Nowy49.txt

(18 KB) Pobierz
*

Wieć rozniosła się po ConSensusie, zanim Bates wypowiedziała jš głono: nie 
trzynacie lizgaczy wysunęło się o czasie zza Big Bena. Szesnacie. Dwadziecia 
osiem. 
Coraz więcej. 
Sarasti mlaskał, gdy razem z Bates próbowali dorównać wrogowi. Ekrany 
taktyczne wypełniały się wietlistymi, wielokolorowymi nitkami, zawiłš jak sztuka 
plštaninš stale korygowanych prognoz. Włókna spowijały Bena jak kokon z przędzy. 
Tezeusz za był nagš kreseczkš w redniej odległoci. 
Spodziewałem się, że pewna liczba tych linii przebije nas jak igła owada. Jednak, 
co zadziwiajšce, żadna aż tak nie trafiała - choć prognozy sięgały zaledwie na 
dwadziecia pięć godzin w przyszłoć, a jakš takš wiarygodnoć miały przez połowę 
tego. Nawet Sarasti i Kapitan nie sięgali mylš aż tak daleko przy żonglowaniu tyloma 
piłeczkami. Stanowiło to jednak minimalnš odrobinę pociechy: że te pędzšce molochy 
nie mogš tak po prostu sięgnšć i rozgnieć nas bez ostrzeżenia. Wyranie musiały 
wchodzić na takš krzywš z wysiłkiem. 
A po nurkowaniu Rorschacha zaczynałem już myleć, że prawa fizyki nie 
obowišzujš. 
Jednak te trajektorie przechodziły już doć blisko. Za następnym okršżeniem co 
najmniej trzy lizgacze minš nas o sto kilometrów. 
Sarasti sięgnšł po strzykawkę, do twarzy napływała mu krew. 
- No, lecimy. Przygotowalimy Charybdę, kiedy byłe obrażony. 
Strzelił sobie porcję w szyję. Wpatrzyłem się w ConSensus, zahipnotyzowany 
jasnš zmiennš sieciš, jak ćma latarniš. 
- No już, Siri. 
Wypchnšł mnie ze swojej kajuty. Popłynšłem w korytarz, chwyciłem jaki stopień 
- i zatrzymałem się. 
Na kręgosłupie roiło się od trepów, patrolujšcych przestrzeń powietrznš, 
strzegšcych maszyn fabrykatora i luz, trzymajšcych się szczebli drabin jak 
gigantyczne insekty. Sam kręgosłup powoli, w ciszy, się wydłużał. 
Potrafi co takiego, przypomniałem sobie. Jego fałdy napinały się i rozluniały jak 
mięnie - mógł urosnšć nawet do dwustu metrów, żeby zmiecić jaki nagle potrzebny 
większy hangar czy laboratorium. 
Albo większš armię. Tezeusz powiększał pole bitwy. 

- Chod. - Wampir skierował się ku rufie. 
Bates, gdzie na dziobie, przerwała nam. 
- Co się dzieje. 
Minšł nas awaryjny panel dotykowy, przyczepiony przylgami do rozszerzajšcej 
się grodzi. Sarasti chwycił go i wystukał parę poleceń. Na grodzi wywietliła się 
transmisja od Bates: mały skrawek Big Bena, równikowy kwadrant o boku zaledwie 
paru tysięcy kilosów, widziany w szerokim pamie elektromagnetycznym. Kłębiły się 
tam chmury, zasupłane w cyklon wirujšcy niemal za szybko, jak na czas rzeczywisty. 
Nakładka opisywała czšstki naładowane, krelšce ciasnš spiralę Parkera. Zdradzały, 
że ku górze idzie olbrzymia masa. 
Sarasti mlasnšł. 
- Można włšczyć tensory? - zapytała Bates. 
- Jest tylko optyczna. - Sarasti wzišł mnie za rękę i bez wysiłku pocišgnšł ku rufie. 
Obraz sunšł po grodzi razem z nami: tymczasem siedem lizgaczy wystrzeliło z 
chmur, nierówny kršg strumieniowych naddwiękowców parł, rozżarzony, w 
przestrzeń. ConSensus natychmiast krelił ich trajektorię; wietliste łuki unosiły się 
nad naszym statkiem jak pręty klatki. 
Tezeusz się zatrzšsł. 
Trafiony, pomylałem. Powolny wzrost kręgosłupa dostał nagłego kopa: 
plisowana powłoka szarpnęła i przyspieszyła, mijajšc moje wycišgnięte palce, a 
zamknięty właz ruszył naprzód... 
Ruszył do góry. 
ciany wcale się nie poruszały. To my spadalimy, a wokół nagle rozjęczały się 
alarmy. 
Co prawie wyrwało mi ramię ze stawu: Sarasti jednš rękš chwycił się szczebla, 
drugš sięgnšł i złapał mnie, zanim obaj rozsmarowalimy się na fabrykatorze. 
Zwisalimy. Musiałem ważyć ze dwiecie kilogramów; dziesięć metrów pod moimi 
stopami dygotała podłoga. Statek jęczał. Kręgosłup wypełnił się zgrzytem skręcanego 
metalu. Roboty Bates łapały się go szponiastymi stopami. 
Sięgnšłem ku drabinie. Zrobiła unik: statek zginał się w połowie i dół zaczšł już 
wchodzić na cianę. Lecielimy z Sarastim ku rodkowi kręgosłupa, jak segmentowe 
wahadło. 
- Bates! James! - ryknšł wampir. Chwyt na moim przegubie osłabł, przesunšł się. 
Wycišgnšłem się ku drabinie, zakołysałem, złapałem. 

- Susan James zamknęła się na mostku i wyłšczyła automatyczne procedury 
przejęcia kontroli. - Nieznajomy głos, płaski i beznamiętny. - Dokonała 
nieautoryzowanego włšczenia cišgu. Rozpoczšłem procedurę kontrolowanego 
wyłšczenia reaktora; zwracam uwagę, że główny napęd będzie niedostępny przez 
przynajmniej dwadziecia siedem minut. 
To statek, zrozumiałem. Jego spokojny głos wybijał się ponad alarm. Kapitan we 
własnej osobie. Kapitan do wszystkich. 
To dopiero było niezwykłe. 
- Mostek! - warknšł Sarasti. - Kanał głosowy! 
Kto tam co krzyczał, ale nie słyszałem co. 
Sarasti bez ostrzeżenia pucił się. 
Runšł ukonie, zamazany. Gród rufowa naprzeciwko czekała, by zmiażdżyć go 
jak owada. Za pół sekundy połamie sobie nogi, o ile nie zabije się na miejscu... 
Lecz nagle znów stalimy się nieważcy, a Jukka Sarasti, z purpurowš twarzš, 
sztywnymi kończynami, miał pianę na ustach. 
- Reaktor wyłšczony - zameldował kapitan. 
Sarasti odbił się od ciany. 
Ma atak, zdałem sobie sprawę. 
Puciłem drabinę i odepchnšłem się ku rufie. Tezeusz zakołysał się krzywo wokół 
mnie. Sarasti unosił się, miotany konwulsjami, z jego ust wydobywały się urywane 
mlanięcia, syknięcia i rzężenie. Oczy miał tak wytrzeszczone, jakby nie miały powiek. 
renice były punkcikami lustrzanej czerwieni. Mięnie twarzy drgały, jakby usiłowały 
z niej odpełznšć. 
Roboty bitewne za nami i przed nami utrzymywały pozycje, nie zwracajšc na nic 
uwagi. 
- Bates! - wrzasnšłem wzdłuż kręgosłupa. - Potrzebna pomoc! 
Wszędzie kšty proste. Szwy na płytach pancerza. Ostre cienie i wystajšce 
elementy na powierzchni każdego trepa. Macierz 2x3 prostokštnych wcięć o czarnych 
obrysach, unoszšca się tuż nad głównym obrazem ConSensusa - dwa wielkie, 
przecinajšce się krzyże dokładnie tam, gdzie wisiał przed chwilš Sarasti. 
To niemożliwe. Dopiero co brał antyeuklidesy, sam widziałem. Chyba że... 
Kto się dobrał do jego leków. 
- Bates! - Powinna mieć łšcznoć z trepami, a one zareagować na pierwszš oznakę 
problemów. Powinny już wlec dowódcę do ambulatorium. Czekały, obojętne i 

nieruchome. Wbiłem wzrok w najbliższego. - Bates, jeste tam? - A potem, na 
wypadek gdyby jej nie było, przemówiłem do samego trepa: - Jeste autonomiczny? 
Przyjmujesz rozkazy głosowe? 
Roboty przyglšdały się ze wszystkich stron; Kapitan namiewał się ze mnie 
głosem udajšcym alarm. 
Ambulatorium. 
Pchałem. Ręce Sarastiego trzepały bezładnie o mojš głowę i ramiona. Przetoczył 
się naprzód, bokiem, centralnie zderzajšc się z ruchomym ekranem ConSensusa, 
odbił się ku kręgosłupowi. Kopnšłem, poleciałem za nim... 
...dostrzegajšc co kštem oka... 
...odwróciłem się... 
...a porodku ConSensusa, ze skłębionej powierzchni Bena wyskoczył Rorschach, 
jak wieloryb ponad fale. To nie było tylko poszerzone o elektromagnetykę pasmo: on 
naprawdę się żarzył, głębokš gniewnš czerwieniš. Rozjuszony, rzucił się w kosmos, 
wielki jak górski łańcuch. 
Kurwa kurwa kurwa. 
Tezeusz się zachybotał. wiatła mignęły, zgasły, znów się zapaliły. Obracajšca się 
gród pacnęła mnie w plecy. 
- Przejcie na zasilanie awaryjne - oznajmił spokojnie Kapitan. 
- Kapitanie! Sarasti padł! - Kopnšłem najbliższš drabinę, zderzyłem się z trepem i 
popłynšłem w przód, ku wampirowi. - Bates nie... co mam robić? 
- Moduł nawigacyjny wyłšczony. Nerwy obwodowe prawej burty wyłšczone. 
On nawet nie mówi do mnie, uwiadomiłem sobie. Może to w ogóle nie Kapitan. 
Może to czysty odruch: wypluwajšce publiczne obwieszczenia drzewo dialogowe. 
Może Tezeusz już jest po lobotomii. Może gada tylko jego pień mózgu. 
Znów ciemnoć. Potem migotanie. 
Jeli Kapitan zginšł, mamy przesrane. 
Jeszcze raz popchnšłem Sarastiego. Alarm wcišż jęczał. Bęben miałem 
dwadziecia metrów przed sobš; BioMed tuż za tym zamkniętym włazem. 
Pamiętałem, że wczeniej był otwarty. Kto go zamknšł w ostatnich dwudziestu 
minutach. Na szczęcie Tezeusz nie miał zamków na drzwiach. 
Chyba że Banda zabarykadowała je przed opanowaniem mostka... 
- Wszyscy zapišć pasy! Uciekamy stšd! 
Kto, do cholery...? 

Kanał głosowy na mostek. Susan James, krzyczšca tam. Albo kto inny, nie 
bardzo mogłem rozpoznać ten głos... 
Dziesięć metrów do mostka. Tezeusz znów szarpnšł, spowolnił obrót. 
Ustabilizował się. 
- Niech kto włšczy ten pieprzony reaktor! Ja mam tu tylko silniczki korekcyjne! 
- Susan? Sascha? - Znalazłem się przy włazie. - Kto mówi? - Pchnšłem 
nieprzytomnego Sarastiego i wycišgnšłem rękę, żeby otworzyć właz. 
Żadnej reakcji. 
W każdym razie nie z ConSensusa. Za plecami usłyszałem stłumiony pomruk, 
dosłownie ułamek sekundy za póno dostrzegłem złowrogie przesunięcia cieni. 
Odwróciłem się w samš porę, by ujrzeć, jak trep unosi zaostrzonš końcówkę - 
zakrzywionš jak bułat - nad głowš Sarastiego. 
Odwróciłem się w samš porę, by ujrzeć, jak zanurza się w jego czaszce. 
Zamarłem. Metalowa tršbka cofnęła się, ciemna i olizła. Boczne szczękonóżki 
zaczęły podgryzać podstawę czaszki Sarastiego. Ciało, z przeciętym rdzeniem, nie 
szarpało się już; drgało tylko, worek zalanych szumem mięni i nerwów 
motorycznych. 
Bates. 
To był jej bunt. Nie, ich bunt - Bates i Bandy. Wiedziałem. Wyobraziłem sobie. Ja 
wiedziałem, że to się stanie. 
A on mi nie uwierzył. 
wiatła znów zgasły. Alarm zamilkł. ConSensus skurczył się do migocšcego 
zawijasa na grodzi i zniknšł; w ostatniej chwili co w nim dostrzegłem, ale nie 
chciałem tego zrozumieć. Słyszałem, że oddech więnie mi w gardle, czułem idšce 
przez mrok kanciaste potwory. Na wprost mnie co rozbłysło, krótkie, jaskrawe 
staccato w pustce. Dostrzegałem ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin