ELIZA ORZESZKOWA JĘDZA I Siłš przyzwyczajenia o pierwszym brzasku dnia obudzona, otworzyła oczy i tak przelękła się, że nieprzytomnym jeszcze od sennoci głosem wybełkotała: Co to? co to? co to? Istotnie, co tam takiego stoi w szarym wietle zimowego witu przy dużym i ciężkim stole umieszczonym porodku pokoju, którego podłoga znika prawie pod mnóstwem małych, różnokolorowych szmatek, strzępów, skrawków? Widmo, nie widmo! Wyrana, wysoka postać kobiety z wydatnymi kształtami i w nowiuteńkiej, eleganckiej sukni, ale bez głowy! Falbany, tunika, pasek Directoire, kołnierz Marie Stuart, rękawy gigot, bardzo wypukła turniura, wszystko jest, tylko nad kołnierzem głowy, a u rękawów ršk wcale nie ma! Wytworna jakaż dama, według ostatniej mody ubrana, ale bez ršk i bez głowy, w dodatku za trupio sztywna i nieruchoma. Ta trupia sztywnoć i nieruchomoć, obok wyrazistoci i pełnoci kształtów, najbardziej jej nadajš w szarym wietle witu pozór fantastycznego i zupełnie nadprzyrodzonego zjawiska. Biały odblask leżšcego za oknem niegu słabo migoce w zdobišcych jej suknię złotawych paciorkach, a okrywajšce podłogę strzępki i skrawki wyglšdajš jakby cielšce się jej do stóp, dziwaczne, powiędłe, klinowate, podłużne lub zupełnie bezkształtne kwiaty. Jednak obudzona dziewczyna przez trwanie paru zaledwie sekund przelęknionš się czuła tym fantastycznym zjawiskiem, wytwornie ubranym a trupio sztywnym, zaopatrzonym w turniurę a nie majšcym głowy. Sennym głosem wybełkotawszy: Co to? co to? co to? umiechnęła się zaraz i przecierajšc oczy, które jeszcze bardzo spać chciały, wymówiła: Jakaż ja jestem głupia! Głupiš może nie była, ale wczoraj do godziny drugiej po północy wykończała haft ze złotawych paciorek, który teraz słabo migotał na sukni widma, co sprawiło, że położywszy się póno, spała twardo, zbyt krótko i obudziła się nieprzytomnie; dlatego nie poznała od razu przedmiotu, który od lat już siedmiu był nie tylko jej nierozłšcznym towarzyszem, ale niejako symbolem jej życia. On, to jest ten manekin do przymierzania sukien służšcy a z drucianej siatki utworzony i drugi jeszcze przedmiot: maszyna do szycia, której korba i koło słabo połyskiwały nad stołem rodek pokoju zajmujšcym, była to para jej nieodłšcznych towarzyszów, chlebodawców i dobroczyńców z jednej strony, a z drugiej katów i więziennych stróżów. Głębokš ciszę wczesnego poranku przerywały tylko dwa monotonne i nieustanne głosy: tętent wiszšcego na cianie, malowanym bukietem ozdobionego zegara i chrapanie kogo pišcego za cienkš, drewnianš cianš, w przyległym pokoju, od którego drzwi, wšskie i niskie, były na wpół otwarte. Cienka, drewniana ciana była w istocie tylko przepierzeniem, a dwa pokoje jednš obszernš izbš na dwie nierówne częci przedzielonš. Senne, różowymi obwódkami otoczone oczy dziewczyny zwróciły się ku zegarowi i jakby sprężynš podrzucona, usiadła ona na łóżku. Póno już! zaszeptała ach, jak póno! Zaspałam! Bardzo piesznie wstawać z pocieli i ubierać się zaczęła, a gdy to czyniła, ruchy jej zdradzały naturę żywš, nerwowš i którš jaki bicz życia do nieustannego popiechu przyzwyczaił. Nie zastanawiała się ani chwili nad wynoszonymi i dziurawymi bucikami, w które wsunęła małe i zgrabnie utoczone stopy; nie lubowała się długociš i połyskiem swoich ciemnopłowych włosów, które nad czołom gładko zaczesawszy w gruby warkocz, z tyłu głowy zwinęła; od łóżka do glinianej miednicy z wodš i od miednicy do wiszšcego na cianie lusterka przebiegała żwawo, cicho, na żadne przerwy, spoczynki, rozmylania nie pozwalajšc sobie albo potrzeby ich nie czujšc. Wzrost miała doć wysoki, ruchy zgrabne, włosy piękne, ręce i stopy małe i kształtne, ale wielkie wychudzenie i żółtawa bladoć ciała nadawały jej pozór mizerny i zwiędły. Koci jej łopatek ostro sterczały nad opadajšcš z nich czystš, lecz grubš i wszelkich ozdób pozbawionš koszulš, a ramiona miały także zgięcia ostre i na całej swej długoci cienkoć jednostajnš. Tak chudš będšc, najlepiej nawet przez naturę stworzona kobieta ładnš być nie może. Ale ona, w tej chwili przynajmniej, nie mylała wcale o tym, czy jest ładnš. Zajmowały jš nade wszystko, pochłaniały całkowicie wdzięki wytwornej damy bez głowy, przy dużym stole w trupiej nieruchomoci stojšcej. Myjšc się, czeszšc, wrzucajšc na siebie szarš, wełnianš spódniczkę, wcišż rzucała na niš spieszne, ale uważne spojrzenia, aż nie skończywszy jeszcze zapinać szarego stanika na swojej zgrabnej, ale zbyt cienkiej kibici, podbiegła ku niej i pochylajšc się, prostujšc, zbliżajšc się, odchodzšc, przyglšdać się jej zaczęła. le! szepnęła zupełnie le! W mgnieniu oka otworzyła stojšce na stole pudełko i jednš rękš zapinajšc jeszcze guziki stanika, drugš poczęła prędko, prędko z podłużnego papieru wysuwać szpilki i do ust je wkładać. Była to manipulacja doć dziwna, ale z którš ona doskonale oswojonš była. Bo kiedy człowiek obie ręce zajęte ma robotš, gdzież umiecić on może szpilki, których co sekundę do tej roboty potrzebuje? Naturalnie w ustach; ustawiczne bowiem chwytanie ich ze stołu lub stołka zabierałoby wiele czasu i co gorsza, zbyt daleko rękę usuwałoby od roboty. Jest to kwestia krawieckiego mechanizmu, w którym ona była widocznie biegłš. Z pękiem szpilek w bladych, drobnych wargach przyklękła i zaczęła przerabiać upięcie sukni wytwornej damy. Oj, ta nocna robota! sarknęła z cicha. W nocy, przy wietle lampy, wydawało się jej, że zrobiła to bardzo ładnie; teraz za w układzie i sposobie opuszczania się draperii spostrzegła różne krzywizny i niedokładnoci. Prostowała, poprawiała, podnosiła, opuszczała, na klęczkach dokoła obchodziła wytwornš damę, prawa jej ręka co chwilę nadzwyczaj szybkim ruchem sięgała do ust po szpilkę, zgrabna głowa z ciężkim warkoczem medytacyjnie i badawczo przechylała się w różne strony, z daleka i z bliska przypatrujšc się dokonywanemu dziełu. Gdy tak w zajęciu swoim pogršżona była, za oknem, kędy w pobliżu, ozwało się silne stukanie i gruby głos ludzki w sposób gwałtowny i grubiański do kogo przemawiajšcy. Nie zdziwiło to jej wcale. Wiedziała, że to jeden z licznych jej sšsiadów, szewc Jerzy, po całonocnej hulance pijany wraca do domu i w ten hałaliwy sposób dobija się do drzwi swego mieszkania. Stukanie to trwa zazwyczaj długo i towarzyszš mu coraz głoniejsze krzyki i łajania, bo żona szewca, przelękniona a więcej jeszcze rozgniewana, drzwi otworzyć nie chce i nawet z wnętrza mieszkania cienkim, ale piskliwym i dononym głosem wzajemnie męża łajać zaczyna. Wszystko to nie jest zupełnie podobnym do piewu ptaszšt, przy którym do dnia niewinnoci i szczęcia budzš się niewinni i szczęliwi tego wiata. Toteż czoło dziewczyny klęczšcej przed wytwornš i trupio sztywnš damš bez głowy nabiera trochę ponurego wyrazu; pomiędzy brwiami powstaje na nim zmarszczka i przebiega je parę drgnień gniewu czy niecierpliwoci. Od paru już lat, parę razy na tydzień słyszy ona hałaliwe i grubiańskie kłótnie szewca i jego żony, a potem znowu wysłuchiwać musi płaczliwych, piskliwych, nieskończenie długich wyrzekań i lamentów tej ostatniej, a dotšd jeszcze oswoić się nie może z widokiem mizernego, niskiego, brudnego życia tych ludzi. Jest w niej co, jaki instynkt porzšdku, jakie zamiłowanie fizycznej zarówno jak moralnej czystoci, które widoki takie czyni jej nieznonymi. A teraz nad niš, nad niewysokim sufitem pokoju, w którym pracowała, rozległ się przeraliwy wrzask dwojga czy trojga dzieci, które jednoczenie znać obudziły się i jednoczenie płakać zaczęły. Oznajmiało to znowu powstawanie ze snu nocnego licznej rodziny Lei kramarki, która niedaleko stšd miała kramik z drobnymi wiktuałami, a której mšż od rana do wieczora nad Talmudem siedział i oprócz tego nic więcej nie robił. Ci nie kłócili się z sobš, tak jak owe o kilkanacie kroków mieszkajšce szewcowstwo, ale w zamian mieli strasznie wrzaskliwe dzieci i mieszkali dosłownie w kupie miecia, z której wyciekajšce, brudne jakie ciecze tworzyły często obrzydliwe plamy na suficie jej mieszkania. Skarżyła się na to przed włacicielem domu, ale był to człowiek bogaty, a psycholog mierny, który na żaden sposób zrozumieć nie mógł, co komu szkodzić mogš dziecinne wrzaski nad sufitem i mokre, ciemne plamy na suficie. On sam wprawdzie ani jednych, ani drugich znieć by nie mógł, ale był bogatym; ażeby za ubogim ludziom przykroć one sprawiać mogły, tego zupełnie nie pojmował. Panna Jadwiga Szyszkówna była panienkš ubogš, więc rzeczy te i daleko jeszcze gorsze znosić mogła wybornie. Powiedział jej to nawet wyranie, co jš tak zabolało i oburzyło, że z twarzš w ogniu owiadczyła mu wzajemnie, iż jest gburem, człowiekiem bez wychowania i serca, a odchodzšc z całej siły trzasnęła drzwiami. Postępku tego nie tylko nie wyrzucała sobie, ale owszem, ilekroć o tym mylała, żałowała, że obrzydliwemu spekulantowi temu nie nagadała daleko gorszych rzeczy i że drzwiami jego nie trzasnęła tak, aby z nich duże, przezroczyste, kosztowne szyby z prawdziwego czeskiego szkła wyleciały i na szczštki się potłukły. Bo jakie on miał prawo wyrzucać jej ubóstwo? Płaci mu przecież ona za mieszkanie z regularnociš zegarkowš, ręki po jałmużnę nie wycišga i od nikogo nic nie potrzebuje. Czy to ubogi człowiek jest psem, aby wszystko znosić musiał i aby każdy ubliżać mu miał prawo! I teraz jeszcze mylšc o tej rozmowie z włacicielem domu zawrzała tak, że aż rumieńce wybiły się jej na twarz i dotkliwie ukłuła się szpilkš w palec. Syknęła, ale nie z bólu, tylko z gniewu na samš siebie. Zarazem wstała z klęczek i po starannym obejrzeniu znowu ...
parowozik