Dean R. Koontz - Przełęcz śmierci.txt

(725 KB) Pobierz
Powieści Deana R. Koontza
w Wydawnictwie Amber
Głos nocy Grom Groza
Klucz do północy Łzy smoka
Maska
Nieśmiertelny rłocne dreszcze Odwieczny wróg
Opiekunowie Pieczara Gromów
Północ
Przełęcz śmierci Słudzy ciemności
Szepty Ściana strachu
Wizja W okowach lodu
Zimny ogień Zimowy księżyc
Złe miejsce
Zwierciadło zbrodni
Zmrok
w  przygotowaniu
Tik-tak
ima
1
Przekład JACEK GRABOWSKI
AMBER
c-.
Tytuł oryginału HIDEAWAY
Ilustracja na okładce STEYE CRISP
Redakcja merytoryczna BARBARA WALICKA

Copyright © 1992 by Nkui, Inc.
For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-336-2
Gerdzie.
Na zawsze.
f   r
CZĘSCI
Życie jest darem, który trzeba zwrócić,
a z jego posiadania winna brać się radość.
Jest diabelnie krótkie, to fakt.
Trudno się pogodzić z tym, że ta ziemska procesja
ku ostatecznej ciemności jest podróżą odbytą,
kręgiem zamkniętym, dziełem sztuki wyidealizowanym,
melodii słodkim rytmem, bitwą wygraną.
KSIĘGA ZLICZONYCH SMUTKÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Po drugiej stronie ciemnego wału gór cały świat grzmiał i szumiał. Wokół szalała burza, lecz Lindsey Harrison noc wydawała się martwa i głucha. Drżąc wcisnęła się głębiej w fotel.
Zwarte rzędy prastarych, wiecznie zielonych drzew porastały zbocza leżące po obu stronach szosy, ustępując czasami miejsca rzadkim skupiskom ogołoconych z liści klonów i brzóz, wyciągających ku niebu pokręcone, czarne konary. Jednak ani ten rozległy las, ani potężne skały, do których przywierał, nie łagodziły pustki mroźnej, marcowej nocy. Gdy honda zjeżdżała w dół krętą, niebezpieczną drogą, drzewa i kamienne zbocza zdawały się przepływać obok, jakby były tylko urojeniami pozbawionymi rzeczywistej treści.
Niesiony gwałtownymi podmuchami drobny, suchy śnieg padał ukośnie w snopy świateł reflektorów. Lecz burza także nie mogła wypełnić próżni.
Pustka, jaką odczuwała Lindsey, tkwiła wewnątrz niej. Noc, jak zawsze, wypełniał chaos tworzenia. Jedynym martwym miejscem była jej dusza.
Spojrzała na Hatcha. Pochylał się do przodu, lekko zgarbiony nad kierownicą, patrząc badawczo przed siebie z wyrazem twarzy, jaki dla każdego innego byłby nieodgadniony, lecz Lindsey po dwunastu latach małżeństwa z łatwością mogła odczytać, o czym on myśli. Hatch, świetny kierowca, nie przestraszył się złych warunków na drodze. Bez wątpienia myślał, tak jak i Lindsey, o długim weekendzie, który spędzili właśnie nad jeziorem Big Bear.
Jeszcze raz próbowali odzyskać we wzajemnych stosunkach tę beztroskę, która kiedyś była ich udziałem. I znów im się to nie udało.
W dalszym ciągu krępował ich łańcuch przeszłości.
Śmierć pięcioletniego syna spowodowała niewyobrażalne wręcz obciążenie emocjonalne. Myśl o dziecku napierała na umysł, szybko niszcząc każdą chwilę pogody ducha, miażdżąc każdy odruch radości. Jimmy nie żył od ponad czterech i pół roku — tyle trwało jego życie — a mimo to jego śmierć była dla nich równie wielkim ciężarem teraz, jak w dniu, gdy ponieśli tę bolesną stratę.
Hatch westchnął lekko i spojrzał przez zachlapaną przednią szybę. Oblepione śniegiem wycieraczki z trudem przesuwały się po szkle. Zwrócił wzrok na Lindsey i uśmiechnął się blado; był to zaledwie cień prawdziwego uśmiechu, wyprany z wesołości, raczej grymas pełen znużenia i melancholii. Wydawało się, że chciał coś powiedzieć, lecz widać zmienił zdanie i z powrotem skupił uwagę na szosie.
Trzy pasy drogi — dwa w górę, jeden w dół — majaczyły za ruchomą zasłoną śniegu. Droga prowadziła podnóżem zbocza, krótki odcinek prostej kończył się szerokim, zasłoniętym zakrętem. Nie wyjechali jeszcze z gór San Bernardino, droga stanowa jeszcze raz opadała stromo w dół.
Gdy wjechali w zakręt, krajobraz wokół nich się zmienił: zbocze po prawej stronie wzniosło się w górę pod nieco ostrzejszym kątem, po lewej stronie drogi ział czarny wąwóz. Brzeg przepaści otaczała biała, metalowa bariera, ledwo widoczna pod pokrywającym ją śniegiem.
Sekundę przed wyjściem z zakrętu Lindsey ogarnęło przeczucie niebezpieczeństwa. Powiedziała:
— Hatch...
Być może Hatch również coś wyczuł, gdyż w chwili, gdy Lindsey się odezwała, nacisnął delikatnie hamulec, zmniejszając nieco prędkość.
Tuż za zakrętem pochyły odcinek prostej blokowała stojąca ukosem duża, dostawcza ciężarówka z piwem. Zatrzymała się zaledwie piętnaście do osiemnastu metrów przed nimi, tarasując dwa pasy. Lindsey przemknęło przez myśl: „O Boże!", lecz nie mogła wydać z siebie głosu.
Kierowcę ciężarówki, jadącego z dostawą do jednego z ośrodków narciarskich w okolicy, najwidoczniej zaskoczyła burza śnieżna,
10
która rozpoczęła się pół dnia wcześniej niż przewidywali meteorolodzy. Opony wielkiego pojazdu, pozbawione przeciwśnieżnych łańcuchów, bezskutecznie kręciły się po oblodzonej nawierzchni, gdy kierowca desperacko walczył o odzyskanie kontroli nad swym osiemnastokołowcem.
Klnąc pod nosem, ale poza tym jak zawsze opanowany, Hatch zmniejszył nacisk na pedał hamulca. Nie odważył się wcisnąć go do oporu, nie chcąc ryzykować wprowadzenia hondy w śmiertelny korkociąg.
Kierowca dostawczego samochodu oślepiony blaskiem reflektorów spojrzał przez boczną szybę. Przez wirujące płatki śniegu Lindsey dostrzegła tylko blady owal twarzy mężczyzny i dwa czarne jak węgiel otwory w miejscach, gdzie powinny być oczy; upiorne oblicze, tak jakby za kierownicą tego pojazdu siedział jakiś złośliwy duch. Lub śmierć we własnej osobie.
Hatch kierował się ku zewnętrznemu z dwóch wznoszących się w górę pasów ruchu, jedynej nie zablokowanej części szosy.
Lindsey zastanawiała się, czy z przeciwnej strony jedzie jakiś inny pojazd, skryty przed nimi za ciężarówką. Nawet przy zmniejszonej prędkości nie przeżyliby czołowego zderzenia.
Pomimo wysiłków Hatcha honda zaczęła się ślizgać. Tył zarzucił w lewo i Lindsey stwierdziła, że odwraca się od tarasującego szosę samochodu. Równy, niekontrolowany ruch ślizgowy był podobny do zmieniających się w złym śnie obrazów. Ogarnęły ją mdłości i mimo że była przypięta pasami bezpieczeństwa, instynktownie oparła prawą rękę o drzwi, a lewą o tablicę rozdzielczą, napinając mięśnie.
— Trzymaj się — powiedział Hatch, skręcając kierownicę w tę stronę, w którą znosiło samochód; miał nadzieję w ten sposób odzyskać kontrolę nad pojazdem.
Honda obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w przyprawiającym o mdłości korkociągu, zupełnie jak karuzela bez muzyki: dookoła... dookoła... Znów ukazała się ciężarówka. Przez moment, gdy sunęli spiralą w dół, Lindsey była pewna, że ich samochód bezpiecznie prześlizgnie się obok wielkiego osiemnastokołowca. Teraz mogła już spojrzeć zza tego kolosa: droga poniżej była wolna.
W tym właśnie momencie Hatch zawadził przednim zderzakiem ° tył ciężarówki. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt metalu.
11
Hondą zatrzęsło; zdawało się, że eksplozja odrzuciła pojazd od miejsca zderzenia. Samochód trzasnął tyłem w barierę. Zęby Lindsey uderzyły o siebie tak mocno, że poczuła w szczękach iskry bólu, dochodzące aż do skroni, a ręka przyciśnięta do tablicy rozdzielczej wygięła się boleśnie w nadgarstku. Jednocześnie pas bezpieczeństwa, przeciągnięty na ukos przez klatkę piersiową od prawego ramienia do lewego biodra, zaciągnął się nagle tak ciasno, że straciła dech.
Samochód odbił się od bariery z impetem nie wystarczającym do ponownego zderzenia się z ciężarówką, ale znów wykonał pełny obrót. Gdy ześlizgiwali się korkociągiem obok ciężarówki, Hatch walczył o odzyskanie kontroli nad samochodem, ale kierownica wyrywała mu się gwałtownie z rąk. Krzyknął czując, że zdziera mu skórę z dłoni.
Nagle ten dość łagodny spadek drogi wydał się jej stromym urwiskiem, przypominał śliską oblodzoną rynnę zjeżdżalni w wesołym miasteczku. Lindsey krzyknęłaby, gdyby tylko mogła. Mimo że pas bezpieczeństwa nieco się poluzował, linia bólu przecinała ukosem jej klatkę piersiową, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. W tym momencie wstrząsnęła nią wizja hondy ześlizgującej się do następnego zakrętu, przebijającej z trzaskiem barierę, spadającej w przepaść. Ten obraz był tak przerażający, że odczuła go jak uderzenie.
Gdy honda wyszła z drugiego obrotu, uderzyła całym bokiem po stronie kierowcy w barierę i zsunęli się jakieś dziewięć lub dwanaście metrów, nie tracąc z nią kontaktu. Przy akompaniamencie skrzypienia, piszczenia, zgrzytania metalu o metal strzeliły w górę fontanny żółtych iskier, unosząc się wśród płatków śniegu jak roje świetlików, które przedostały się przez pętlę w czasie i pojawiły się o niewłaściwej porze roku.
Samochód zatrzymał się, lewym przednim rogiem uniesiony w górę, najwidoczniej zahaczony o słupek bariery. Przez chwilę panowała cisza tak głęboka, że Lindsey poczuła się na poły ogłuszona.
Nigdy dotąd nie doznała tak obezwładniającego uczucia ulgi.
Wtedy honda znów się poruszyła.
Zaczęła się przechylać na lewo. Bariera ustępowała, być może osłabiona rdzą lub erozją pobocza.
— Na zewnątrz! — krzyknął Hatch, mocując się z zapięciem pasów bezpieczeństwa.
Lindsey nie starczyło nawet czasu na uwolnienie się z własnych
12
pasów bądź chwycenie za klamkę u drzwi, gdy bariera się rozpadła i samochód zsunął się do wąwozu. Nawet wtedy, gdy to się już naprawdę działo, nie mogła uwierzyć. Umysł potwierdzał zbliżanie się śmierci, podczas gdy serce uparcie domagało się nieśmiertelności. Przez prawie pięć lat nie pogodziła się ze śmiercią Jimmy'ego, z tym większym trudem przychodziło jej zaakceptowanie bliskości własnego końca.
W brzęku odrywanych słupków balustrady honda ześliznęła się bokiem po zboczu pokrytym skorupą lodu, a następnie, gdy skarpa stała się bardziej stroma, zaczęła koziołkować. Lindsey przypięta pasami, rzucana boleśnie z boku na bok, z trudem łapała oddech. Jej serce tłukło się w piersi. Z nadzieją czekała na jakieś drzewo, głaz, cokolwiek, co powstrzymałoby upadek, lecz skarpa wyglądała na zupełnie gładką. Nie pamiętała, ile...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin