Nowy14.txt

(14 KB) Pobierz
*
Oczywicie wszyscy wiedzielimy, że Jukka Sarasti jest socjopatš. O tym się po 
prostu nie wspominało w kulturalnym towarzystwie. 
Lecz Szpindel nie był aż tak kulturalny. A może po prostu prawie Sarastiego 
rozumiał: patrzył na wskro potwora i widział organizm, taki sam produkt doboru 
naturalnego, jak ludzkie mięso, które pożarł eony temu. Taka perspektywa jakim 
sposobem go uspokajała. Mógł się przyglšdać, jak Sarasti go obserwuje, i się nie 
wzdrygać. 
- Żal mi tego biednego skubańca - powiedział kiedy, jeszcze na szkoleniu. 
Niektórzy pomyleliby: co za bzdura. Ten człowiek, tak mocno spięty ze sprzętem, 
że własna motoryka siadała mu z braku dbałoci i pokarmu, ten człowiek, słyszšcy 
promienie Roentgena i widzšcy odcienie ultradwięków, tak przeżarty poprawkami, 
że nawet własnych opuszek nie był w stanie pomacać bez czyjej pomocy, ten człowiek 
jest w stanie litować się nad kimkolwiek? A już szczególnie nad widzšcym w 
podczerwieni drapieżcš, skonstruowanym, by mordować bez cienia wyrzutu? 
- Empatia wobec socjopatów to nieczęste - rzuciłem. 
- A może powinno być częstsze. Bo my - machnšł rękš; w symulatorze zawirował, 
zakręcił się pakiet zdalnych czujników - my moglimy wybrać sobie dodatkowe 
moduły. A wampiry musiały być socjopatami. Za bardzo przypominajš własne ofiary. 
Wielu systematyków nawet nie uważa ich za odrębny podgatunek, wiesz? Nigdy też 
nie zróżnicowali się na tyle, by oddzielić się reprodukcyjnie. Może to raczej zespół 
patologii niż rasa. Po prostu garstka przymusowych ludożerców, ze stałym zbiorem 
ułomnoci. 
- I jak z tego wynika... 
- Kiedy możesz żywić się tylko własnym gatunkiem, empatia musi zaniknšć w 
pierwszej kolejnoci. W jego położeniu psychopatia to żadna choroba, nie? Raczej 
strategia przetrwania. Ale nam cišgle chodzš od nich ciarki po plecach, więc 
zakuwamy ich w łańcuchy. 
- Mylisz, że trzeba było zreperować im Skazę Krzyżowš? 
Każdy wiedział, czemu tego nie zrobilimy. Tylko głupiec nie dba o 
zabezpieczenia, wskrzeszajšc potwora. A wampiry miały je wbudowane - Sarasti bez 

rodków antyeuklidesowych dostałby konwulsji na widok pierwszego z brzegu okna. 
Lecz Szpindel kręcił głowš. 
- Nie dałoby się tego pozbyć. To znaczy, dałoby się, ale ta skaza siedzi w korze 
wzrokowej. Łšczy się z ich wszechwiedzš. Leczysz jš, przy okazji niszczysz im 
umiejętnoć rozpoznawania wzorców, w takim razie jaki sens w ogóle ich wskrzeszać? 
- Nie wiedziałem. 
- Tak się oficjalnie mówi. - Zamilkł na chwilę, umiechnšł się krzywo. - Bo kiedy 
nam to pasowało, nie mielimy specjalnych problemów z naprawieniem drogi 
przemian protokadheryny. 
Pocišgnšłem podpowied. ConSensus, kontekstowy jak zawsze, podsunšł mi 
protokadherynę .-Y: magiczne białko z ludzkiego mózgu, którego wampiry nigdy nie 
nauczyły się syntetyzować. Powód, dla którego nie przesiedli się na zebry czy guce, 
gdy zabrakło ludzkiego pokarmu; powód, dla którego odkrycie przez ludzkoć 
strasznej tajemnicy Kšta Prostego oznaczało dla nich zagładę. 
- W każdym razie, ja sšdzę, że czuje się... izolowany. - Tik nerwowy targnšł 
kšcikiem ust Szpindla. - Samotny wilk i tylko owce za towarzystwo. Nie byłby 
samotny? 
- Oni nie lubiš towarzystwa - przypomniałem. 
Nie wrzuca się do jednego kotła dwóch wampirów tej samej płci, chyba że chcemy 
zakładać się o wynik krwawej jatki. Byli samotnymi łowcami, bardzo terytorialnymi. 
Przy minimalnym dla przeżycia stosunku ofiar do drapieżników jak dziesięć do 
jednego - i ofiarach rozsianych tak rzadko po plejstocenowej ziemi - największym 
zagrożeniem dla przetrwania była dla nich konkurencja pobratymców. Dobór 
naturalny nigdy nie nauczył ich współpracować. 
Lecz na Szpindlu zupełnie nie zrobiło to wrażenia. 
- To nie znaczy, że nie może czuć się samotny - upierał się. 
- Ale że nie może nic na to poradzić. 

Znajš muzykę, ale nie znajš słów. 
Robert Hare, Psychopaci sš wród nas 
Użylimy luster, wielkich, okršgłych, parabolicznych, niesamowicie cienkich, 
trzykrotnie wyższych od człowieka. Tezeusz pozwijał je i przykręcił do petard 
wypchanych drogocennš antymateriš z naszych kurczšcych się zapasów. Majšc do 
dyspozycji dwanacie godzin, cisnšł je jak konfetti na precyzyjne krzywe balistyczne i 
odpalił, gdy znalazły się w bezpiecznej odległoci. Zawirowały we wszystkie strony jak 
wiatraczki, siejšc za sobš promieniami gamma, aż się wypaliły. Potem poszybowały, 
rozpocierajšc w próżni rtęciowe owadzie skrzydła. 
W większej odległoci czterysta tysięcy maszyn obcych kreliło pętle, płonęło i 
najwyraniej niczego nie zauważało. 
Rorschach kršżył wokół Bena zaledwie tysišc pięćset kilometrów od atmosfery, w 
szybkiej nieskończonej pętli, której obrót zajmował tylko niecałe czterdzieci godzin. 
Jeszcze nie wyszedł zza horyzontu, gdy wszystkie lustra znalazły się ponad strefš 
całkowitej niewidocznoci. Do ConSensusa wdryfowało zbliżenie równikowego skraju 
Bena. Ikonki luster skrzyły się wokół jak rozstrzelony schemat, jak oddzielone od 
siebie fasetki ogromnego, rozszerzajšcego się oka złożonego. Żadne nie miało 
hamulców. Może to i znakomite punkty obserwacyjne, ale długo ich nie utrzymajš. 
- Jest - powiedziała Bates. 
Po lewej stronie sceny zamigotał miraż, maleńki punkcik wirujšcego chaosu, 
wielkoci może paznokcia i na wycišgnięcie ręki. Nic nam nie mówił. Drgał od ciepła i 
nic poza tym, ale dobiegało nas wiatło z kilkudziesięciu mocno rozproszonych 
przekaników, i choć każdy z osobna widział niewiele więcej niż ostatnia sonda - 
ciemnš plamę chmur nieznacznie przekrzywionš przez niewidoczny pryzmat - to w 
każdej z obserwacji wiatło załamywało się inaczej. Kapitan odcedził przebłyski od 
nieba w tle i posklejał w sumaryczny widok. 

Pojawiły się szczegóły. 
Najpierw niewyrany okruch cienia, maleńki dołek niemal ginšcy w burzliwych 
pasmach równikowych chmur. Dopiero co wpłynęło w pole widzenia zza krawędzi 
dysku - jak kamyk w strumieniu, dgnięcie chmur niewidzialnym palcem, naprężenia 
i turbulencje rozpychajšce ich granicznš warstwę w obie strony. 
Szpindel zmrużył oczy. 
- Pochodnia chromo. - Podpowiedz wyjaniła, że ma na myli co w rodzaju 
plamy słonecznej, węzła w polu magnetycznym Bena. 
- Wyżej - powiedziała James. 
Ponad tym dołeczkiem w chmurach co się unosiło, jak oceaniczny poduszkowiec, 
płynšcy nad wgłębieniem w powierzchni wody. Powiększyłem obraz: na tle subkarła 
Oasy, dziesięć razy cięższego od Jowisza, Rorschach był maleńki. 
Przy Tezeuszu był olbrzymem. 
Nie tyle torus, ile gęstwina, wielka jak miasto plštanina utkana ze szkła, pętli, 
mostków i łagodnie kończšcych się iglic. Faktura powierzchni była oczywicie 
nieprawdziwa - ConSensus opakował niewiadomš w odbite tło. A jednak... Jednak na 
swój mroczny, grony sposób był niemal piękny. Gniazdo obsydianowych węży i 
dymnych kryształowych kolców. 
- Znowu mówi - zameldowała James. 
- Odpowiedz - polecił Sarasti i zostawił nas. 
*
I tak zrobiła: a kiedy Banda rozmawiała z artefaktem, reszta szpiegowała. Z 
czasem tracili wzrok - lustra oddalały się po swych wektorach, z każdš sekundš 
widzšc coraz mniej - ale tymczasem ConSensus wypełniał się zebranymi 
informacjami. Masa Rorschacha - 1,8 x 1010 kg, objętoć - 2,3 x 108 metra 
szeciennego. Pole magnetyczne, wnoszšc po piskach w radiu i pochodni, miał tysišc 
razy silniejsze niż Słońce. Co zdumiewajšce, fragmenty poskładanego obrazu były 
doć ostre, by dostrzec wijšce się wokół konstrukcji drobne spiralne rowki. (Cišg 
Fibonacciego, zameldował Szpindel, utkwiwszy we mnie na chwilę spojrzenie 
jednego rozbieganego oka. Przynajmniej nie sš tak całkiem obcy). Co najmniej trzy 
z niezliczonych iglic Rorschacha obrastały sferoidalne protuberancje; w tych 
obszarach rowki były rzadsze, jakby skóra pod spodem napięła się i napuchła od 

infekcji. Jedno kluczowe lustro tuż przed pożeglowaniem w niebyt dostrzegło kolejny 
kolec, ułamany w jednej trzeciej długoci. Rozdarty materiał nieruchomo i bezwładnie 
unosił się w próżni. 
- Proszę cię - szepnęła Bates. - Powiedz mi, że to nie to, co mylę. 
Szpindel wyszczerzył zęby. 
- Zarodnia? Torebka nasienna? Czemu nie? 
Rorschach rozmnażał się - być może - niewštpliwie jednak rósł, karmiony 
nieprzerwanym strumieniem kamyków spadajšcych z pasa akrecyjnego. Bylimy doć 
blisko, by wyranie widzieć ten pochód: skały, kamienie, kamyki opadały jak osad 
wirujšcy wokół odpływu. Czšstki zderzajšce się z artefaktem po prostu się przyklejały 
- Rorschach połykał swe ofiary jak jaka ogromna, metastatyczna ameba. Pozyskana 
masa była, zdaje się, przetwarzana gdzie w rodku i przekazywana do 
wierzchołkowych stref wzrostu - sšdzšc po minimalnych zmianach w allometrii 
artefaktu, rósł na końcach gałęzi. 
Ten strumień nigdy nie ustawał. Rorschach był nienasycony. 
W międzygwiezdnej pustce stanowił dziwny atraktor: trajektorie spadajšcych skał 
były idealnie i całkowicie chaotyczne. Całkiem jakby jaki keplerowski czarny pas 
zbudował ten układ jako astronomicznš nakręcanš zabawkę, pucił w ruch i pozwolił 
bezwładnoci uczynić resztę. 
- Mylałam, że to niemożliwe - powiedziała Bates. 
Szpindel wzruszył ramionami. 
- E tam, chaotyczne trajektorie sš tak samo deterministyczne jak wszystkie inne. 
- Ale to nie znaczy, że da się je przewidywać, a co dopiero tak je ustalać. - Na łysej 
głowie pani major jaskrawo odbijały się zebrane informacje. - Trzeba by znać warunki 
poczštkowe miliona różnych zmiennych, do dziesięciu miejsc po przecinku. 
Dosłownie. 
- Tak. 
- Nawet wampiry tego nie potrafiš. Nawet kwantyczne komputery. 
Szpindel wzruszył ramionami. 
Natomiast Banda przez cały czas wypadała z roli i wpadała z powrotem, tańczšc z 
jakim niewidzialnym partnerem, który - mimo wszelkich starań - powiedz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin