020-Ewa wzywa 07... Ślad prowadzi w przeszłość.doc

(3517 KB) Pobierz
Ślad prowadzi w przeszłość

Ślad prowadzi w przeszłość

 



 

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07.

 

 

  Ryszard Szczerba

 

 

ŚLAD PROWADZI W PRZESZŁOŚĆ

 

 

 

 

 

                 Opis: C:\Users\Admin\Downloads\020-Ewa wzywa 07.._files\020-Ewa wzywa 07..-1.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               ISKRY.WARSZAWA* 1970

 

 

 

Wszelkie podobieństwa nazwisk i zdarzeń są przypadkowe.

 

Autor

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Narada, jaką pewnego lipcowego wieczoru zarzą- dził major Tadeusz Nowakowski, przebiegała w nie najprzyjemniejszej atmosferze. Najczęściej bywało inaczej, zespół był bowiem zgrany, dziś jednak na złe humory złożyło się wiele powodów, a przede wszy- stkim wyraźne zmęczenie uczestników narady. I na dodatek ten upał! Lato stulecia!

Ostatnie trzy tygodnie dały się wszystkim porządnie we znaki. Sprawa goniła sprawę, a ,,sezon ogórkowy”, mający rzekomo pozwolić na małe wytchnienie i skorzystanie z od dawna planowanych prywatnie i służbowo urlopów — jakoś nie nadcho- dził.

Zdarzyły się i inne nieprzyjemności. Choćby ta okresowa narada nad stanem bezpieczeństwa i porządku publicznego, która zakończyła się przed dwoma godzinami. Wprawdzie „dla osłody” w podsumowaniu zostało stwierdzone, co nie odbiegało zresztą od prawdy, że „wykrywalność przestępstw ostatnio wyraźnie się polepszyła”, wszystko to jednak nie mogło zatrzeć innych krytycznych uwag.

Szczególnie przedstawiciele KGMO, biorący udział w naradzie, dali się Nowakowskiemu i jego ludziom poważnie we znaki. Z dokładnością wytrawnych statystyków wyliczali stare, dotąd nie wykryte przestępstwa, przypominając surowo, że milicja nigdy nie może uznać tych spraw za zakończone. Postawili także szereg pytań zmierzają- cych do ustalenia, co czyni się właśnie w tych sprawach. W końcu zapowiedzieli słodkim głosem „kontrolę w najbliższym czasie”.

A na dodatek ta dziwna sprawa z ulicy Czerniakowskiej, przed przyjęciem której kierownik sekcji podległej Nowakowskiemu tak bardzo się broni.

Nowakowski pierwotnie zamierzał zlecić prowadzenie tej dziwnej sprawy właściwej komendzie dzielnicowej MO. Potem jednak, pod wpływem sugestii porucznika Walczaka, zmienił zamiar. Ze zdaniem Walczaka, doświadczonego eksperta labora- torium kryminalistycznego, przywykł się liczyć. Zmianę decyzji zbył lapidarnym: „Mają i tak dość własnej pracy. Nie będziemy podrzucać im spraw, które rozgrzebaliśmy sami” — nie był jednak pewien, czy w tym właśnie przypadku postąpił słusznie. Sugestie Walczaka były mgliste i zakrawały na fantazję. Ostatecznie — pomyślał — nic się takiego nie stało. Jedna sprawa mniej czy więcej w tym naszym ciągłym młynie...

Innego zdania byli jednak ci pracownicy, którzy przypuszczali, że im dostanie się to zagadkowe śledztwo. Przewidywali żmudną, wielomiesięczną dłubaninę, bez perspektywy na osiągnięcie jakiegoś zawodowego sukcesu. Podobnych spraw w przeszłości prowadzono wiele, najczęściej kończąc je umorze- niem. Tylko nieliczne okazały się zagadkowym przestępstwem.

Polecenie Nowakowskiego było jednak wiążące, siedzieli więc teraz na tej nieszczęsnej naradzie źli i zmęczeni.

Jedynie Walczak czynił wrażenie zadowolonego z życia i własnej twórczości, mógł bowiem dzisiaj praktycznie zademonstrować walory filmu w zastosowaniu do potrzeb śledztwa. Entuzjazm pozosta- łych, oglądających to osiągnięcie X Muzy w wydaniu milicyjnym, był jednak umiarkowany.

Gdy więc w końcu ustał szum projektora filmowego i zapalono światła w przekształconej z gabinetu Nowakowskiego prowizorycznej salce projekcyjnej — nikt nie spieszył się z zabraniem głosu. W milczeniu palili papierosy i pili kawę.

W końcu Nowakowski rzucił stereotypowe pyta- nie:

—   Koniec filmu?

Walczak, do którego pytanie to było skierowane, przestał manipulować przy projektorze.

Tak jest, majorze. Opis znajduje się w protokole oględzin miejsca zdarzenia. Brakuje już tylko wniosków naszego lekarza. On spóźnia się permanentnie.

Nowakowski, elegancko ubrany, lat około czterdziestu dwóch, o lekko siwiejącej* zbyt krótko przyciętej czuprynie — spojrzał z naganą na jednego z uczestników narady.

Mogę je w każdej chwili przedstawić — poru- szył się nerwowo na krześle biorący udział w naradzie porucznik lekarz MO Jerzy Stanisławski. — Będą to jednak wnioski tymczasowe, muszę bowiem jeszcze zakończyć niektóre badania, a to wymaga czasu. Mam również do was szereg pytań. W jakim zakresie...

—   Za chwilę, doktorze — przerwał mu Nowako- wski wpół słowa. — Porucznik Walczak jeszcze nie skończył. No więc, co jeszcze możecie powiedzieć o tym przypadku, poza tym, co widzieliśmy przed chwilą na ekranie?

Walczak sięgnął po swoje notatki:

—  Niewiele jest do dodania. Skorodowany pisto- let znaleziony przy zwłokach oraz te szczątki ubrania należy oczywiście zbadać w laboratorium, z dotych- czasowych jednak ustaleń wynika, że znaleźliśmy zwłoki pochodzące prawdopodobnie z okresu wojny. Taka jest w każdym razie opinia moich szanownych kolegów, z którą ja osobiście muszę się przecież liczyć, chociaż dla mnie nie jest to jeszcze tak bardzo oczywiste. Podstawy do wniosków idących w tym kierunku niewątpliwie istnieją — przyznał lojalnie.

Nowakowski machnął ze zniecierpliwieniem ręką.

—  Walczak! Nie bawcie się w dyplomatę! Mówcie wyraźnie, o co wam chodzi! Po to zebraliśmy się przecież na dzisiejszej naradzie. Nie będziemy tu siedzieć przez was do rana.

Tak jest, majorze. — Walczak skinął ze zrozu- mieniem głową. — Musiałem jednak zaznaczyć, że będę wyrażał jedynie swój pogląd, natomiast oględziny prowadziliśmy we trójkę. Istnieją podstawy do wnioskowania, że człowiek, którego szczątki zostały dwa dni temu znalezione, zginął śmiercią gwałtowną w czasie działań wojennych, a więc 24 lata temu. Nosił niemieckie saperki oraz bryczesy wojskowego kroju, koloru ich nie mogliśmy jednak ustalić, i jakąś bliżej nieokreśloną kurtkę, z której pozostały tylko strzępy. Nie był to jednak, moim -zdaniem, mundur wojskowy, bo nie znaleźliśmy pasa, czapki czy choćby furażerki, a te rzeczy nie ulegają zniszczeniu do tego stopnia, by nie pozostało po nich ani śladu. Nie znaleźliśmy także znaku rozpozna- wczego, który żołnierze noszą przecież na sobie.

— To jeszcze o niczym nie świadczy — znów przerwał mu niecierpliwie Nowakowski. — Mógł to być jeniec wojenny czy choćby powstaniec warszawski. Brak czapki, pasa i znaku rozpoznawczego nie wyklucza wojskowego. Mogli mu je zabrać zarówno za życia, jak i po śmierci. Zgadzacie się ze mną? A więc proszę o bardziej przemyślane argumenty — dodał z naciskiem.

—  Tak jest — zamruczał Walczak, który nie miał ochoty sprzeczać się z Nowakowskim. — Nie to jest jednak najważniejsze. Nasz lekarz Stanisławski jest również zdania, że śmierć nastąpiła przed wielu laty. Może dwadzieścia pięć lat temu, może nieco mniej. Jeżeli do tego dodać ten skorodowany niemiecki pistolet, parabellum wzór 08, kaliber 9 mm, oraz szczątki niewątpliwie niemieckiej gazety o czcionce gotyckiej, wnioski nasuwać się będą same. Tak to wygląda.

—  Więc w końcu o co chodzi? — zdenerwował się Nowakowski.

Walczak z zakłopotaniem podrapał się w kędzierzawą czuprynę.

—   To trudno tak od razu i precyzyjnie przedsta- wić. Zastanowiły mnie pewne fakty, ale może się mylę. Nie rozumiem, dlaczego w kieszeniach, a ściślej w miejscach, gdzie kieszenie powinny się były znajdować, oraz obok tych zwłok nie znaleźliśmy nic, ale to absolutnie nic, co mogłoby nam dopomóc w identyfikacji zwłok. Czy to nie "ciekawe, majorze? Oczywiście te szczątki garderoby będziemy jeszcze badać, ale to się widzi na pierwszy rzut oka. Skorodowany pistolet i fragmenty jakiejś niemieckiej gazety nie mogą przesądzać sprawy. Takie jest moje zdanie.

I wreszcie doktor Stanisławski podaje przybli- żony czas śmierci, a tu się każdy rok przecież liczy. Nie jestem więc przekonany, że zwłoki te muszą pochodzić z okresu wojny. Mogą, ale nie muszą, a to jest poważna różnica. Obawiam się, że wbrew pozorom sprawa nie będzie ani tak prosta, ani tak łatwa do rozwiązania jak to się na początku zdawało.

Cóż to, zmieniłeś zdanie? — obruszył się bardzo wysoki i bardzo chudy uczestnik, narady, którego wszystkie pokolenia milicjantów nazywały niezmiennie „Tyczką”, odmieniając to przezwisko, w zależności od własnego nastroju, w najbardziej wymyślny sposób.

 

Walczak zmierzył go ironicznym spojrzeniem:

—    Być może, że po namyśle zmieniłem zdanie. To chyba lepsze niż kurczowe trzymanie się jednej wersji?

—  Przestańcie się kłócić! — przerwał im Nowako wski.

Podniósł się z krzesła i zaczął miarowym krokiem przemierzać pokój. — A wy, kolego Walczak, może nam wyjaśnicie nieco bardziej konkretnie, jakie są w końcu wasze podejrzenia?

Walczak przez chwilę się wahał:

—    Mówiłem już, że zastanowił mnie ten dziwny brak śladów, jakie najczęściej w takich przypadkach się spotyka. Nie chodzi o jakieś niecodzienne ślady, lecz o proste, drobne przedmioty. Nie mogę na przykład zrozumieć, dlaczego przy zwłokach nie znaleźliśmy pieniędzy oraz takich drobiazgów jak klucze, grzebień, zapalniczka, portfel czy portmo- netka. Mogę zrozumieć, że nie znaleźliśmy doku- mentów, które uległy przez te łata kompletnemu zniszczeniu. Ale nie znaleźliśmy przy nim nic, co przeciętny mężczyzna zawsze nosi przy sobie, a mężczyźni noszą przy sobie zazwyczaj masę różnych rzeczy. Wystarczy przecież opróżnić własne kieszenie. Otóż — dodał po chwili — gdy stwierdzam taki „brak śladów,?, podejrzewam najczęściej jakieś świństwo. Przy braku wyraźnych śladów określonego zabójstwa tym bardziej jestem w swych sądach ostrożny. Tego mnie nauczyło życie. Czy nie mam racji? — spojrzał z uwagą na Nowakowskiego. — I to mnie niepokoi. Dlatego właśnie nie zgadzam się z Tyczką, który nam sugeruje, że w sprawie tej śledztwo jest tylko czczą formalnością. Myślę, że nie ma racji. Sprawa nie będzie łatwa, bo niełatwo będzie ustalić, czyje to zwłoki znaleźliśmy po tylu latach.

—    Gadanie! — zaperzył się Tyczka. — Znalazła się nowa wróżka na milicyjnym etacie. Siedzi sobie taki spokojnie w wygodnym laboratorium i myśli, że ja już nie mam nic lepszego do roboty. Może więc ty się zajmiesz tą sprawą, jeśli cię ona tak bardzo ciekawi?

—  W ten sposób nie można dyskutować! — obu- rzył się Walczak.

Oczywiście, że nie można — podchwycił Tyczka. — Jak referujesz cudze wnioski, to czyń to chociaż dokładnie. I ja mam oczy, i też potrafię myśleć. Mogę się mylić, ale nie rób ze mnie idioty. Jak ci się zdaje, mój drogi uczony ekspercie,

czym to może świadczyć, że zwłoki znaleźliśmy w piwnicy gruzów domu, który na pewno Spłonął w czasie powstania warszawskiego? A może bez znacze- nia jest taki drobny szczegół, że nie stwierdziliśmy na zwłokach żadnych cech śmierci gwałtownej? Czyżby to wszystko już nie miało żadnego znaczenia? Najprzód sam twierdzisz, że są podstawy do przypu- szczenia, że znaleźliśmy zwłoki jakiegoś Niemca, który był tak uprzejmy i umarł w czasie działań wojennych, a potem zaczynasz do tego dorabiać dziwną i zawikłaną teorię. Chyba jedynie po to, by do statystyki dodać jeszcze jedną sprawę śmierci w nie wyjaśnionych okolicznościach, a ja się na to zgodzić nie mogę!

—  Posłuchaj, Tyczka! — powiedział niezwykle surowo Nowakowski. — Nie o statystykę tu przecież chodzi. Musisz wreszcie skończyć z tym statysty- cznym podejściem do zdarzeń. Być może, że tym razem masz rację, ale tę rację musisz nam udowodnić. Ponadto bądźmy realistami. Prokuratura sprawy tej nie umorzy, jeśli powiemy o naszych wątpliwościach, a o nich powiemy na pewno. Więc niepotrzebnie się denerwujesz. Ja też mam wątpliwości. Inaczej nie przyjąłbym tej sprawy do prowadzenia.

—   Ale jakie masz wątpliwości? — nie ustępował Tyczka. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego chcesz koniecznie angażować nasze siły i środki dla tej właśnie sprawy? Mam w prowadzeniu osiem innych i żadnej nowej już przyjąć nie mogę.

—  Dlaczego pytasz? — Nowakowski powtórzył pytanie Tyczki. — To przecież proste. Mnie osobiście stwierdzenie: wszystko wskazuje, że są to zwłoki pochodzące z czasów wojny” nie zadowala. Mogę się później na nie zgodzić, lecz po szczegółowym śledztwie.

—   A ja mam pewność, że śledztwo w tej sprawie niczego nie da.

Może masz rację, ale pamiętaj, że ktoś już kie- dyś powiedział, że upór jest jednak najtańszym surogatem ludzkiego charakteru. Czy mnie rozu- miesz?

Tyczka odsunął się w kąt pokoju. Czuł, że przegrał i nie ma sensu dalej się spierać.

Tymczasem lekarz milicyjny, Jerzy Stanisławski, który już od dłuższego czasu czynił wysiłki, by wreszcie dojść do głosu, teraz skorzystał z nadarzającej się okazji.

A może ja spróbuję wyjaśnić niektóre kwestie? — zapytał, chcąc jednocześnie zażegnać zaostrzający się spór.

Proszę, ale krótko i zwięźle. — Nowakowski znał skłonność młodego lekarza do rozwlekłych wywodów. — Jest późna pora.

—    Dotychczasowe spory są, moim zdaniem, co najmniej przedwczesne — zaczął spokojnie Stanisła- wski. — Myślę, że. raczej w tej sytuacji należy się zastanowić, co czynić dalej z tym fantem, a nie jak się go pozbyć.

—    Słusznie — poparł go Walczak.

—  Muszę jednak lojalnie uprzedzić o licznych trudnościach — kontynuował Stanisławski. — Ze zwłok zostały tylko części kostne i strzępy garderoby. To nie jest wiele. Nie stwierdziliśmy żadnych obra-żeń, które by wskazywały na przyczynę zgonu. Tyczka ma rację, że nie ma podstaw do twierdzenia, że tego człowieka zabito. Jest jednak pewne „ale”. Nie mamy również żadnych dowodów, że człowiek ten zmarł naturalną śmiercią, względnie gwałtowną na skutek jakiegoś wypadku. Można przypuszczać, że przysypały go gruzy, ale kto wie? Mogli go równie przedtem udusić, otruć, a nawet zastrzelić, nie naruszając przy tym żadnej kości. Wprawdzie nie jest to proste, ale w praktyce takie przypadki przecież bywały. Stwierdziłem jedynie złamanie kości nosowej, ale i ono mogło nastąpić zarówno za życia, jak i po śmierci. Myślę, że spowodowały je walące się cegły, zwłoki bowiem leżały twarzą ku górze. Taka jest prawda.

—   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin