045 - Toccata.pdf

(1416 KB) Pobierz
1034920227.001.png
1034920227.002.png
Duchota dławiła wszystkich przez cały dzień.
Od tygodnia upał jak zaraza buszował między spaloną
ziemią a bezobłocznym niebem, Ludzie z miasteczka
wyglądali deszczu niczym zbawienia, a co dopiero powiedzieć
o tych, którzy zaraz za przelotową uliczką mieli piaszczyste
skrawki ziemi, obsiane starannie, z nabożeństwem dla
każdego metra piachu. Ziemia schła. I w ludziach wysychały
siły, ta najpotrzebniejsza codzienna energia poruszająca
powszedni kołowrót pracy, a w krótkich godzinach
odpoczynku dysząca ciężko jak zziajane zwierzę. Jedynie
wieczory przynosiły jaką taką ulgę. To czwarte lato po wojnie
jak gorący okład przylgnęło do ziemi i ludzi, którzy powoli
odnajdywali się w czasie, zdawałoby się, już zabliźnionym...
Dochodziła dziesiąta wieczór, ale knajpki Wacławskiego
nie opuszczali jeszcze goście. Drzwi na ulicę były otwarte, na-
grzane powietrze tłoczyło się do niewielkiej sali, gdzie przy
kilku stolikach siedzieli mężczyźni w koszulach
poznaczonych rozlazłymi plamami potu. Ślęczeli przy
resztkach piwa rozbabrując widelcami strzępki
marynowanych śledzi, dopijając ostatnie kieliszki ciepłej
wódki. Nie słychać było nawet typowego w takich chwilach
bełkotu, śpiewu, przekleństw. Ruchy tych paru „walecznych”
były ociężałe i miękkie, jak gdyby duchota utrwalała ich w
jakimś biernym, beznamiętnym oczekiwaniu.
Jest zatem dziesiąta wieczór, a może później. Wieczór po
dniu roziskrzonym upałem, ale powszednim, zwykłym... I
gdyby nie to natarczywe słońce, nic z tego dnia nie dałoby się
wynotować ciekawego, nic utrwalić w pamięci.
Za bufetem Wacławski, właściciel knajpy, dobrze
utrzymany, łysiejący czterdziestolatek mozoli się nad
rachunkami, ślini co chwila kopiowy ołówek i sumuje
wypisane starannie, obłe cyfry. Co pewien czas przerywa to
zajęcie i jak natrętną muchę odpędza od siebie Ramo- nia.
Ramon nie daje za wygraną, bez przerwy wchodzi za bufet i
niemal błagalnie szepcze coś knajpiarzowi do ucha.
Ramon to chuderlawy, niski, starzejący się facet. Łysą
czaszkę okala mu wianuszek siwych, rzadkich włosów. Twarz
jak gdyby wgnieciona do wewnątrz. Jej rysy niby szczeliny
zdają się wsysać w głąb przeżartą alkoholem skórę. Ciężkie i
bardzo sterane palto nałożone ma na gołe ciało, za obszerne
dla niego spodnie podtrzymuje pasek, a z obszarpanych
nogawek wystają bose stopy. Trzyma w rękach glinianego
kogucika, takiego, którego można kupić na każdym jarmarku
czy odpuście. Kogucik ten przytknięty do ust gwiżdże
wysoko, wibrująco.
Po raz już któryś odpędzony Ramon gwizdnął na koguciku
tuż przy uchu knajpiarza.
Ktoś na sali zaśmiał się:
- Możesz mu nagwizdać!...
Ktoś inny, „dowcipniejszy”, zaintonował ożywiony nagle tą
sceną:
- Gwiżdż, bracie, gwiżdż,
na starość torba lub... krzyż!
Pozostałym twarze drgnęły na sekundę
śmiechem, by zaraz swoim tępym wyrazem z powrotem
stopić się z zaduchem tego wieczoru.
Knajpiarz chwycił Ramonia za rękę, w której tamten
trzymał glinianego kogucika, i wypchnął go zza bufetu.
- No już, już!... Starczy tego na dzisiaj, Ramon! Płyń stąd!
Nic już dzisiaj, bracie, nie wygwiżdżesz. Swoje piwko
dostałeś? Dostałeś!
Knajpiarz odrzucił od siebie Ramonia i zakończył z
nerwowym śmiechem:
- Jak będę tak każdemu dawał za frajer, to zbankrutuję w
try miga!... Nie, chłopaki?
Ci przy stolikach odwrócili głowy, nikt się nawet nie
uśmiechnął. Palewski, wysoki, szczupły gość rzucił siedzącym
wraz z nim:
- Zbankrutuje, skubany!
- Palewski, tylko bez takich... — knajpiarz otarł szybko
chusteczką czoło.
- Ramoń, strzel mu mówkę! — Palewski obrócił się na
krześle i spojrzał na stojącego pośrodku sali Ramonia.
- Nawiedzić mnie musi... — bąknął Ramoń.
- Dawaj, nawiedzaj się! — powiedział Palewski i wyciągnął
do niego kufel z resztkami piwa.
Ramoń zaczął łapczywie pić, ktoś podał mu drugi kufel,
ktoś inny dolał do niego pozostały w kieliszku naparstek
wódki.
Ramoń przypiął się do tych resztek, po każdym łyku
musiał łapać głęboki oddech, oczy zachodziły mu łzami. Jego
drobną postacią wstrząsał ni to kurcz, ni to dreszcz
przechodzący w dygotanie całego ciała.
- No i co go podpuszczacie? — knajpiarz natarł na
Palewskiego i jego kumpli. — Na co ten cyrk?
Bose stopy Ramonia przebierały palcami, jak gdyby
chciały wgryźć się w podłogę, zapaść w nią aż po kostki i
opanować córaz bardziej dygoczące ciało.
- Ramoń, bo Zygmunta zawołam i znowu posiedzisz! —
knajpiarz szarpnął za kufel, który tamten ściskał silnie w
ręku.
Palewski trącił knajpiarza w ramię:
- Ty, ty!... Co ty go Zygmuntem, pacanie, straszysz?
Zwrócił się do swoich.
- Myśli, że jak milicjanta ma za lokatora, to klękajcie
narody!...
Odsunął knajpiarza od Ramonia.
- Zasuwaj, Ramon!
- Wal, ojciec! — podbechtał Ramonia ktoś z innego stolika.
- Jest demokracja czy nie ma demokracji?... — rozległo się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin