestoletnia, mimo śladów choroby, była wciąż twarzą młodości, może dzięki owemu uśmiechowi, który górował nad resztą.
— Śpij, jeśli możesz — powiedział. — Pielęgniarka przyjdzie o jedenastej i zawiozę was na pociąg południowy.
Ucałował lekko wilgotne czoło. Uśmiech odprowadził go do drzwi.
Nazajutrz, 17 kwietnia, o godzinie ósmej, dozorca zatrzymał doktora w przejściu, narzekając na kiepskich dowcipnisiów, którzy położyli trzy martwe szczury pośrodku korytarza. Pochwycono je widocznie w prymitywnie sklecone pułapki, były bowiem całe zakrwawione. Dozorca pozostał pewien czas na progu drzwi wejściowych, trzymając szczury za łapy i spodziewając się, że winowajcy zdradzą się jakimś nowym kawałem. Ale nic takiego się nie stało.
— O — powiedział Michel — już ja ich przychwycę!
Rieux, zaintrygowany, postanowił rozpocząć obchód od dzielnic znajdujących się na krańcach miasta, gdzie mieszkali jego najbiedniejsi pacjenci. Śmieci wywożono stąd znacznie później i auto, jadąc wzdłuż prostych i zakurzonych uliczek, ocierało się o kubły na odpadki pozostawione na skraju chodnika. Przejeżdżając tak jedną z ulic, naliczył tuzin szczurów leżących na resztkach jarzyn i brudnych szmatach.
Pierwszego chorego zastał w łóżku, w pokoju wychodzącym na ulicę, który służył zarazem za sypialnię i jadalnię. Był to stary Hiszpan o twarzy twardej i porytej. Miał przed sobą, na kołdrze, dwa garnki napełnione grochem. W chwili gdy doktor wchodził, chory, na wpół wyprostowany w łóżku, opadł do tyłu, usiłując chwycić chropowaty, astmatyczny oddech. Jego żona przyniosła miskę.
— Cóż, doktorze — powiedział podczas zastrzyku — wychodzą, widział pan?
— Tak — powiedziała kobieta — sąsiad znalazł trzy.
Stary zacierał ręce.
— Wychodzą, widać je we wszystkich kubłach na śmiecie, to głód!
Rieux stwierdził potem bez trudu, że cała dzielnica mówi o szczurach. Skończywszy wizyty, wrócił do domu.
— Na górze jest telegram do pana — powiedział Michel.
Doktor zapytał go, czy widział nowe szczury.
— Ach, nie — rzekł dozorca — stoję na czatach, pan rozumie. I te świnie nie mają śmiałości.
Telegram oznajmiał przyjazd matki doktora nazajutrz. Miała zająć się domem syna pod nieobecność chorej. Kiedy doktor wszedł do mieszkania, pielęgniarka już tam była. Rieux ujrzał swoją żonę stojącą w kostiumie, twarz miała uróżowaną. Uśmiechnął się do niej.
— Dobrze — powiedział — bardzo dobrze.
W chwilę potem na dworcu umieszczał ją w wagonie sypialnym. Oglądała przedział.
— Za kosztowne to dla nas, prawda?
— Tak trzeba — powiedział Rieux.
— Co to za historia ze szczurami?
— Nie wiem. To dziwne, ale minie.
Potem powiedział bardzo szybko, że ją przeprasza, że powinien był czuwać nad nią i bardzo ją zaniedbał. Potrząsnęła głową, jakby dając mu znak, by przestał. Ale on dodał:
— Wszystko pójdzie lepiej, kiedy wrócisz. Zaczniemy na nowo.
— Tak — powiedziała z błyszczącymi oczami — zaczniemy na nowo.
W chwilę potem odwróciła się do niego plecami i patrzyła przez okno. Na peronie ludzie tłoczyli się i potrącali. Syczenie lokomotywy dochodziło aż do nich. Zawołał żonę po imieniu i kiedy się odwróciła, zobaczył, że jej twarz jest zalana łzami.
— Nie — powiedział łagodnie.
Uśmiech wrócił pod łzami, nieco skrzywiony. Odetchnęła głęboko:
— Idź, wszystko będzie dobrze. Przycisnął ją do siebie. I teraz na peronie, z drugiej strony szyby, widział tylko jej uśmiech.
— Proszę cię — powiedział — uważaj na siebie.
Ale ona nie mogła go słyszeć.
Blisko wyjścia, na peronie dworca, Rieux potrącił pana Othona, sędziego śledczego, który trzymał swego synka za rękę. Doktor zapytał go, czy wybiera się w podróż. Długi i czarny pan Othon, którego wygląd przywodził na pamięć sylwetkę światowca, jak to mawiało się dawniej, i karawaniarza zarazem, odparł głosem uprzejmym, ale lakonicznie:
— Oczekuję małżonki, która pojechała złożyć wyrazy szacunku mojej rodzinie.
Lokomotywa gwizdnęła.
— Szczury... — powiedział sędzia.
Rieux pchnęło w stronę pociągu, ale zawrócił ku wyjściu.
— Tak — rzekł — to głupstwo.
Z całej tej sceny zapamiętał tylko przechodzącego mężczyznę, który niósł pod pachą skrzynkę pełną martwych szczurów.
Po południu tego samego dnia, gdy Rieux rozpoczynał przyjęcia, zjawił się młody człowiek, o którym powiedziano mu, że jest dziennikarzem i że był już rano. Nazywał się Raymond Rambert. Niski, w sportowym ubraniu, o szerokich ramionach, twarzy zdecydowanej, oczach jasnych i inteligentnych, robił wrażenie człowieka, któremu życie służy. Przystąpił od razu do sprawy. Przeprowadzał ankietę dla wielkiego dziennika paryskiego o warunkach życia Arabów i chciał się poinformować o ich stanie sanitarnym. Rieux powiedział mu, że nie jest z tym dobrze. Ale zanim przystąpi do tematu, chciałby wiedzieć, czy dziennikarz może napisać całą prawdę.
— Zapewne — rzekł tamten.
— Chodzi mi o to, czy może pan powiedzieć najgorsze?
— Niezupełnie, muszę to przyznać. Ale przypuszczam, że taka ocena byłaby nieuzasadniona.
Rieux powiedział spokojnie, że w istocie taka ocena byłaby nieuzasadniona, ale zadając pytanie chciał tylko wiedzieć, czy Rambert może napisać wszystko, bez żadnych ograniczeń.
— Tylko takie wypowiedzi uznaję. Nie będę więc panu pomagał wiadomościami, które posiadam.
— To język Saint-Justa — powiedział dziennikarz z uśmiechem.
Rieux odparł nie podnosząc głosu, że nic mu o tym nie wiadomo, ale że jest to język człowieka zmęczonego światem, który czuje jednak sympatię dla bliźnich i ze swej strony jest zdecydowany nie przystać na niesprawiedliwość i ustępstwa.
Rambert z szyją wciśniętą w ramiona patrzył na doktora.
— Zdaje się, że pana rozumiem — rzekł wreszcie wstając.
Doktor odprowadził go do drzwi.
— Dziękuję panu, że patrzy pan na to w ten sposób.
Rambert był trochę zniecierpliwiony.
— Tak — powiedział — rozumiem, przepraszam, że panu przeszkodziłem.
Doktor uścisnął mu rękę i powiedział, że można by napisać ciekawy reportaż o ilości martwych szczurów, jakie znajdują się teraz w mieście.
— O — zawołał Rambert — to mnie interesuje!
O siedemnastej, kiedy doktor znów szedł do pacjentów, spotkał na schodach mężczyznę młodego jeszcze, o ciężkiej sylwetce, o twarzy masywnej i porytej, zamkniętej szerokimi brwiami. Widywał go niekiedy u hiszpańskich tancerzy, którzy mieszkali na ostatnim piętrze w jego kamienicy. Jean Tarrou pilnie palił papierosa, przyglądając się ostatnim konwulsjom szczura, który zdychał u jego stóp na stopniu schodów. Spojrzał na doktora spokojnie i przenikliwie szarymi oczami, przywitał go i dodał, że pojawienie się szczurów to rzecz ciekawa.
— Tak — rzekł Rieux — ale to w końcu drażni.
— W pewnym sensie, doktorze, tylko w pewnym sensie. Nigdy nie widzieliśmy nic podobnego, ot i wszystko. Ale uważam, że to ciekawe, tak, na pewno ciekawe.
Tarrou przeciągnął ręką po włosach, by odrzucić je do tyłu, spojrzał znów na szczura, nieruchomego teraz, potem uśmiechnął się do Rieux.
— Tak czy inaczej, doktorze, to przede wszystkim sprawa dozorcy.
Doktor napotkał właśnie dozorcę przed domem; stał wsparty o ścianę obok wejścia, z wyrazem zmęczenia na czerwonej zazwyczaj twarzy.
— Tak, wiem — rzekł stary Michel do Rieux, który oznajmił mu o nowym odkryciu. — Teraz znajduje się je po dwa lub trzy. Ale to samo jest w innych domach.
Wydawał się przygnębiony i zatroskany. Machinalnym ruchem pocierał sobie szyję. Rieux zapytał go, jak się miewa. Dozorca nie może oczywiście powiedzieć, że źle. Tylko że czuje się nieswój. Jego zdaniem nie jest to cierpienie fizyczne. Te szczury mu dogodziły i wszystko pójdzie lepiej, gdy znikną.
Ale następnego dnia rano, 18 kwietnia, doktor, który przywiózł swoją matkę z dworca, zastał Michela z miną jeszcze bardziej zgnębioną; na schodach, od piwnicy po strych, znalazł z dziesięć szczurów. W sąsiednich domach kubły na śmiecie były ich pełne. Matka doktora przyjęła wiadomość bez zdziwienia.
— Takie rzeczy się zdarzają.
Była to mała kobieta o włosach przyprószonych srebrem, o oczach czarnych i łagodnych.
— Jestem szczęśliwa, że cię widzę, Bernard — mówiła. — Szczury są tu bezsilne.
Rieux przyznał jej rację; to prawda, z nią wszystko wydawało się łatwe.
Zatelefonował jednak do znajomego dyrektora miejskiej służby odszczurzania. Czy dyrektor słyszał o szczurach, które wychodzą w wielkich ilościach, by umierać na wolnym powietrzu? Mercier, dyrektor, słyszał o tym, a nawet w jego urzędzie, znajdującym się niedaleko od bulwarów, znaleziono jakie pięćdziesiąt. Zadaje sobie jednak pytanie, czy to sprawa poważna. Rieux nie wie, ale myśli, że służba odszczurzania powinna się tym zająć.
— Tak — rzekł Mercier — jeśli otrzyma odpowiednie rozporządzenie. Jeśli sądzisz, że to warte zachodu, spróbuję się o nie postarać.
— Zawsze to warte zachodu — powiedział Rieux.
Posługaczka doktora powiedziała mu, że w wielkiej fabryce, gdzie pracuje jej mąż, zebrano kilkaset szczurów.
W każdym razie mniej więcej w tym właśnie czasie nasi współobywatele zaczęli się niepokoić. Począwszy bowiem od osiemnastego, fabryki i składy wyrzucały setki trupów szczurzych. W pewnych wypadkach musiano dobijać zwierzęta, których agonia trwała zbyt długo. Ale od peryferii aż do centrum miasta, wszędzie, którędy tylko przechodził doktor Rieux, wszędzie, gdzie gromadzili się nasi współobywatele, szczury leżały stosami w kubłach na śmiecie albo długimi szeregami w rynsztokach. Od tego dnia sprawą zajęła się prasa wieczorna; zapytywała, czy zarząd miejski zamierza działać i jakie pilne środki ma na uwadze, by uchronić obywateli od tego odrażającego najazdu. Zarząd miejski nic nie zamierzył i nic nie miał na uwadze, ale zaczął od tego, że zebrał się na posiedzenie, aby się zastanowić. Polecono służbie odszczurzania zbierać martwe szczury co dzień o świcie. Potem dwa wozy służbowe miały odwozić zwierzęta do zakładu oczyszczania miasta, by je spalić.
Jednakże w następnych dniach sytuacja się pogorszyła. Liczba znalezionych gryzoni wciąż rosła i każdego ranka plon stawał się bardziej obfity. Czwartego dnia szczury zaczęły wychodzić, by umierać gromadnie. Wynurzały się długimi chwiejnymi szeregami, by zakołysać się w świetle, zakręcić w miejscu i skonać w pobliżu ludzi. Nocą na korytarzach i uliczkach słychać było wyraźnie ich nikły pisk agonii. Rankiem na przedmieściach znajdowano je leżące w rynsztokach, z plamką krwi na spiczastym ryjku, jedne wzdęte i gnijące, inne sztywne, z wyprostowanymi jeszcze wąsami. Nawet w mieście, na podestach schodów i podwórzach, trafiało się ich po kilka. Przychodziły też umierać samotnie do sal administracji, na dziedzińce szkolne, niekiedy na tarasy kawiarń. Nasi zdumieni współobywatele natykali się na nie w najbardziej uczęszczanych miejscach miasta. Trafiały się na placu d'Armes, na bulwarach, na promenadzie Front-de-Mer. Miasto oczyszczano o świcie z martwych zwierząt, lecz w ciągu dnia pojawiały się nowe, i to coraz liczniejsze. Zdarzało się również, że niejeden nocny przechodzień nagle wyczuwał pod stopą elastyczne ciało świeżego jeszcze trupa. Rzekłbyś, że nawet ziemia, na której znajdowały się nasze domy, oczyszczała swe soki, wyrzucała na powierzchnię czyraki i ropę, dotychczas zżerające ją od wewnątrz. Wyobraźcie sobie tylko zdumienie naszego małego miasta, tak spokojnego dotąd: w kilka dni doznało wstrząsu, niby zdrowy człowiek, w którym krążąca powoli krew nagle się wzburzy!
Sprawy posuwały się tak daleko, że agencja Infdok (informacje, dokumentacja, wszelkie informacje na każdy temat) ogłosiła w swoim komunikacie radiowym (bezpłatne informacje), iż samego tylko 25 kwietnia zebrano i spalono 6231 szczurów. Ta cyfra, która nadawała jasny sens codziennemu widowisku, jakie miasto miało przed oczami, wzmogła zamęt. Dotychczas narzekano jedynie na zjawisko nieco odrażające. Teraz zauważono, że to zjawisko, którego rozległości nie można było określić ani pochodzenia wykryć, miało w sobie coś groźnego. Tylko stary astmatyczny Hiszpan zacierał nadal ręce i powtarzał ze starczą radością: “Wychodzą, wychodzą".
Tymczasem 28 kwietnia Infdok ogłosiła, że zebrano 8000 szczurów, i lęk w mieście dosięgnął szczytu. Żądano radykalnych środków, oskarżono władze, a ci, co mieli domy nad brzegiem morza, mówili już o tym, by się tam schronić. Ale nazajutrz agencja doniosła, że zjawisko ustało gwałtownie i że służba odszczurzania zebrała nieznaczną tylko ilość martwych szczurów. Miasto odetchnęło.
Jednakże tego samego dnia, w południe, doktor Rieux, zatrzymując swoje auto przed domem, ujrzał na końcu ulicy dozorcę, który z pochyloną głową, z rękami odsuniętymi od ciała, na rozkraczonych nogach posuwał się z trudem ruchami marionetki. Stary człowiek trzymał za ramię księdza, którego doktor rozpoznał. Był to ojciec Paneloux, uczony i wojujący jezuita, którego widywał niekiedy i który był bardzo poważany w naszym mieście, nawet przez tych, co są obojętni w sprawach religii. Poczekał na nich. Staremu Michelowi błyszczały oczy, oddech miał świszczący. Nie czuł się zbyt dobrze i wyszedł z domu zaczerpnąć powietrza. Ale mocne bóle szyi, pod pachami i w pachwinach zmusiły go do powrotu i szukania pomocy u ojca Paneloux.
— To obrzęki — powiedział. — Musiałem się przemóc.
Wysunąwszy rękę zza drzwiczek auta, doktor przeciągnął palcem po nasadzie szyi, którą Michel ku niemu pochylił, coś na kształt sęka uformowało się na niej.
— Niech się pan położy i zmierzy temperaturę, przyjdę po południu.
Gdy dozorca odszedł, Rieux zapytał ojca Paneloux, co myśli o tej historii ze szczurami.
— Och — rzekł ojciec — to zapewne epidemia.
I jego oczy uśmiechnęły się za okrągłymi okularami.
Po obiedzie, gdy Rieux odczytywał telegram z sanatorium, który zawiadamiał go o przyjeździe żony, zadzwonił telefon. Wzywał go jeden z dawnych pacjentów, urzędnik merostwa. Długo cierpiał na zwężenie aorty, a ponieważ był biedny, Rieux leczył go darmo.
— Tak — mówił — pan mnie pamięta. Ale chodzi o kogoś innego. Niech pan przyjdzie szybko, coś się zdarzyło u mojego sąsiada.
Mówił zadyszanym głosem. Rieux pomyślał o dozorcy i postanowił zobaczyć go później. Po kilku minutach wchodził do niskiego domu przy ulicy Faidherbe, na przedmieściu. Pośrodku chłodnawych, cuchnących schodów napotkał urzędnika, Josepha Granda, który szedł mu naprzeciw. Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, o żółtym, długim i zagiętym wąsie, o wąskich ramionach i chudych członkach.
— Jest lepiej — rzekł podchodząc do Rieux — ale myślałem, że nie przetrzyma.
Wycierał nos. Na drugim i ostatnim piętrze, na drzwiach z lewej strony, Rieux przeczytał wypisane czerwoną kredą: “Wejdźcie, powiesiłem się".
Weszli. Sznur zwisał z góry nad przewróconym krzesłem, stół był odsunięty w kąt. Ale sznur zwisał w próżni.
— Odczepiłem go w porę — powiedział Grand, który wciąż jakby szukał słów, choć mówił najprostszym językiem. — Właśnie wychodziłem i usłyszałem hałas. Gdy zobaczyłem napis, jak to panu wytłumaczyć, pomyślałem, że to żart. Ale on jęknął dziwnie, można nawet powiedzieć, złowrogo.
Podrapał się w głowę.
— Myślę, że to bolesny zabieg. Wszedłem, rzecz prosta.
Pchnęli drzwi i znaleźli się na progu jasnego, ale ubogo umeblowanego pokoju. Niewielki, korpulentny mężczyzna leżał na mosiężnym łóżku. Oddychał mocno i patrzył na nich nabiegłymi krwią oczami. Doktor przystanął. Zdawało mu się, że w przerwach między oddechami słyszy nikłe piski szczurów. Ale nic nie poruszało się w kątach. Rieux podszedł do łóżka. Mężczyzna najwidoczniej nie spadł z bardzo wysoka ani zbyt gwałtownie, kręgi wytrzymały. Oczywiście, trochę był przyduszony. Należałoby go prześwietlić. Doktor zrobił zastrzyk z oleju kamforowego i powiedział, że za kilka dni wszystko będzie w porządku. — Dziękuję, doktorze — rzekł mężczyzna stłumionym głosem.
Rieux zapytał Granda, czy zawiadomił komisariat; urzędnik powiedział ze strapioną miną:
— Nie, o nie! Myślałem, że rzecz najpilniejsza...
— Oczywiście — przerwał Rieux — więc ja to zrobię.
Ale w tej chwili chory poruszył się i wyprostował na łóżku, zapewniając, że ma się dobrze i że nie warto się trudzić.
— Niech się pan uspokoi — powiedział Rieux. — To głupstwo, proszę mi wierzyć, a ja muszę złożyć meldunek.
— Och! — jęknął tamten.
Opadł do tyłu i zapłakał krótkimi szlochami. Grand, który od paru chwil szarpał wąsa, zbliżył się do niego.
— No, panie Cottard — powiedział — niech pan spróbuje zrozumieć. Można powiedzieć, że doktor jest odpowiedzialny. Jeśli na przykład przyszłaby panu ochota zacząć na nowo.
Ale Cottard powiedział płacząc, że nie zacznie, że była to chwila szaleństwa, i pragnie jedynie, by zostawiono go w spokoju. Rieux pisał receptę.
— Zgoda — rzekł. — Zostawmy to, przyjdę za dwa lub trzy dni. Ale niech pan nie robi głupstw.
Na podeście schodów powiedział do Granda, że musi złożyć meldunek, ale poprosi komisarza, by przeprowadził dochodzenie za dwa dni.
— Trzeba nad nim czuwać tej nocy. Czy ma rodzinę?
— Nie znam jej. Ale sam mogę czuwać.
Potrząsnął głową.
— Widzi pan, o nim też nie mogę powiedzieć, że go znam. Ale trzeba sobie wzajem pomagać.
Na korytarzach Rieux machinalnie patrzył w kąty i zapytał Granda, czy szczury całkiem zniknęły z jego dzielnicy. Urzędnik nic o tym nie wiedział. Mówiono mu co prawda o tej historii, ale nie zwraca wiele uwagi na to, co gadają w dzielnicy.
— Mam inne zmartwienia — powiedział.
Rieux ściskał mu już rękę. Spieszył się zobaczyć dozorcę przed napisaniem listu do żony.
Sprzedawcy wieczornyc...
funmedstudent