Nowy4.txt

(8 KB) Pobierz
*
Gdy wyszlimy z mroku, Jim trzymał w ręce inhalator. Miałem nadzieję, niezbyt 
wielkš, że idšc przez hol, cinie go do kosza. Ale on uniósł go do ust i zaaplikował 
sobie kolejny strzał wazopresyny, żeby nigdy nie ulec pokusom. 
Wiernoć w spreju. 
- Nie musisz już tego brać - powiedziałem. 
- Pewnie nie - zgodził się. 
- To i tak nie zadziała. Jak by się nie naszprycował hormonami, i tak nie 
wpłyniesz na kogo, kogo tu fizycznie nie ma. To po prostu... 

Jim milczał. Przeszlimy pod lufami, rozglšdajšcymi się za realistami 
próbujšcymi przeniknšć do rodka. 
- Ona odeszła - kontynuowałem. - Nie obchodzi jej, czy znajdziesz sobie kogo 
innego. Nawet by się ucieszyła. 
Mogłaby wtedy udawać, że rachunki sš wyrównane. 
- Ale to moja żona - odparł. 
- To już nie oznacza tego, co kiedy. Zresztš, nigdy nie znaczyło. 
Lekko się umiechnšł. 
- Synu, to moje życie. I dobrze mi z tym. 
- Tato... 
- Ja jej nie winię - stwierdził. - I ty też nie powiniene. 
Łatwo mu powiedzieć. Może nawet łatwo zaakceptować wszystkie krzywdy, które 
wyrzšdziła mu przez tyle lat. Pogodna maska, jakš przybrał teraz, nie do końca 
równoważyła nieskończone gorzkie skargi, które musiał znosić, odkšd sięgnę 
pamięciš. Mylisz, że mi łatwo, kiedy tak znikasz na całe miesišce. Mylisz, że mi 
łatwo, cišgle zastanawiać się, z kim jeste, co robisz, czy w ogóle żyjesz? Mylisz, że 
łatwo samej wychowywać takie dziecko?. 
Obwiniała go o wszystko, a on znosił to z godnociš, bo wiedział, że to kłamstwo, 
że to udawanie. Nie zostawiła go dlatego, że był niewierny. To w ogóle nie miało z nim 
nic wspólnego. To przeze mnie. Helen opuciła ten wiat, bo nie mogła już patrzeć na 
stworzenie, które zastšpiło jej syna. 
Pocišgnšłbym dalej - po raz kolejny spróbowałbym sprawić, by ojciec zrozumiał - 
ale wyszlimy już z bram Nieba na ulice Czyćca, gdzie wszyscy przechodnie 
mamrotali co w zdumieniu i z rozdziawionymi ustami gapili się w górę. Popatrzyłem 
tam, gdzie oni, w pasek zaczerwienionego zmierzchu między wieżowcami, i aż zaparło 
mi dech. 
Z nieba spadały gwiazdy. 
Zodiak przeobraził się w precyzyjnš kratkę jaskrawych punktów ze wiecšcymi 
warkoczami. Wyglšdało to tak, jakby Ziemię schwytano w olbrzymiš sieć o węzłach 
wiecšcych ognikami więtego Elma. Było to piękne. I przerażajšce. 
Odwróciłem wzrok, żeby go zrekalibrować, żeby dać tej krnšbrnej halucynacji 
szansę na dyskretne zniknięcie, zanim puszczę swojš empirię na pełnš moc. W tym 
momencie dostrzegłem wampira - wampirzycę, przechadzajšcš się między ludmi jak 
archetypowy wilk w owczej skórze. Na ulicy rzadko się widywało wampiry. A ja nigdy 

dotšd nie widziałem żadnego na żywo. 
Dopiero wyszła na ulicę z budynku po drugiej stronie. Była o głowę wyższa od 
nas, w zapadajšcej ciemnoci oczy lniły jej intensywnie żółto. Gdy jš obserwowałem, 
zdała sobie sprawę, że co jest nie tak. Rozejrzała się, zerknęła na niebo - i poszła 
dalej, całkowicie obojętna zarówno na otaczajšce jš bydło, jak i na znak na niebie, 
który je zahipnotyzował. Całkowicie niepomna, że wiat został włanie wywrócony na 
lewš stronę. 
Była 10.35 czasu GMT, 13 lutego 2082. 
*
Zacisnęły się wokół wiata jak pięć, każdy czarny jak wnętrze horyzontu zdarzeń, 
aż do ostatniej chwili, gdy wszystkie równoczenie spłonęły. Umierajšc, krzyczały. 
Zawyło unisono każde radio aż po geostacjonarnš, każdy podczerwony teleskop dostał 
na chwilę nieżnej lepoty. Popioły znaczyły niebo jeszcze przez długie tygodnie; 
chmury mezosferyczne, wysoko ponad pršdami strumieniowymi rozpalały się rdzawo 
przy każdym zachodzie słońca. Widocznie te obiekty zawierały sporo żelaza. Nikt nie 
miał pojęcia, o co w tym chodzi. 
wiat, chyba pierwszy raz w historii, wiedział, zanim mu powiedziano; znałe 
nowinę, jeli tylko spojrzałe w niebo. Arbitrzy, rutynowo decydujšcy o tym, co jest 
medialne, a co nie, pozbawieni swej roli w filtrowaniu rzeczywistoci, musieli się 
zadowolić samym nadaniem etykietki. Uzgodnienie nazwy wietliki zajęło im 
dziewięćdziesišt minut. Pół godziny póniej, w noosferze pojawiły się pierwsze 
transformaty Fouriera: nikt się specjalnie nie zdziwił, że wietliki nie zmarnowały 
swego ostatniego tchnienia na emisję szumu. W tym przedmiertnym chórze kryła się 
jaka prawidłowoć, jaka enigmatyczna informacja niepoddajšca się żadnym 
ziemskim analizom. Eksperci, rygorystyczni empiryci, nie chcieli spekulować: 
przyznawali tylko, że wietliki co powiedziały. Nie wiedzieli co. 
Lecz wszyscy inni wiedzieli. Bo jak można wytłumaczyć 65536 sond 
równomiernie rozsianych według siatki geograficznej, niepozostawiajšcej bez 
pokrycia choćby metra powierzchni? wietliki oczywicie zrobiły nam zdjęcie. Cały 
wiat przyłapany in flagranti na panoramicznej, kombinowanej stop-klatce. 
Zostalimy obmierzeni - a czy był to wstęp do formalnego powitania, czy otwartej 
inwazji, pozostawało w sferze domysłów. 

Ojciec mógł znać kogo, kto mógłby wiedzieć. Ale dawno zniknšł, jak to miał w 
zwyczaju podczas półkulowych kryzysów. Wiedział, nie wiedział, w każdym razie 
musiałem, jak wszyscy, szukać własnych odpowiedzi. 
Punktów widzenia było aż nadto. Noosfera kipiała scenariuszami, od utopijnych 
po apokaliptyczne. wietliki wpuciły do atmosfery miercionone zarazki. wietliki 
przyleciały na safari. Macierz Ikara jest przerabiana na mierciononš broń przeciwko 
obcym. Macierz Ikara już została zniszczona. Mielimy dziesištki lat, żeby zareagować 
- rzeczy pochodzšce z innego układu obowišzuje, jak każdego, ograniczenie do 
prędkoci wiatła. Zostało nam parę dni życia; organiczne okręty wojenne już minęły 
pas asteroid i za tydzień będš odymiać naszš planetę. 
Byłem, jak wszyscy, wiadkiem najdzikszych spekulacji i gadajšcych głów. 
Odwiedzałem wirtualne magle, chłonšłem opinie innych. Na razie nie było to dla 
mnie nic nowego: całe życie byłem kim w rodzaju samodzielnego obcego etologa, 
obserwujšcego zachowania wiata, domylajšcego się wzorców i protokołów, 
uczšcego reguł umożliwiajšcych zinfiltrowanie ludzkiego społeczeństwa. Dotšd 
zawsze się to sprawdzało. Ale obecnoć prawdziwych obcych jako zmieniła dynamikę 
równania. Same obserwacje przestały wystarczać. Całkiem jakby obecnoć nowej 
zewnętrznej grupy zjednoczyła mnie na siłę z ludmi; dystans między mnš a wiatem 
nagle zaczšł się wydawać wymuszony i nieco absurdalny. 
Ale za żadne skarby nie umiałem przejć nad tym do porzšdku dziennego. 
Chelsea zawsze mówiła, że zdalna obecnoć wyjaławia ludzkoć z ludzkiego 
kontaktu. Mówiš, że to nie do odróżnienia, przekonywała mnie kiedy, że to jakby 
miał rodzinę w zasięgu ręki, stłoczonš przed nosem, tak że możesz ich dotknšć, 
pomacać i poczuć zapach. Ale to nieprawda. To tylko cienie na cianie jaskini. No tak, 
jasne, cienie sš w 3-D, kolorowe, ze sprzężeniem dotykowym, interaktywne. To 
wystarczy, żeby nabrać cywilizowany mózg. Ale gdzie w bebechach czujesz, że to nie 
ludzie, nawet jeli nie wiesz dokładnie dlaczego. Nie wydajš się prawdziwi i już. 
Rozumiesz, o co mi chodzi?. 
Nie rozumiałem. Wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ale teraz znów 
stalimy się jaskiniowcami, zbitymi w gromadkę pod jakš osłonš, podczas gdy niebo 
rozdzierajš błyskawice, a w mroku ryczš i tupiš ogromne, bezkształtne potwory, 
widoczne przez moment w jaskrawym, stroboskopowym błysku. Samotnoć nie daje 
już pocieszenia. Ani interakcyjne cienie. Trzeba mieć u boku kogo prawdziwego, 
kogo, kogo można się chwycić, kto nie tylko podziela twój strach, nadzieję i 

niepewnoć, ale i twojš przestrzeń powietrznš. 
Wyobrażałem sobie obecnoć towarzyszy nieznikajšcych w chwili odłšczenia. Ale 
Chelsea odeszła, a za niš również Pag. Nieliczni, do których mógłbym zadzwonić - 
koledzy i dawni klienci, wobec których szczególnie przekonujšco udało mi się odegrać 
wię - nie wydawali się warci wysiłku. Ciało i krew miały swš własnš relację z 
rzeczywistociš - były konieczne, ale niewystarczajšce. 
Obserwowałem wiat z dystansu i w końcu mnie olniło: wiem dokładnie, o co 
chodzi Chelsea z jej luddystycznš gadaninš o ludzkoci pozbawionej koloru, o 
bezbarwnej interakcji w wiecie wirtualnym. 
Zawsze wiedziałem. 
Tylko dla mnie to się nigdy nie różniło od realnego życia. 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin