Dan Simmons - Terror.pdf

(2771 KB) Pobierz
Simmons Dan
Terror
przełożył Janusz Ochab
Książkę tę dedykuję ludziom takim jak Kenneth Tobey, Margaret Sheridan, Robert
Cornthwaite, Douglas Spencer, Dewey Martin, William Self, George Fenneman, Dmitri
Tiomkin, Charles Lederer, Christian Nyby, Howard Hawkes i James Arness. Dziękuję wam,
kochani, za niezatarte arktyczne wspomnienia.
To właśnie ta nieuchwytna właściwość sprawia, że myśl o bieli, kiedy pozbawić ją
łagodniejszych skojarzeń i połączyć z przedmiotem przerażającym samym w sobie, potęguje
grozą do ostatnich granic. Weźmy na przykład białego niedźwiedzia z bieguna północnego
albo białego rekina z tropików: cóż innego jeśli nie ich gładka, śnieżna białość czyni z nich
nadprzyrodzone monstra? Ta upiorna biel nadaje niemej potworności ich wyglądu łagodność
tak ohydną, bardziej nawet odrażającą niż straszną, że najgroźniejszy nawet tygrys w swym
herbowym płaszczu nie obudzi trwogi tak wielkiej jak spowity bielą niedźwiedź lub rekin.
HERMAN MELVILLE Moby Dick (1851)
1
CROZIER
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°231 długości geograficznej zachodniej.
Październik 1847.
Komandor Crozier wychodzi na pokład i widzi, że jego statek stał się obiektem ataku
duchów niebieskich. Rozedrgane fałdy światła nad jego głową i Terrorem rzucają się
raptownie do przodu, a potem szybko wycofują, niczym kolorowe ramiona agresywnej, lecz
wyjątkowo niezdecydowanej zjawy. Ektoplazmatyczne upiorne palce wyciągają się w stronę
okrętu, otwierają, gotowe go pochwycić, a potem odsuwają się.
Temperatura wynosi minus pięćdziesiąt stopni Fahrenheita i szybko spada. Z powodu
mgły, która nadciągnęła wcześniej, podczas krótkiej godziny szarówki, będącej dla nich teraz
jedyną namiastką dnia, musieli usunąć i złożyć w luku trzy stengi, bramstengi, górny
takielunek i najwyższe drzewca - spadające z nich sople mogły kogoś zranić, a poza tym
ciężar oblepiającego je lodu groził przewróceniem statku na bok. Teraz nagie maszty
wyglądają niczym odarte z gałęzi i wierzchołków drzewa, w których odbija się zorza tańcząca
nad niewyraźną kreską horyzontu. Crozier obserwuje w milczeniu, jak poszarpane pola
lodowe wokół statku okrywają się błękitem, który przechodzi w fiolet, potem zaś jaśnieją
soczystą zielenią, niczym wzgórza, które pamięta z dzieciństwa w północnej Irlandii. Przez
moment wydaje się, że odległa niemal o milę, olbrzymia pływająca góra lodowa, skrywająca
Erebus , siostrzany statek Terroru , rozpala się wewnętrznym blaskiem, barwnym światłem,
które wypływa z jej zimnego serca.
Crozier poprawia kołnierz i odchyla do tyłu głowę, kierowany czterdziestoletnim bez
mała odruchem, który każe mu przy każdej okazji sprawdzać stan masztów i takielunku.
Zauważa, że gwiazdy nad jego głową płoną zimnym, stabilnym światłem, lecz inne, położone
tuż nad horyzontem, nie tylko migocą, lecz poruszają się gwałtownymi skokami, raz na lewo
lub prawo, to znów w górę i w dół. Crozier widział już kiedyś coś podobnego - na dalekim
południu, kiedy pływał z Rossem, ale i na tych wodach, podczas wcześniejszych ekspedycji.
Pewien naukowiec towarzyszący im podczas owej wyprawy na południe, człowiek, który
spędził niemal całą antarktyczną zimę na polerowaniu szkieł swej lunety, powiedział
Crozierowi, że te perturbacje gwiazd są prawdopodobnie wynikiem gwałtownego załamania
fal w zimnym powietrzu zalegającym nad pokrytymi lodem morzami i niewidocznymi
masami zamarzniętego lądu - innymi słowy nad nowymi kontynentami, których nigdy nie
widziało ludzkie oko. A przynajmniej oko białego człowieka, poprawia się w myślach
Crozier.
Zaledwie przed pięcioma laty Crozier i jego przyjaciel, a później również dowódca,
James Ross, odkryli taki właśnie kontynent - Antarktydę. Nazwali morze, zatoki i ląd
nazwiskiem Rossa. Nazwali góry nazwiskami ich sponsorów i przyjaciół. Nadali dwóm
wulkanom widocznym na horyzoncie nazwy, które nosiły ich statki - te same dwa statki -
Terror i Erebus . Crozier był zaskoczony, że nie nazwali jakiejś ważnej góry czy wyspy
imieniem okrętowego kota.
Nie nazwali niczego jego nazwiskiem. Tej ciemnej październikowej nocy 1847 roku
nie ma żadnego arktycznego lub antarktycznego kontynentu, żadnej wyspy ani zatoki,
żadnego łańcucha górskiego, wulkanu i szelfu czy chociażby bloku lodowego, które nosiłyby
nazwisko Francisa Rawdona Moiry Croziera.
Crozier ma to gdzieś. W chwili gdy formułuje tę myśl, uświadamia sobie, że jest
trochę pijany. Cóż, rozmyśla, odruchowo łapiąc równowagę na oblodzonym pokładzie,
przechylonym dwanaście stopni na sterburtę i osiem stopni na dziób, przez ostatnie trzy lata
rzadko kiedy bywałem trzeźwy. Właściwie nie trzeźwiałem od rozstania z Sophią. Ale po
pijaku i tak jestem lepszym żeglarzem i komandorem niż ten biedny, pechowy gnojek,
Franklin na trzeźwo, nie mówiąc już o tym jego rumianym, sepleniącym pupilku, Fiztjamesie.
Crozier kręci głową i rusza w dół oblodzonego pokładu, na dziób, w stronę jedynego
człowieka na wachcie, którego sylwetkę widać w migotliwym blasku zorzy.
To Cornelius Hickey, niski mężczyzna o szczurzej twarzy, mat uszczelniacz. Wszyscy
marynarze pełniący wachtę w ciemnościach arktycznej nocy wyglądają tak samo, wszyscy
bowiem noszą takie same regulaminowe okrycie chroniące ich przed zimnem: warstwy flaneli
i wełny przykryte ciężkim nieprzemakalnym płaszczem, niezgrabne jednopalczaste rękawice
wystające z obszernych rękawów, uszanki - grube czapki z nausznikami naciągnięte mocno
na głowy i obwiązane zazwyczaj szalem, spod którego wystaje tylko czubek odmrożonego
nosa. Jednak każdy z marynarzy nosi ów regulaminowy strój na własny, charakterystyczny
sposób - dokłada szal, który przywiózł ze sobą z domu, wciska na głowę drugą, dodatkową
czapkę, wkłada pod jednopalczaste rękawice Królewskiej Marynarki Wojennej kolorowe
rękawiczki, które zrobiła dlań na drutach matka lub narzeczona. Dzięki tym dodatkowym
elementom Crozier nauczył się już z daleka rozpoznawać każdego spośród pięćdziesięciu
dziewięciu pozostałych przy życiu członków załogi jego statku.
Hickey wpatruje się uparcie w ciemność rozciągającą się za okrytym soplami
dziobem, którego koniec tkwi zanurzony w fałdzie morskiego lodu, gdyż rufa Terroru została
jakiś czas temu wypchnięta w górę przez ciśnienie lodu, a dziób w związku z tym przesunął
się w dół. Hickey jest tak pogrążony w myślach albo tak zmarznięty, że dostrzega swojego
komandora dopiero wtedy, gdy ten staje obok niego, przy relingu, który zamienił się w ołtarz
lodu i śniegu. Strzelba marynarza stoi oparta o ten ołtarz. Nikt na tym mrozie nie chce
dotykać metalu, nawet przez grubą warstwę rękawic.
Hickey podrywa się, zaskoczony, gdy Crozier pochyla się ku niemu. Komandor
Terroru nie widzi twarzy dwudziestosześcioletniego marynarza, ale za grubym kręgiem szala
pojawia się jego oddech, obłok pary, który natychmiast zamienia się w garść drobnych
kryształków lodu.
Podczas arktycznej zimy marynarze zazwyczaj nie salutują swym przełożonym, nie
skłaniają nawet głowy w tradycyjnym pozdrowieniu, lecz Hickey prostuje się odruchowo i
pochyla głowę przed komandorem. Ze względu na dokuczliwe zimno wachty zostały
skrócone z czterech do dwóch godzin - dobry Boże, myśli Crozier, mamy tu dość ludzi, by
sobie na to pozwolić, nawet przy podwojonej liczbie posterunków - sądząc jednak po
spowolnionych ruchach Hickeya, młodzieniec i tak jest już przemarznięty do szpiku kości.
Choć Crozier powtarzał im setki razy, że podczas wachty muszą się ruszać - chodzić, biegać
w miejscu, podskakiwać, obserwując jednocześnie pola lodowe - marynarze i tak zazwyczaj
stoją w bezruchu, jakby żeglowali po gorących południowych morzach, odziani w lekką
bawełnę i narażeni jedynie na zwodniczy śpiew syren.
- Komandorze.
- Panie Hickey. Coś się dzieje?
- Nic poza tymi strzałami... poza tym jednym strzałem... prawie dwie godziny temu.
Przed momentem słyszałem, to jest, wydaje mi się, że słyszałem... może krzyk... coś
dziwnego, komandorze... zza tej góry lodowej. Zameldowałem o tym porucznikowi
Irvingowi, ale on powiedział, że to pewnie tylko lód.
Crozier otrzymał przed dwiema godzinami meldunek o huku wystrzału z kierunku
Erebusa i wyszedł wówczas na pokład, dźwięk ów jednak nie powtórzył się więcej, a on nie
wysłał nikogo na lód. Wyprawa na zamarznięte morze w ciemnościach - gdy w labiryncie
lodowych grzbietów i zastrug czaiło się to... coś... - była równoznaczna z wyrokiem śmierci.
Okręty przekazywały sobie wiadomości tylko w okolicy południa, gdy mrok zamieniał się na
chwilę w szarówkę. Crozier wie, że za kilka dni zostaną pozbawieni także i tego, a nad
statkami zapadnie arktyczna noc. Sto dni nocy.
- Być może rzeczywiście był to tylko lód - mówi Crozier, zastanawiając się, dlaczego
Irving nie powiedział mu nic o krzyku. - Ten wystrzał także. Tylko lód.
- Tak jest, komandorze. To tylko lód.
Żaden z nich w to nie wierzy - odgłos wystrzału z muszkietu lub strzelby jest bardzo
charakterystyczny, rozpoznawalny nawet z odległości mili, a na Dalekiej Północy, w krainie
skutej lodem, dźwięk niesie się bardzo daleko - prawdą jednak jest, że lód napierający na
burty Terroru bez ustanku wydaje z siebie różnego rodzaju pomruki, jęki, skrzypienie,
trzaski, zgrzyty i krzyki.
Krzyki niepokoją Croziera najbardziej, wyrywają go z głębokiego snu. Przypominają
do złudzenia krzyki i płacz jego matki w jej ostatnich dniach... a także zawodzenia zjaw z
opowieści jego ciotek, upiorów zwiastujących nocą śmierć któregoś z domowników. Oba te
dźwięki nie dawały mu spać, kiedy był chłopcem.
Crozier odwraca się powoli. Jego rzęsy oblepione są już lodem, górna warga pokryta
grubą warstwą szronu. Wszyscy marynarze nauczyli się już trzymać brody ukryte głęboko
pod warstwą szali i kołnierzy, często jednak muszą odcinać włosy, które przymarzły do
ubrania. Crozier, podobnie jak większość jego oficerów, wciąż goli się każdego ranka, choć
„gorąca woda”, którą przynosi mu steward, to zwykle ledwie stopiony lód, a sam proces
golenia bywa często bolesny.
- Czy lady Cisza nadal jest na pokładzie? - pyta Crozier.
- O tak, komandorze, jest tu prawie zawsze - odpowiada Hickey szeptem, jakby miało
to jakieś znaczenie. Nawet gdyby Cisza ich słyszała, nie zrozumiałaby ani słowa po
angielsku. Jednak załoga statku wierzy - a wiara ta narasta z każdym dniem od chwili, gdy
zaczęło ich podchodzić stworzenie żyjące na lodzie - że młoda Eskimoska jest wiedźmą
dysponującą tajemnymi mocami.
- Jest na posterunku przy lewej burcie, z porucznikiem Irvingiem - dodaje Hickey.
- Z porucznikiem Irvingiem? Powinien zejść z wachty ponad godzinę temu.
- Tak jest, komandorze. Ale ostatnimi dniami porucznik jest wszędzie tam, gdzie lady
Cisza, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Jeśli ona nie schodzi z pokładu, to i on tego nie robi.
Chyba że już naprawdę musi, to znaczy... Żaden z nas nie wytrzyma tu tak długo, jak ta wie...
ta kobieta.
- Niech pan lepiej zajmie się tym, co do pana należy, i obserwuje okolicę, panie
Hickey.
Mat uszczelniacz podnosi wzrok, zaskoczony szorstką uwagą komandora, ponownie
jednak salutuje i odwraca swój biały nos ku ciemnościom zalegającym za dziobem okrętu.
Crozier rusza w górę pokładu, w stronę posterunku przy prawej burcie. Zeszłego
miesiąca przygotował okręt do zimy, po trzech miesiącach fałszywej nadziei na ucieczkę,
którą dał im sierpień. Kazał wtedy ponownie ułożyć niższe drzewca wzdłuż podłużnej osi
statku, używając ich jako drągów środkowych tentu. Odtworzyli wówczas stożkowaty namiot
zakrywający większą część pokładu, układając na nowo drewniane krokwie, które
zdemontowali wcześniej podczas kilku tygodni złudnego optymizmu. Jednak choć marynarze
pracują codziennie przez kilka godzin, przekopując alejki w grubej warstwie śniegu,
wyrąbując lód kilofami i oskardami, wyrzucając na zewnątrz zaspy, które wiatr naniósł pod
brezentową płachtę, i posypując wąskie przejścia piaskiem, na pokładzie zawsze pozostaje
warstwa lodu. Wędrówka Croziera po pochyłym pokładzie przypomina więc czasem raczej
jazdę na łyżwach niż marsz.
Marynarz, który zgodnie z harmonogramem ma pełnić wachtę na tym posterunku,
aspirant Tommy Evans - Crozier rozpoznaje swego najmłodszego podwładnego po
dziwacznej zielonej czapce, będącej zapewne matczynym prezentem, którą Evans zawsze
nakłada na uszankę - odsunął się o dziesięć kroków w stronę rufy, by zapewnić porucznikowi
Irvingowi i Ciszy odrobinę prywatności.
Ten widok sprawia, że Crozier ma ochotę kopnąć kogoś - wszystkich - w dupę.
Eskimoska wygląda jak niski gruby niedźwiedź, okutana w futrzaną kurtkę, kaptur i
spodnie. Stoi odwrócona bokiem do wysokiego porucznika. Irving trzyma się blisko niej - nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin