Szmagier Krzysztof - 07 zgłoś się cz. 14 - Hieny.pdf

(1605 KB) Pobierz
1041521825.001.png
07 zgłoś się
Kolekcja książek o
poruczniku Borewiczu
Krzysztof Szmagier
Hieny
Słońce jeszcze nie wzniosło się nad wodą. Z nastawionego głośno radia słychać było
zapowiedź. Minęła ósma. Zza drzew wypłynął kajak. Wysoko na burcie siedział
Borewicz. Wolno wiosłował, rozglądając się po okolicy.
Ostry głos, zniekształcony metalową tubą, wydał się okropnym dysonansem w tej
porannej ciszy prześwietlonej słońcem, pełnej delikatnego świergotu ptaków i szumu
lasu.
- Obywatelu, proszę zająć w kajaku pozycję właściwą!
Na pomoście stał starszy mężczyzna w wypłowiałym uniformie ni to milicjanta, ni
marynarza.
Na metalowej tubie, przez którą mówił, widniał duży napis ORMO.
Sławek przestał wiosłować. Spojrzał rozbawiony.
- Tak mi się sympatycznie płynie.
- Mnie wasze sympatie nie interesują. Są przepisy, które ustalają, jak obywatel ma
siedzieć w kajaku. Więc siadajcie jak należy, a nie, to zabiorę kartę i jeszcze na kolegium
pójdziecie. Każdy by chciał siedzieć, jak mu wygodnie - burknął już prawie do siebie.
Sławek westchnął bezradnie i usiadł głębiej w kajaku. Po chwili przybił do brzegu.
Wyciągnął kajak na niski pomost. Na foteliku siedział naburmuszony ormowiec, który
przed chwilą go pouczał. Sławek popatrzył na niego uważnie.
- Co się tak gapicie. Jak by tak każdy siadał, jak mu się zachce, to bałagan byłby
nie do wytrzymania - wyjaśniał.
- A jeśli mi się tak wygodniej wiosłuje?
- Waszą kartę chciałbym zobaczyć i przestańcie filozofować. Nie dla własnej
przyjemności tu siedzę.
- Tu miałbym po raz drugi wątpliwości.
Sławek sięgnął do portfela. Podał dokumenty.
Ormowiec przejrzał papiery, wzruszył ramionami i dał do zrozumienia, że rozmowa
skończona. Sławek patrzył na niego, nie kryjąc rozbawienia.
- Nie patrzcie tak na mnie.
- Nie lubię amatorów - powiedział Sławek, wykrzywiając się. - Gliniarz to gliniarz.
Zawód jak każdy inny. A takich hobbystów władzy raz w sobotę po południu to nie
znoszę. Nadgorliwiec. W domu to się pewnie boicie o dolewkę zupy poprosić -
powiedział z drwiną.
- Nie popływasz tu już więcej - warknął ormowiec.
Sławek wzruszył ramionami, podniósł z ziemi wiosło i przycumował porządnie kajak.
Borewicz zamknął suwak torby, odstawił ją na bok i oparł się o balustradę pomostu.
Podążał wzrokiem za dwiema młodymi ładnymi dziewczynami, które odpływały od
pomostu na rowerze. Z oddali słychać było pokrzykiwania w kuchni.
- Masz pecha - usłyszał nagle za sobą.
Odwrócił się gwałtownie.
- I nerwowy jesteś - powiedział stojący tuż za nim Walasek. - Jestem tu
kierownikiem i ajentem. Walasek. - Wyciągnął rękę.
- Bartek Markiewicz - powiedział Sławek. Wyciągnął dłoń na powitanie. -
Dlaczego mam pecha?
- Bo piękna pogoda. Cały dzień na przystani.
- Tak lubię. Słońce, woda, kobiety.
- Z kobietami uważaj. Nie chciałbym na ciebie jakichś skarg.
- Nie będzie, szefie.
- Takiś pewny siebie?
- Pewny swojej uprzejmości.
Walasek przyjrzał mu się uważnie.
- Twoje opinie polecające z Gwardii przeczytałem. Masz-wysokie kwalifikacje.
- Ratować to mój zawód.
- Każdy zawód trzeba traktować solidnie. Nawet złodziei nie lubię partaczy.
- I tu się zgadzam z panem, szefie.
- Zobaczymy, co potrafisz. - Walasek sięgnął po leżącą obok cegłę i rzucił daleko
na jezioro. - Skacz - polecił.
Sławek podał mu dokumenty i bez namysłu, w ubraniu, skoczył do wody. Przez długą
chwilę nie było go widać. Wreszcie wynurzył się, trzymając w ręku cegłę.
- W porządku. Pracujesz od dziewiątej do pierwszej i od trzeciej do siódmej. Zerek
i chata nic cię nie kosztują. Płaca według stawek.
- Dziękuję za darmowy wikt.
- Mój personel zawsze ma zapewnione wyżywienie. Tylko nie mów, że to
niezgodne z przepisami.
- A zgodne? - zapytał Sławek, podciągając się na pomost.
- Nie. Ale stać mnie na to. Lubię dookoła siebie zadowolonych ludzi.
- No i chyba posłusznych.
Walasek pominął milczeniem tę uwagę.
- Z kawiarni możesz korzystać do woli. Nie pokrywam tylko alkoholu. I nie
pozwalam na to. Beata z recepcji pokaże ci pokój.
Skinął ręką i odszedł. Sławek sięgnął po torbę i przez chwilę patrzył za
odchodzącym.
Domki w malowniczo położonym ośrodku Kormoran rozlokowano wśród wysokich
sosen. Z brzegu rozległego jeziora rozciągał się piękny widok. Tuż przy pomoście,
prawie nad samym brzegiem, widać było światła restauracji. Po wodzie daleko niosło
dźwięki orkiestry. Zapadła już ciemność. W jednym ze stojących na parkingu
samochodów majaczyły niewyraźne sylwetki dwóch mężczyzn.
Miotełkowa perkusja ściszyła rozmowy na sali. Światła w oknach przygasły i po
chwili miękkie solo trąbki rozpoczęło rzewną melodię.
Siedzący obok kierowcy mężczyzna wysiadł. Delikatnie zamknął drzwi samochodu i
rozglądając się, wolno ruszył w stronę restauracji. Miał postawną sylwetkę, ubrany był w
jasny garnitur i czarny golf. Mężczyzna zbliżył się do jednego z uchylonych okien i
starając się, aby nikt go nie zauważył, zajrzał do środka.
Na parkiecie tańczyła striptizerka. Uchylona stora przysłaniała część sali, więc
dziewczynę widać było tylko momentami. Mężczyzna przesunął się tak, by ogarnąć
wzrokiem resztę sali. Występ go wyraźnie nie interesował.
Przy stoliku siedział Franek Zwoliński w towarzystwie Lidki Doreckiej. Był tęgim
mężczyzną pod czterdziestkę. Wiek kobiety trudno było określić. Mogła mieć i
dwadzieścia, i trzydzieści lat. Ładna, w mocno wydekoltowanej sukience, opalona, z
uwagą słuchała tego, co mówił do niej partner. Na ręku miała złotą bransoletkę z
plakietką, a na niej wygrawerowaną grupę krwi.
Dźwięk trąbki urwał się nagle. Rozległy się oklaski. Tuż obok stolika przebiegła na
zaplecze rozebrana striptizerka. Zwoliński nie zwrócił na nią uwagi. W tym momencie
przy stoliku pojawił się kelner. Z okazywanym ostentacyjnie szacunkiem wypisał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin