Eliza Orzeszkowa - Chwile.rtf

(908 KB) Pobierz

ELIZA ORZESZKOWA

CHWILE

byto jeszcze koniec lata, a niby początek ^ jesieni. Kalendarz juliański mówi, że to ostatnie dni sierpnia, a gregoryański, że pierw­sze września. Mniejsza o to. Kalendarze i po­dział czasu na miesiące — rzecz ludzka, a natura czyni swoje. Teraz uczyniła tak, że pierwszy rąbek wschodzącej jesieni nasuwa się na ostatni rąbek zachodzącego lata.

Powietrze ciepłe jeszcze, lecz tylko z wierz­chu, a na dnie ma chłodek rzeźwy, zwłaszcza w tej chwili, gdy tarcza słoneczna tak nizko pochyliła się ku zachodowi, że tylko połowę jej widać nad pasem niedużego lasu. Tarcza ta, blado-złota, zstępuje ze sklepienia pogodnego, lecz bladego; trochę ciemniejszy pośrodku błękit nieba w miarę opuszczania się ku skłonom ble­dnie i przechodzi w seledyn i białość. Chmury żadnej, ani nawet obłoku na tem sklepieniu niema i wznosi się ono jak klosz przeczysty nad ziemią, której widoki, w powietrzu, jak

1*

kryształ przejrzystem, posiadają wielką wyra­zistość i odrębność. Możnaby powiedzieć, że świat się rozindywidualizował: tak przedmioty wszystkie doskonale oddzielają się od siebie, wyodrębnione, wyraźnie obrysowane, wypukłe.

Wyszliśmy z małego lasu, za który zacho­dziło słońce; wywabiły nas zeń ogniki, które z pola, przez drzewa, przebłyskiwaly jak dro­bne iskry. Co to za ogniki? Tu i owdzie pobły- skują, ale po co?

Pole równe, gładkie, rozlegle. W lecie były tu łany różnego zboża, ale teraz wszystko zżęte

i              tylko w jednem miejscu niw^ka zębu końskiego jaśnieje zielonością majową, przedziwnie świeżą. Możnaby pomyśleć, że figlarz jakiś z kawałka wTiosny zrobił łatkę i przyszył ją do żółtego płaszcza, którym jesień okryła ziemię. Ale

i              płaszcz ten nie jest tak zupełnie żółtym, ja­kim się' na pierwszy rzut oka wydaje. Wpraw­dzie ścierniska, .jeszcze nie zdeptane i nie po­czerniałe, mają kolor świeżej słomy, lecz tu

i              owdzie kładą się na nie różowe krepy świateł, od zachodu padających, i z blado-żółtej szczotki dobywają się zrzadka ostróżki fioletowe, po raz drugi kwitnące, bławatki w tem lecie ostatnie, a gdzie tylko jest krzak jaki, gałęzie mu owi­jają sploty białych jak mleko przytulii. Brze­gami zagonów rogata cykorya odkwita i na łodygach drzewiastych, nagich, jak rogi ster­

czących w strony różne, zawiesza nad zago­nami szeroko rozwarte oczy błękitnych kwia­tów. Niżej, u stóp badyli, po bylicach pozosta­łych, i końskich szczawi, które gdzieniegdzie stoją jak czerwone miotły, boki zagonów miękko wyściełają szare puchy kotków i z pomiędzy ździebeł słomianych dobywają się — istne ko­rale, gwiazdki małe, z koralu najczystszego, tak pięknego, że choć je w broszę albo pier­ścionki oprawiać! To kurzyślad po raz drugi w tym roku kwitnie i miejscami tak gęsto ko­ralowe gwiazdki na ściernisko sypie, że aż pali się ono w ich czerwieni.

Z miedz, od grusz dzikich, padają na ziemię cienie długie i migotliwe, bo tańczą po nich krople złotego światła; tu i owdzie, w ramach żółtej ścierni, szmata świeżo zoranego pola pra­wie czarna i leci od niej zapach nieokreślony, jakby pleśni grzybowej, jakby świeżego pie­czywa. Z nad jednej z tych szmat'porwało się stado wron i z glośnem krakaniem, podobne do chmury na mnóstwo skrzydlatych obłoków roz­bitej, powietrzem przeleciawszy, padło na las, z za którego świeci jeszcze część tarczy słone­cznej, w dziwny sposób oświetlającej jego wnę­trze. Jest to oświetlenie takie, że pojedyńcze pnie sosen, doskonale od siebie oddzielone, stały się podobnemi do słupów umoczonych w roztopio- neni złocie, a u dołu gąszcze paproci tak wy­

glądają, jakgdyby kto do stóp złotych słupów nasłał zwojów koronek strzępiastych, pierza­stych, zielonych i rdzawych.

Te zaś punkty błyszczące, które w lesie, z za drzew, wydawały się drobnemi iskrami, wzro­sły teraz w płomyki, płonące przy samej ziemi. Jeden z nich, najbliższy, języczkiem ognistym dobywa się z drogi polnej, nad ściernisko; dru­gi, trzeci świecą dalej, więc słabiej; czwarty w głębi widnokręgu, daleko migoce, drży, przy­gasa, zapala się znowu, jak spadla na ziemię drobna, mrugająca gwiazda. Są to ognie, na miedzach i drogach polnych zapalone przez pastuszków; pstre trzody majaczą też w ich pobliżu. Pora kopania kartofli jeszcze nie nade­szła, lecz są one już w ziemi dojrzałe i obfite, więc wykopują je ręce chłopięce i pieką przy ogniach. Od najbliższego płomyka dochodzi lekki trzask gałęzi łamiących się w ogniu, u dalszego rozlega się wołanie:

              Ho, ho! hej, hej!

To pstra trzoda powlekła się w kierunku wzbronionym i do powTotu skłania ją pastuszek, smyk wiejski z ogromnem biczyskiem, którem wywija chwilę, biegając, poczem kładzie się u ognia, leniwie wyciąga na ścierni długie, na­gie do kolan nogi i z nad samej ziemi podnosi twarz chłopięcą w zsuniętej na tył głowy cza­pce, z pod rozczochranej gęstwiny włosów

błyszczącemi oczyma ścigając odlatujące wrony.

0              kilka kroków dalej dziewczyna, z głową w czerwonej chustce do maku polnego podobna

1              z upieczonym kartoflem w ręku, podskakuje « na bosych stopach, piskliwie wykrzykując:

              Hej, hej! hi, hi!

              Ho, ho! — odpowiada jej głos z bardzo daleka, z głębi widnokręgu, od ogniska, które tam u samej ziemi majaczy i mruga.

Stamtąd też, po chwili, odzywają się nuty piszczałki pastuszej, trzy tylko nuty biedne, wciąż te same, ale tak przeciągle, jak to pole jest rozległe, bo od krańca do krańca jego roz­pływają się tonami tęsknoty nieskończonej, po­wtarzając się nieskończenie... nieskończenie.

              Dli — du — du,

              Na co kosa ?

              Du — du — du,

              Sianko kosić.

              Du — du — du,

              Na co sianko?

              Du — du — du,

              Krówki karmić.

              Du — du — du,

              Na co krówki ?...

Jednocześnie, nad ognikami ukazywać się poczynają dymki sinawe i zrazu prosto strze­lają w górę, lecz latające nad polem wietrzyki wnet pochylają je, gną ku ziemi: wyciągają

się więc poziomo, opadają na ścierniska i peł­zną po nich jak węże przezroczyste, coraz grubsze, coraz błękitniejsze.

Nad lasem świeci już tylko rąbek tarczy słonecznej, w gloryi obłoku, który niewiedzieć skąd wziął się i stoi teraz na całym skłonie nieba w krwistej czerwieni i fioletach, szeroko obrąbionych płomiennem złotem. Głęboko wyzę- biony, pogięty w doliny i góry, podobny jest do łańcucha wybuchających wulkanów. Dziwne też światła idą od niego po polu, snują się nad niem smugami, kładą się plamami. W drze­wach i krzakach migocą krwawniki i burszty­ny; u dróg rozstajnych szczyt topoli włoskiej góruje jak zapalona głowica kolumny; każde źdźbło słomy na ścierniskach świeci z osobna, jak zapalona świeczka.

Iluminacya, a pośród niej, tu, owdzie, ogniki pastusze drżą jak blade iskry i toczą się od nich po ziemi długie już teraz węże dymów. Toczą się, pełzną, u końców rozwiewają się w opony sinawe, przezrocze, które po źdźbłach słomy drąc się na szmaty, wieszają się na krza­kach, pajęczą przędzę snują po świeżo zoranej ziemi, mgiełkami płyną po majowej zieloności końskiego zębu, kołyszą się na rogatych cyko- ryach i na badylach bylic... Wszędzie ich pełno; ciche jak widma, powiewne jak woale, błęki­tnawe . i lekkie jak usuwające się w dal nie­

przejrzaną marzenia, snują się po świecie wśród olśniewających blasków zachodu, którym towa­rzyszą coraz liczniej rozlegające się głosy. Trzody, napędzane ku domowi, porykują; pastu­szki coraz częściej wołają:

              Ho, ho! Hej, hej!

Psy kędyś szczekać zaczęły, słychać dudnie­nie kół i poskrzypy osi; zaś w głębi widno­kręgu, na całe pole, od krańca jego do krańca, przerzynając światła, blaski i dymy, rozlegają się trzy nuty, trzy biedne nuty wciąż te same, powtarzając się nieskończenie, z tęsknotą bez końca:

Du — du — du,

Na co krówki?...

Du — du — du,

Mleczko doić.

Du —- du — du,

Na co mleczko?

Du — du — du,

Pastuszki poić!...

Stanęliśmy w bramie dworu. Dom wiejski nizki, długi, z dachem gontowym, z szeregiem okien, w których gdzieniegdzie żarzą się purpu­rowe ogniska świateł, z czterema slupami gan­ku, gorejącymi w złocie. Stare lipy ogrodu go­reją także w ciemnej zieleni gałęźmi pożółkłemi, a pośrodku dziedzińca, u stóp wiązu poplamio­

nego słomianą źóltością, mały sumak zaczer­wienił się tak jaskrawo, że wygląda jak biblijny krzak gorejący. U początku ogrodu astry, ska- biozy, nikotyony, floksy ścielą się u stóp drzew zagonem tak długim, że to ukazuje się pośród nich, to za niemi znika, błyskając pstrocizną barw, którym, jak echa napowietrzne, odpowia­dają te, które zapaliły się na drzewach.

Za dworem, zdaje się, że tuż, tuż, bo isto­tnie blizko, o wiorstę niespełna, jednak za jarem głębokim, nad samem urwiskiem jaru, widać szereg chat szarych, wioskę chłopską. U stóp wioski, po ścianach jaru, pełno brzóz, czepiają­cych się po załomach twardych i krzaków ber­berysowych, kalinowych, głogowych, wśród któ­rych białą siecią wiją się ścieżki pionowo i po­ziomo wydeptane na urwiskach przez ludzi i zwierzęta. Spodem gąszczu liściastego, na dnie jaru płynie strumień tak wązki, że z łatwością przeskoczyć go można, lecz w drodze, pod skle­pieniem gałęzi brzozowych, w spowiciu chmie­lów dzikich spotyka się z rozsypaną gromadką różowatych kamieni i, przepływając po nich, szem­rze, klekoce, śmieje się, czasem dzwoni. Czasem, na dnie odzywa się dźwięk metaliczny, podobny do tego, jaki wydaje struna targnięta i wnet opuszczona; jeden, drugi, trzeci, szybko nastę­pują po sobie, gonić się zdają i jest to jakby dzwonienie oddalone, srebrne, śpieszne. Nigdy

przecież nie trwa długo, milknie i strumyk znowu szemrze, z lekka klekocąc.

Za jarem, w pobliżu wsi, nieco dalej w głąb widnokręgu, na płachcie żółtego piasku, w niz- kiej sośnince, cmentarz z mnóstwem krzyżów nierównego wzrostu, które wznoszą się nad so- śninkę, czarne na tle błękitnego nieba.

Na to wszystko, w tej godzinie przedwie­czornej, padl moment spokoju bez granic. Ani ludzi, ani głosów, nigdzie śladu ruchu.

Cisza. Nie dlatego, aby dom był bezludny; gdzie tam! W tej porze roku szczególniej, gdy wakacye szkolne ostatniego kresu swego dobie­gają, kipi w nim życie, jak wrzątek. Tyle ludzi! Starszy pan domu i jego żona, miody pan Wi­told i jego młodziutka żona... ach, ten niesły­chanie żywy pan Witold, który przed rokiem zaledwie skończył studya uniwersyteckie, a już jest żonaty i dwóch byłych kolegów swoich na wakacye do siebie ściągnął; szesnastoletnia panna Jadzia, dwudziestoletnia panna Janina, czterna­stoletni Staś i szkolny jego kolega Tadzik. I je­szcze dwóch gości: od paru tygodni chorowity krewny i od paru godzin młody sąsiad, zdekla­rowany konkurent... Dużo ludzi! Ale teraz, nie- wiedzieć gdzie się to wszystko podziało! Jakby coś wymiotło stąd ludzi, tak pusto. Dzień świą­teczny. Pewnie rozeszli się wszyscy, rozbiegli na pole, do lasu, na rzekę, bo rzeka płynie tuż

za domem, tylko że stąd jej nie widać, zwy­czajnie, jak to bywa w jedną z ostatnich pogód roku, w jeden z ostatnich dni letnich radości...

Cicho. W powietrzu, którego oddech jakby zamarł, ciemne lipy, jak nieruchome strażnice wznoszą wysoko pochodnie z gałęzi bursztyno­wych; nizki sumak plonie krwisto u stóp olbrzy­miego wiązu; na zagonie z kwiatami nikotyony coraz liczniej rozwierają śpiące we dnie kieli­chy śnieżne i rozpływa się z nich silniejsza woń narkotyczna. Słychać klekocący szmer strumienia w głębi jaru; widać z oddali jak po stromej ścianie kobiety wiejskie zbiegają do strumienia po wodę. Ściana stroma, więc biegną prędko i w koszulach białych, w chustkach czerwonych, w oddali migocą jak w dół opada­jące motyle.

Zresztą nic. Dom, drzewa, kwiaty, wioska, za wioską krzyże cmentarne na płachcie żół­tego piasku — milczą. W wiązach i lipach drobne ptactwo układa się do snu z cichem ćwierka­niem. Powietrze — puste. Ani powiewu wiatru, ani źdźbła kurzawy: kryształ.

Wtem, nad dachem domu, w przejrzystym krysztale powietrza, coś zaszarzało. Zrazu je­dna, potem druga, zrazu mętne, gęste, przysa­dziste, potem coraz czystsze, przejrzystsze, wy- smuklejsze, z kominów domu wypłynęły i ku górze wzbiły się wstęgi dymu. W tej samej chwili,

jak odpowiedź na liasło, jak echo na dźwięk głosu, za jarem, nad chatami wioski, nad jedną chatą, drugą, trzecią powstały i wyciągnęły się w górę takie same napowietrzne szlaki. Pogoda będzie snać trwałą, powietrze jest lekkie, dymy przezroczyste, sfalowane, zupełnie prosto, równo, bezprzestannie płyną ku niebu. Moźnaby nawet myśleć, źe nie płyną, ale stoją jak napowietrzne kolumny, przedziwnie lekkie, wyrzeźbione, świa­tłami zachodu nasycone, więc złote, a tu i owdzie przeciągające po błękicie rumianość jutrzen­kową.

Cicho. Na drzewach nie poruszają się liście, tylko czasem w gęstwinach liści ptaki sennie ćwierkają. Spokój bez granic. Czerwony sumak goreje, białe nikotyony pachną, w oknach domu dogasają drgające odbicia świateł...

Wtem strumień w jarze zadzwonił. Jakby tam był na dnie utopiony dzwonek, tak dzwoni srebrnie, śpiesznie, głośno. Krzyże nad czarną sośninką zagorzały. Nad domem, nad chatami dymy idą w niebo, czyste, świetliste...

»Anioł Pański zwiastował...«

              Co to znaczy? Co to za dym, tam... tam... pomiędzy drzewami, z za góry, jakby z nad Nie­mna! Jaki duży kłąb dymu! wybuchnął... zniknął! Znowu ukazał się... Ach, to pewnie ogień nad Nie­mnem rozkładają! Ogień rozkładają — bez nas!

Niedorośli chłopcy, w szkolnych ubraniach stoją z palcami wskazującymi wyciągniętymi daleko, daleko, aż drżą ze wzruszenia, oczy ich płoną oburzeniem. Oto gdzie się oni wszyscy podzieli! Oto, co ich z domu, z dziedzińca, z ogrodu tak do szczętu wymiotło! Ognisko za­palają nad Niemnem, który płynie tuż za do­mem, u stóp wysokiego brzegu... Ognisko za­palają, nie oznajmiwszy nam o tem, bez nas! Krzywda! Krzywda! Skrzywdzono nas szkara­dnie! Ale to nic! Sami sobie sprawiedliwość wy­mierzymy! Pójdziemy tam! W czas jeszcze przyjdziemy, bo takie rzeczy nie trwają krótko. Chodźmy, chodźmy prędko!

Aha, chodźmy! Kiedy oni już pobiegli! I nie- tylko pobiegli, lecz polecieli całym pędem, ja­kim lecieć mogą nogi czternastoletnich wyrost­ków. Już dom minęli, już za domem słychać głosy ich wołające na chłopca kredensowego: »Antek! leć z nami!« Już zniknęli...

A ten, kto powoli zstępuje z góry drogą krętą wśród wiklinowych płotów ku rzece wio­dącą, zauważyć może, źe oświetlenie i zabar­wienie światła uległo zmianie nowej.

Z drugiego obłoku, który niewiedzieć skąd powstał nad zachodzącem słońcem i przez czas jakiś okrywał skłon nieba łańcuchem wybucha­jących wulkanów, pozostała już tylko wielka zorza wieczorna, od której odłączały się i jak

lekkie łódki na niebo wypływały obłoki żółta­we, zarumienione, złotawe, srebrne. Było ich całe stado, większych, mniejszych, w kształty różne wyrzeźbionych; płynęły szybko, rozsypy­wały się po niebie i wiał od nich smętek rze­czy świetnych, które wnet zniknąć mają. Jakoż szedł po nie zmrok, którego krepy, ledwie je­szcze widzialne, już uściełały głębie sklepienia, a dyamenty niebieskie, wpływając w nią, zni­kały, jak motyle w sieci pajęczej. Jednak przed zniknięciem odbijały się w rzece, której dno podobnem stało się do kopalni drogocennych kruszców i kamieni, bo pod wodą, w błękit owinięte, leżały sztaby złota i srebra, deszcze rubinów i ametystów. Rzucić się tylko w wodę, dać nurka, bogactw tych nazbierać i wyjść na ląd milionerem!

Lecz po cóż miliony tym, którzy ognisko nad brzegiem rzeki rozniecają, bawią się jak nieśmiertelni bogowie? Co za ruch, gwar, krzy­ki, śmiechy, wesołość! Mnóstwo ludzi: starych, młodych, niedorosłych; cały dom, a raczej wszystko, co w nim żyje. Prawdziwe mrowisko, bo każdy tu coś robi: biegnie, dźwiga, ciągnie, dmucha, buduje, poprawia. Pr żytem system re­publikański najzupełniejszy, pomieszanie płci, wieków i stanów: wolność, równość, niepodle­głość.

Ekonom Dziurdziewicz, chłopak młody i zwin­

ny, z obydwoma panami: starszym i młodym, wznosi z gałęzi uschłych i zielonych stos tak okazały, że spłonąć-by mógł ńa nim z kośćmi wcale spory heretyk; gimnaziści z chłopcem kredensowym, dwaj studenci z jedną panną i druga panna z niedawno przybyłym gościem, łamią w lasku gałęzie olchowe, leszczynowe, jałowcowe i niosą je albo ciągną za sobą, jak kto zdoła. Lecz najważniejsza bodaj czynność przypadła w udziale staremu stangretowi: u stóp wznoszącego się gmachu leży on rozcią­gnięty na trawie, plecami do góry i z całej siły szerokiej piersi dmucha na uparty ogień, który u samego dołu to błyska, to przygasa, to rozpuszcza język długi i szeroki, to kurczy go i pod ziemię chowa. Już go był raz rozpuścił zupełnie i buchnął dymem, a teraz rozlenił się znowu, omdlewa, ledwie dyszy. Więc stary Marcin dmie jak z miecha, aż mu siwe wąsy jeżem nad wydętymi policzkami stoją, a czoło zorane i włosy bieluteńkie oblewają się od ognia różową łuną. A młody stangret, który z mło­dym sąsiadem tylko co przybył, nie śmie ani tak wyciągnąć się na ziemi, ani tak głośno dmuchać, jak to czyni stary sługa domowy: więc na jedno kolano ukląkł i dmucha delika­tnie, jakby tylko dla okazania swoich także najlepszych chęci.

Jakim sposobem nastąpiło tu tak do dna re­

wolucyjne pomieszanie demosu z arystokracyą, zgadnąć nie trudno. Że gimnaziści, lecąc około domu, zawołali na kredensowego chłopca «An­tek! leć z nami!» to już wiadomo; ekonom Dziur- dziewicz musiał być u starszego pana na nara­dzie gospodarskiej, gdy powstał projekt zapala­nia ogniska, a pan Witold, jak to zazwyczaj z nim bywało, dopóty po domu biegał, drzwiami trzaskał, wołał, prosił, gniewał się, śmiał się, całował, aż do projektu zwerbował wszystko, co w domu żyło, z ojcem i ekonomem włącznie. Stangreci zaś przyszli popatrzeć tylko i zrazu na stronie stali, ale później wzięła ich ochota wmieszać się do roboty i wmieszali się, co tem łatwiej stać się mogło, że starszy pan ze sta­rym Marcinem znają się od dzieciństwa i zo­stają z sobą w stosunkach prawie przyjaciel­skich, wprost nawet pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin