George Owen Baxter - Głos krwi Biały brat.pdf

(2765 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
GEORGE OWEN BAXTER
GŁOS KRWI
845706413.005.png 845706413.006.png
1. INDIANIE
W upalne dni, kiedy żar uciska skronie, urzędnik sądowy Sabin zwracał
uwagę żonie, żeby wychodziła na słońce w kapeluszu. Ale właśnie tego dnia
pojechał na polowanie, po świeże mięso, więc mogła sobie pozwolić na
nieposłuszeństwo. Nie lubiła trzepotania miękkiego, słomianego ronda nad
oczami.
Domagał się również, żeby wychodząc z domu, brała mokasyny. Ale
miała stopy twarde jak Indianka. Wolała chodzić boso. Mimo wszystko było
jej nieswojo, bo nawet w nieobecności męża czuła nad sobą jego władzę.
Wydostawszy się z ziemianki po ośmiu schodkach, przystanęła trzymając
kubełek w ręku. Rozejrzała się wokół. Między obejściem i widnokręgiem
rozciągała się równina, przymglona rozpalonym powietrzem. Rzadko tak
spoglądała ku widzialnym krańcom, gdyż w porównaniu z tą niezmierną dalą
ich zagospodarowany kawałek ziemi wydawał się dziwnie mały. Szybko
zwróciła oczy na łan zboża.
Była wysoka, a przecież wiele kłosów wyrastało jej ponad głowę, ba! nad
podniesione ręce. Długie, połamane, pożółkłe od słońca liście szeleściły sucho
na wietrze do wtóru łodygom. Dla jej ucha milsza była ta muzyka, niż szelest
jedwabnych strojów.
Trzyletni synek, imieniem Lawrence, przezwany przez ojca „Rusty” , jako
że odziedziczył po matce rude włosy, bawił się z cielątkiem na ogrodzonym
pastwisku. Krowa, obojętna na dziecko, zasłaniała sobą cielę od wielkiego
wilczura stróżującego u kołowrotu. Pies ten, wybrany rok temu z górą na
towarzysza dla Rdzawika, wabił się dla żartu Szałwik.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie i poważniejąc zaczęła dumać, ile to
trudu kosztowało dźwigać z daleka znad rzeki drzewo na płoty, a później
kopać doły w ziemi, stwardniałej od spiekoty. Ale kto hoduje zboże, musi
trzymać zwierzęta w ogrodzeniu. Niekiedy tęskniła za zielonymi wzgórzami
Berkshire bardziej, niż żeglarz za morzem. Zazwyczaj jednak czuła w sobie
zasób sił, które włożone w tę twardą ziemię, miały im zapewnić bogactwo i
lekkie życie. Praca użyźnia, jak woda.
Szła ku rzece ścieżką, wydeptaną głównie własnymi stopami. Podmuch
wiatru zwiał jej na oczy rudy kosmyk, więc przesunąwszy pałąk wiadra ku
845706413.007.png 845706413.008.png
łokciowi, wepchnęła niesforny lok pod rzemyk, opasany indiańską modą
naokoło głowy. Nad węzłem rzemyk był spięty szpilką z zielonym
skarabeuszem, jedynym klejnotem, jaki posiadała. Dostała ją z Egiptu, od
wuja, uczonego i podróżnika. Mąż tak lubił zieloną ozdobę przy jej rudych
włosach, że stale ją nosiła.
Nad rzeką spojrzała z westchnieniem na niezgrabne schodki, wyrobione
w gruncie. Stok miał dobre trzydzieści stóp. Woda płynęła płytko. Nie chciało
się wierzyć, że rozlewiska są pełne i czyste. Z parowu buchał żar jak z pieca.
Gorące powietrze paliło skórę. Z przyjemnością weszła w wodę sięgającą
kostek. Napełniwszy wiadro, stała chwilę rozkoszując się wiaterkiem, który
powiał wąwozem przynosząc z sobą jednostajnie błogie gruchanie gołębia.
Na górze znów przystanęła z wiadrem w rękach. Rada była nawet
upalnym podmuchom, bo osuszały spoconą twarz, szyję i całe ciało.
Zobaczyła, że Rusty, wbrew zakazowi, wędruje z psem w zboże. Malec
miał za cały strój mokasynki i spodenki. Gładkie, silnie opalone ciałko,
wywołało na usta matki czuły uśmiech. Byłaby szczęśliwsza, gdyby
odziedziczył po ojcu silną budowę, kości, szczęki, czoło, ale przecież cieszyła
się, że wdał się w nią tak całkowicie. Miał takie same ciemnoniebieskie oczy,
takie same rude włosy. Wiedziała, że brwi, na razie spłowiałe od słońca, z
latami ściemnieją tak, jak u niej. Była piękna. Wiedziała, że on też będzie
wspaniały, byle mu Bóg dał zdrowie.
Idąc ścieżką ku domowi zawołała:
— Rusty, nie idź w zboże!
Mały, czepiając się psa prawą rączką, zwrócił na matkę ponure
spojrzenie, ale nie powiedział słowa. Wchodząc do domu znów się
uśmiechnęła. Czuła, że mały czeka, aby mu znikła z oczu, że wtedy wepchnie
się w gęstwinę wysokich łodyg. Ale ilekroć Rusty przekraczał zakazane
granice, pies szczekał ostrzegawczo. Nie miała więc czego się obawiać. O!
niech zawsze przekracza granice! Niech opuści tę ogromną, płaską krainę i
zdobędzie sławę w ludnych miastach!
Ledwie postawiła wiadro z wodą, Szałwik zaczął szczekać. Ze
szczekaniem mieszał się krzyk chłopca, okropny, przeraźliwy, rozdzierający,
ale tętentu nóżek nie było słychać. Czyżby wąż? Czyżby drugie
niebezpieczeństwo, o którym mąż odważył się wspomnieć tylko raz?
845706413.001.png 845706413.002.png
Na stole leżał nabity rewolwer. Pochwyciła go i wypadła po stopniach na
dwór. Wybiła ostatnia godzina. Przyszło to drugie niebezpieczeństwo, które,
jak wiedziała z ostrożnych objaśnień męża, musiało być dla niej wyrokiem
śmierci.
Wysypywali się szeroką linią z wysokiego zboża. Słońce odbijało się w
czerwonobrązowych ciałach, jak w miedzi. Twarze, wymalowane wojennymi
barwami, były Jak diabelskie maski. Dzikie wycia wdzierały się jej w mózg
ostrymi dźgnięciami.
Za Rusty’m poskoczył wódz w piórach. Lewą rękę wyciągnął, żeby go
przytrzymać, w prawej podniósł strzelbę zamierzając się do ciosu. Malec, na
widok matki, wyciągnął ręce i zaniósł się jeszcze większym krzykiem.
Była zupełnie spokojna. Ręka jej nie drżała, oko się nie mąciło. Ot, jakby
patrzyła na zmyślone postacie z obrazka, z książki. Ujmując rewolwer w obie
ręce, usłyszała wzmożony wybuch wrzasków, ale jej to nie przeraziło. Celując
w wodza, mogła zabić syna, ale i tego się nie ulękła. Wiedziała, że trafi do
celu. Pociągnęła za spust. Wódz w koronie z piór podskoczył, przycisnął rękę
do twarzy i przyklękając na jedno kolano, podniósł lufę.
Rdzawik przewrócił się ze strachu. Dopadła do niego szczęśliwie,
porwała na ręce. Nie czuła ciężaru. Mogłaby go unieść jedną ręką za włosy, a
drugą torować sobie drogę.
Pocisk dogonił ją u szczytu schodków, jednak nie powalił. Dopiero w
izbie osłabła i osunęła się w kącie na podłogę. Pies stał nad panią próbując
lizać ją po twarzy. Malec znów zaczął krzyczeć.
— Mamusiu, boli! Mamusiu, boli! Patrz, Mamusiu; Krew idzie! krew!
Na ubitych w ziemi schodkach rozległy się ciężkie kroki. Kobieta
podniosła prawe ramię celując w skórę bawołu, zasłaniającą wejście. W
szparze błysnęło miedzianym odblaskiem ciało Indianina. Strzeliła. Straszny
gość chybnął się w przód i wpadł do izby upuszczając strzelbę. Głowa i
ramiona wyrżnęły z siłą o przeciwległą ścianę, twarz przywarła do ziemi.
Inni nie kwapili się wejść. Słychać było, że biegają po dachu. Mocna
lepianka dygotała od uderzeń nóg.
Kobieta usiadła. Nim jej się to udało, próbowała dwa razy.
— Biedny Rdzawik! — szepnęła widząc, że kula, która przebiła jej
ciało, zadrasnęła synowi ramię. Chciała go wziąć w objęcia, lecz
845706413.003.png 845706413.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin