* Gdy wyszlimy z mroku, Jim trzymał w ręce inhalator. Miałem nadzieję, niezbyt wielkš, że idšc przez hol, cinie go do kosza. Ale on uniósł go do ust i zaaplikował sobie kolejny strzał wazopresyny, żeby nigdy nie ulec pokusom. Wiernoć w spreju. - Nie musisz już tego brać - powiedziałem. - Pewnie nie - zgodził się. - To i tak nie zadziała. Jak by się nie naszprycował hormonami, i tak nie wpłyniesz na kogo, kogo tu fizycznie nie ma. To po prostu... Jim milczał. Przeszlimy pod lufami, rozglšdajšcymi się za realistami próbujšcymi przeniknšć do rodka. - Ona odeszła - kontynuowałem. - Nie obchodzi jej, czy znajdziesz sobie kogo innego. Nawet by się ucieszyła. Mogłaby wtedy udawać, że rachunki sš wyrównane. - Ale to moja żona - odparł. - To już nie oznacza tego, co kiedy. Zresztš, nigdy nie znaczyło. Lekko się umiechnšł. - Synu, to moje życie. I dobrze mi z tym. - Tato... - Ja jej nie winię - stwierdził. - I ty też nie powiniene. Łatwo mu powiedzieć. Może nawet łatwo zaakceptować wszystkie krzywdy, które wyrzšdziła mu przez tyle lat. Pogodna maska, jakš przybrał teraz, nie do końca równoważyła nieskończone gorzkie skargi, które musiał znosić, odkšd sięgnę pamięciš. Mylisz, że mi łatwo, kiedy tak znikasz na całe miesišce. Mylisz, że mi łatwo, cišgle zastanawiać się, z kim jeste, co robisz, czy w ogóle żyjesz? Mylisz, że łatwo samej wychowywać takie dziecko?. Obwiniała go o wszystko, a on znosił to z godnociš, bo wiedział, że to kłamstwo, że to udawanie. Nie zostawiła go dlatego, że był niewierny. To w ogóle nie miało z nim nic wspólnego. To przeze mnie. Helen opuciła ten wiat, bo nie mogła już patrzeć na stworzenie, które zastšpiło jej syna. Pocišgnšłbym dalej - po raz kolejny spróbowałbym sprawić, by ojciec zrozumiał - ale wyszlimy już z bram Nieba na ulice Czyćca, gdzie wszyscy przechodnie mamrotali co w zdumieniu i z rozdziawionymi ustami gapili się w górę. Popatrzyłem tam, gdzie oni, w pasek zaczerwienionego zmierzchu między wieżowcami, i aż zaparło mi dech. Z nieba spadały gwiazdy. Zodiak przeobraził się w precyzyjnš kratkę jaskrawych punktów ze wiecšcymi warkoczami. Wyglšdało to tak, jakby Ziemię schwytano w olbrzymiš sieć o węzłach wiecšcych ognikami więtego Elma. Było to piękne. I przerażajšce. Odwróciłem wzrok, żeby go zrekalibrować, żeby dać tej krnšbrnej halucynacji szansę na dyskretne zniknięcie, zanim puszczę swojš empirię na pełnš moc. W tym momencie dostrzegłem wampira - wampirzycę, przechadzajšcš się między ludmi jak archetypowy wilk w owczej skórze. Na ulicy rzadko się widywało wampiry. A ja nigdy dotšd nie widziałem żadnego na żywo. Dopiero wyszła na ulicę z budynku po drugiej stronie. Była o głowę wyższa od nas, w zapadajšcej ciemnoci oczy lniły jej intensywnie żółto. Gdy jš obserwowałem, zdała sobie sprawę, że co jest nie tak. Rozejrzała się, zerknęła na niebo - i poszła dalej, całkowicie obojętna zarówno na otaczajšce jš bydło, jak i na znak na niebie, który je zahipnotyzował. Całkowicie niepomna, że wiat został włanie wywrócony na lewš stronę. Była 10.35 czasu GMT, 13 lutego 2082. * Zacisnęły się wokół wiata jak pięć, każdy czarny jak wnętrze horyzontu zdarzeń, aż do ostatniej chwili, gdy wszystkie równoczenie spłonęły. Umierajšc, krzyczały. Zawyło unisono każde radio aż po geostacjonarnš, każdy podczerwony teleskop dostał na chwilę nieżnej lepoty. Popioły znaczyły niebo jeszcze przez długie tygodnie; chmury mezosferyczne, wysoko ponad pršdami strumieniowymi rozpalały się rdzawo przy każdym zachodzie słońca. Widocznie te obiekty zawierały sporo żelaza. Nikt nie miał pojęcia, o co w tym chodzi. wiat, chyba pierwszy raz w historii, wiedział, zanim mu powiedziano; znałe nowinę, jeli tylko spojrzałe w niebo. Arbitrzy, rutynowo decydujšcy o tym, co jest medialne, a co nie, pozbawieni swej roli w filtrowaniu rzeczywistoci, musieli się zadowolić samym nadaniem etykietki. Uzgodnienie nazwy wietliki zajęło im dziewięćdziesišt minut. Pół godziny póniej, w noosferze pojawiły się pierwsze transformaty Fouriera: nikt się specjalnie nie zdziwił, że wietliki nie zmarnowały swego ostatniego tchnienia na emisję szumu. W tym przedmiertnym chórze kryła się jaka prawidłowoć, jaka enigmatyczna informacja niepoddajšca się żadnym ziemskim analizom. Eksperci, rygorystyczni empiryci, nie chcieli spekulować: przyznawali tylko, że wietliki co powiedziały. Nie wiedzieli co. Lecz wszyscy inni wiedzieli. Bo jak można wytłumaczyć 65536 sond równomiernie rozsianych według siatki geograficznej, niepozostawiajšcej bez pokrycia choćby metra powierzchni? wietliki oczywicie zrobiły nam zdjęcie. Cały wiat przyłapany in flagranti na panoramicznej, kombinowanej stop-klatce. Zostalimy obmierzeni - a czy był to wstęp do formalnego powitania, czy otwartej inwazji, pozostawało w sferze domysłów. Ojciec mógł znać kogo, kto mógłby wiedzieć. Ale dawno zniknšł, jak to miał w zwyczaju podczas półkulowych kryzysów. Wiedział, nie wiedział, w każdym razie musiałem, jak wszyscy, szukać własnych odpowiedzi. Punktów widzenia było aż nadto. Noosfera kipiała scenariuszami, od utopijnych po apokaliptyczne. wietliki wpuciły do atmosfery miercionone zarazki. wietliki przyleciały na safari. Macierz Ikara jest przerabiana na mierciononš broń przeciwko obcym. Macierz Ikara już została zniszczona. Mielimy dziesištki lat, żeby zareagować - rzeczy pochodzšce z innego układu obowišzuje, jak każdego, ograniczenie do prędkoci wiatła. Zostało nam parę dni życia; organiczne okręty wojenne już minęły pas asteroid i za tydzień będš odymiać naszš planetę. Byłem, jak wszyscy, wiadkiem najdzikszych spekulacji i gadajšcych głów. Odwiedzałem wirtualne magle, chłonšłem opinie innych. Na razie nie było to dla mnie nic nowego: całe życie byłem kim w rodzaju samodzielnego obcego etologa, obserwujšcego zachowania wiata, domylajšcego się wzorców i protokołów, uczšcego reguł umożliwiajšcych zinfiltrowanie ludzkiego społeczeństwa. Dotšd zawsze się to sprawdzało. Ale obecnoć prawdziwych obcych jako zmieniła dynamikę równania. Same obserwacje przestały wystarczać. Całkiem jakby obecnoć nowej zewnętrznej grupy zjednoczyła mnie na siłę z ludmi; dystans między mnš a wiatem nagle zaczšł się wydawać wymuszony i nieco absurdalny. Ale za żadne skarby nie umiałem przejć nad tym do porzšdku dziennego. Chelsea zawsze mówiła, że zdalna obecnoć wyjaławia ludzkoć z ludzkiego kontaktu. Mówiš, że to nie do odróżnienia, przekonywała mnie kiedy, że to jakby miał rodzinę w zasięgu ręki, stłoczonš przed nosem, tak że możesz ich dotknšć, pomacać i poczuć zapach. Ale to nieprawda. To tylko cienie na cianie jaskini. No tak, jasne, cienie sš w 3-D, kolorowe, ze sprzężeniem dotykowym, interaktywne. To wystarczy, żeby nabrać cywilizowany mózg. Ale gdzie w bebechach czujesz, że to nie ludzie, nawet jeli nie wiesz dokładnie dlaczego. Nie wydajš się prawdziwi i już. Rozumiesz, o co mi chodzi?. Nie rozumiałem. Wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ale teraz znów stalimy się jaskiniowcami, zbitymi w gromadkę pod jakš osłonš, podczas gdy niebo rozdzierajš błyskawice, a w mroku ryczš i tupiš ogromne, bezkształtne potwory, widoczne przez moment w jaskrawym, stroboskopowym błysku. Samotnoć nie daje już pocieszenia. Ani interakcyjne cienie. Trzeba mieć u boku kogo prawdziwego, kogo, kogo można się chwycić, kto nie tylko podziela twój strach, nadzieję i niepewnoć, ale i twojš przestrzeń powietrznš. Wyobrażałem sobie obecnoć towarzyszy nieznikajšcych w chwili odłšczenia. Ale Chelsea odeszła, a za niš również Pag. Nieliczni, do których mógłbym zadzwonić - koledzy i dawni klienci, wobec których szczególnie przekonujšco udało mi się odegrać wię - nie wydawali się warci wysiłku. Ciało i krew miały swš własnš relację z rzeczywistociš - były konieczne, ale niewystarczajšce. Obserwowałem wiat z dystansu i w końcu mnie olniło: wiem dokładnie, o co chodzi Chelsea z jej luddystycznš gadaninš o ludzkoci pozbawionej koloru, o bezbarwnej interakcji w wiecie wirtualnym. Zawsze wiedziałem. Tylko dla mnie to się nigdy nie różniło od realnego życia.
sunzi