Nowy37(1).txt

(12 KB) Pobierz
*
Robert Cunningham już na Ziemi nie krył swojego zdania o pokładowym 

komisarzu. Było to oczywiste nawet dla lepych na topologie. 
Od zawsze trudno mi było go sobie wyobrazić. I nie tylko przez tę pozbawionš 
wyrazu twarz. Czasem do topologii nie przedostawały się przez niš nawet 
subtelniejsze, głębsze idee. Może celowo je tłumił, nie cierpišc kabla w załodze. 
Nie pierwszy raz zetknšłem się z takš reakcjš. Wszyscy czuli do mnie pewnš 
niechęć. Owszem, trochę mnie lubili, a przynajmniej tak im się wydawało. Znosili 
moje wtršcanie się, współpracowali, dawali mi więcej, niż myleli, że dajš. 
Ale pod szorstkim kumpelstwem Szpindla, pod cierpliwymi objanieniami James 
nie było prawdziwego szacunku. Skšd miałby się wzišć? Ci ludzie byli najcilejszš 
czołówkš, płomiennym szczytem ludzkiego rozwoju. Powierzono im losy wiata. A ja 
miałem po prostu donosić siedzšcym w domu małym móżdżkom. A kiedy zbytnio się 
od nich oddalilimy, nawet i to nie. Zbędna masa. Nic się z tym nie zrobi. Nie ma 
sensu się przejmować. 
Ale jednak: Szpindel rzucał komisarzem półżartem, a Cunningham w to wierzył 
i wcale się nie miał. Przez lata spotkałem wprawdzie wielu podobnych do niego, lecz 
oni starali się kryć w cieniu. Cunningham był pierwszym, któremu chyba się udało. 
Podczas szkoleń cały czas starałem się zbudować relację, znaleć brakujšce 
kawałki. Którego dnia przyglšdałem się, jak pracuje w symulatorze na zdalnych 
manipulatorach, trenujšc nowiutkie interfejsy pozwalajšce przenikać po kablach 
przez ciany. Ćwiczył swoje umiejętnoci chirurga na jakim hipotetycznym obcym, 
wyczarowanym przez komputer, by sprawdzić jego technikę. Czujniki i przegubowe 
manipulatory wyrastały z nasady pod sufitem, jak nogi gigantycznego kraba 
długonogiego. Nawiedzone jego duchem, przemykały wokół i zanurzały się we 
wnętrzu jakiego na wpół realnego holograficznego stwora. Ciało Cunninghama tylko 
delikatnie drżało, w kšciku ust kołysał się papieros. 
Czekałem, aż zrobi sobie przerwę. W końcu z ramion uszło napięcie. Zastępcze 
kończyny się rozluniły. 
- No więc. - Klepnšłem się po skroni. - Dlaczego ty to zrobiłe? 
Nie odwrócił się. Czujniki nad polem sekcyjnym obracały się i wpatrywały w nas, 
jak pozbawione ciała oczy na słupkach. To był teraz orodek wiadomoci 
Cunninghama - nie to poplamione nikotynš ciało przede mnš. To były jego oczy, albo 
język, czy jakie inne, niewyobrażalne zmysły-mieszańce, którymi analizował 
wysyłane przez maszyny dane. Wycelowane prosto we mnie, w nas - jeli Robert 
Cunningham posiadał jeszcze co, co można okrelić mianem wzroku, patrzył na 

siebie oczyma oddalonymi o dwa metry od czaszki. 
- Właciwie, co zrobiłem? - powiedział w końcu. - Te poprawki? 
Poprawki. Jakby dopasowywał sobie ubranie, a nie wydzierał z ciała zmysłów i 
wszczepiał nowych w rany po nich. 
Kiwnšłem głowš. 
- Najważniejsze to nie wypać z obiegu - powiedział. - Jeli się nie 
rekonfigurujesz, nie zyskujesz nowych kwalifikacji. A jeli ich nie masz, w niecały 
miesišc jeste przestarzały i nie nadajesz się do niczego, może poza Niebem albo 
robieniem notatek. 
Puciłem docinek mimo uszu. 
- Jednak to doć radykalna transformacja. 
- Dzisiaj już nie. 
- A ty się od tego zmieniłe? 
Ciało zacišgnęło się papierosem. Punktowa wentylacja wyssała dym, zanim do 
mnie dotarł. 
- Po to się to robi. 
- Przecież wpłynęło na twojš osobowoć. Na pewno... 
- Aha. - Kiwnšł głowš; na drugim końcu nerwów motorycznych manipulatory 
zakołysały się solidarnie. - Zmieniajšc oczy patrzšce na wiat, zmieniasz patrzšcego 
nimi? 
- Co w tym rodzaju. 
Teraz przyglšdał mi się cielesnymi oczyma. Te na słupkach, za błonš, podobnie 
jak wężowe manipulatory, powróciły do pracy nad wirtualnym trupkiem, jakby 
postanowiły, że zbyt wiele czasu już zeszło na pierdoły. Zastanawiałem się, w którym 
ciele jest teraz. 
- Dziwne, że musisz pytać - powiedziało to białkowe. - Moja mowa ciała nie 
zdradza wszystkiego? Podobno wy, żargonauci, czytacie w mylach? 
Owszem, miał rację. Nie interesowały mnie jego słowa - były tylko falš nonš. Nie 
słyszał prawdziwej rozmowy. Wszystkie jego narożniki i płaszczyzny mówiły wiele i 
choć ich głosy były dziwnie przesterowane od sprzężeń i zniekształceń, wiedziałem, że 
w końcu je zrozumiem. Musiałem tylko pozwolić mu gadać. 
Lecz Jukka Sarasti wybrał ten akurat moment, by przejć tamtędy i precyzyjnym 
cięciem zniweczyć mój doskonały plan. 
- Siri jest najlepszy w branży - rzucił. - Tylko nie wtedy, gdy znajduje się zbyt 

blisko celu. 

Dlaczego człowiek, nieokazujšcy miłosierdzia 
niższym od siebie, miałby spodziewać się, że 
jego własne modlitwy o zmiłowanie zostanš 
wysłuchane przez Najwyższego? 
Pierre Troubetzkoy 
- Problem w tym - powiedziała Chelsea - że ta cała rzecz w pierwszej osobie 
wymaga wysiłku. Musi ci zależeć na tyle, żeby spróbować. Zrozum. Urobiłam sobie 
ręce po łokcie nad tym zwišzkiem, starałam się tak ciężko, ale tobie, zdaje się, w ogóle 
nie zależy... 
Mylała, że to co nowego. Mylała, że tego nie przewidziałem, bo nic nie 
powiedziałem. A ja zapewne dostrzegłem to wczeniej niż ona. Nic nie mówiłem, bo 
bałem się wystawić na cios. 
Żołšdek skręcił mi się w supeł. 
- Zależy mi na tobie - powiedziałem. 
- Tylko w takim stopniu, w jakim tobie w ogóle może zależeć - przyznała. - Ale... 
to znaczy, wiesz, czasami jeste w porzšdku, czasem wspaniale mieć cię koło siebie, 
ale gdy tylko jaka sprawa staje się napięta, odchodzisz i znikasz. Twoim ciałem 
steruje ten wojskowy komputer; po prostu nie mogę już tego znieć... 
Wpatrzyłem się w motylka na wierzchu jej dłoni. Opalizujšce skrzydła leniwie się 
rozpostarły i złożyły. Ciekawe, ile ma takich tatuaży; dotšd widziałem ich z pięć na 
różnych częciach ciała, choć zawsze tylko jeden na raz. Zastanowiłem się, czy jej nie 
zapytać, ale moment chyba nie był odpowiedni. 
- Czasami bywasz taki... brutalny - mówiła. - Wiem, że nieumylnie, ale... no, nie 
wiem. Może ja jestem dla ciebie zaworem bezpieczeństwa, czy co takiego. A może 
musisz aż tak mocno zanurzyć się w swojš pracę, że wszystko się w tobie kumuluje i 
potem potrzebujesz się na kim wyładować. Może dlatego mówisz to, co mówisz. 

Teraz czekała, aż ja co powiem. 
- Byłem szczery - odparłem. 
- No tak. Patologicznie. Przeszła ci kiedy przez głowę jaka negatywna myl, 
której by nie wypowiedział? - Głos jej drżał, ale oczy, tym razem, pozostały suche. - 
To chyba tak samo moja wina, jak twoja. Może nawet bardziej. Już kiedy się 
spotkalimy, wiedziałam, że jeste... oddalony. Na pewnym poziomie zawsze się 
obawiałam, że to nastšpi. 
- No to po co w ogóle próbować? Skoro wiedziała, że wszystko się tak włanie 
posypie? 
- Oj, Cygnus. Może to nie ty powtarzasz, że każdy zwišzek w końcu się sypie? Nie 
ty mówisz, że żaden się nie utrzyma? 
U mamy z tatš trochę to przetrwało. W każdym razie dłużej niż u nas. 
Zmarszczyłem brwi, zdziwiony, że w ogóle pozwoliłem takiej myli powstać. 
Chelsea odczytała tę ciszę jako objaw zranienia. 
- Wiesz, może mylałam, że będę w stanie ci pomóc? Wyleczyć to co, przez co 
cišgle jeste zły. 
Motylek blaknšł. Nigdy wczeniej tego nie widziałem. 
- Rozumiesz o co mi chodzi? - zapytała. 
- No pewnie. Uwielbiasz rozwišzywać problemy. 
- Siri, kiedy zaproponowałam, nie chciałe się zgodzić na regulację. Tak się bałe 
zmanipulowania, że odrzuciłe nawet najprostszš kaskadę. Jeste jedynym facetem, 
jakiego znam, który faktycznie wydaje się niereformowalny. No, nie wiem. Może to 
nawet powód do dumy. 
Otworzyłem usta i zaraz je zamknšłem. 
Umiechnęła się do mnie smutno. 
- Nic, Siri? Nic a nic? Kiedy zawsze doskonale wiedziałe co powiedzieć. - 
Wpatrzyła się w jakš mojš wersję z przeszłoci. - Teraz zastanawiam się, czy w ogóle 
wierzyłe w te słowa. 
- To niesprawiedliwe. 
- Nie. Pewnie, że nie. Właciwie nie to chciałam powiedzieć. Chodzi raczej... nie o 
to, że nie wierzysz w te słowa. Ty po prostu nie wiesz, co one znaczš. 
Skrzydełka straciły kolor. Motylek był cienkš, niemal nieruchomš, warstewkš 
węglowego pyłu. 
- Teraz to zrobię - powiedziałem. - Zrobię sobie tę regulację. Jeli to dla ciebie 

takie ważne. Już się zgadzam. 
- Za póno, Siri. Już mi się odechciało. 
Może chciała, żebym jš powstrzymał. Tyle słów kończšcych się znakami 
zapytania, wszystkie te znaczšce pauzy. Może dawała mi okazję do wytłumaczenia się, 
do błagania o jeszcze jednš szansę. Może, żeby zmienić zdanie, potrzebowała 
motywacji. 
Mogłem się postarać. Mogłem powiedzieć: Proszę, nie. Błagam cię. Nie chcę, 
żeby sobie poszła, tak zupełnie, ja chciałem tylko pewnego dystansu. Proszę. Przez 
ostatnie trzydzieci lat tylko kiedy bylimy razem, nie czułem się jak mieć. 
Ale gdy znów podniosłem wzrok, motyl zniknšł. Zniknęła i ona, zabierajšc 
wszystkie swoje bagaże. Zabrała wštpliwoci i poczucie winy, że mnie sprowokowała. 
Zostawiła przekonanie, że niezgodnoć naszych charakterów nie jest niczyjš winš, że 
starała się jak mogła, że i ja się starałem, ugięty pod ciężarem wszystkich moich 
problemów. Odeszła, może faktycznie nie winišc mnie, i nigdy nie wiedziałem, kto 
właciwie podjšł tę ostatecznš decyzję. 
W swoim fachu byłem wietny. Byłem tak, kurna, wietny, że robiłem to nawet 
niechcšcy. 
*
- O rany! Słyszałe to? 
Susan James skakała po cianach bębna jak galopujšca gnu w półgrawitacji. 
Nawet pod kštem dziewięćdziesięciu stopni widziałem białka jej oczu. 
- Zobacz w logach! Klatki! 
Zajrzałem. Jedno wężydło unosiło się w powietrzu, drugie wcišż wciskało się w 
róg. 
James wylšdowała z łoskotem obunóż koło mnie, chwiejnie łapišc równowagę. 
- Daj głoniej! 
Syk klimatyzatorów. Płynšce wzdłuż kręgosłupa echo klekotu odległych maszyn; 
typowe p...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin