* Oto, czego ojciec nie mógł cofnšć. Oto, kim jestem. Jestem pomostem między cisłš czołówkš a głównym nurtem. Stoję między Czarnoksiężnikiem z Oz a facetem za kurtynš. Jestem kurtynš. Nie należę do całkiem nowego gatunku. Moje korzenie sięgajš poczštków cywilizacji, ale tamci prekursorzy służyli zupełnie innym, niższym celom. Oliwili tryby stabilnoci społecznej, lukrowali nieprzyjemne prawdy, hodowali wyimaginowane kozły ofiarne do politycznych celów. Na swój sposób byli niezbędni. Nawet najlepiej uzbrojone państwo policyjne nie jest w stanie przez cały czas oddziaływać przymusem na wszystkich obywateli. Kontrola memetyczna jest o wiele subtelniejsza; trochę podbarwić na różowo postrzeganš rzeczywistoć, rozsiać zaraliwy lęk przed gronymi alternatywami. Zawsze komu powierzano odwracanie topologii informacyjnych, ale rzadko chodziło to, żeby zwiększać ich czytelnoć. W nowym milenium wszystko to się zmieniło. Przeszlimy samych siebie, badamy teraz tereny poza granicami ludzkiego rozumienia. Czasem ich kontury, nawet zrzutowane w konwencjonalnš przestrzeń, sš po prostu zbyt skomplikowane, by ogarnšł je ludzki umysł; a czasem osie współrzędnych biegnš w wymiary niepojmowalne dla umysłów stworzonych, by się pieprzyć i walczyć na jakiej prehistorycznej sawannie. Nawet najbardziej altruistyczne i zrównoważone filozofie zawodzš wobec brutalnego imperatywu rodem z rdzenia kręgowego: własnej korzyci. Eleganckie, subtelne równania przewidujš zachowanie kwantowego wiata, ale żadne go nie wyjania. Po czterech tysišcach lat nie umiemy nawet udowodnić, że poza umysłem kogo nišcego w pierwszej osobie w ogóle istnieje rzeczywistoć. Bardzo potrzebujemy umysłów większych od naszych własnych. Ale ich budowanie nieszczególnie nam wychodzi. Mózgi krzyżowane na siłę z elektronami równie widowiskowo działajš, jak zawodzš. Powstajš hybrydy bystre jak sawanci i równie autystyczne. Wszczepiamy ludziom protezy, każemy ich korze motorycznej żonglować mięchem i maszyneriš, potem kręcimy głowami, gdy drżš im palce i plšcze się język. Komputery hodujš własne potomstwo, które staje się tak mšdre i niezrozumiałe, że jego komunikaty majš znamiona demencji: nie na temat i bez znaczenia dla pozostajšcych w tyle ledwo co inteligentnych istot. A kiedy wytwory, które cię przerosły, znajdujš dla ciebie odpowiedzi, o które prosiłe, nie rozumiesz ich analiz i nie możesz sprawdzić wyników. Przyjmujesz je na wiarę... ...albo bierzesz teorię informacji, żeby je dla ciebie spłaszczyła, wcisnęła hiperszecian w dwa wymiary, a butelkę Kleina w trzy, upraszczasz rzeczywistoć i modlisz się do bogów, aby twoje szczytne wykręcanie prawdy nie naruszyło żadnego z podpierajšcych jš dwigarów. Zatrudniasz kogo takiego jak ja - mieszane potomstwo profilerów, asystentów naukowych i teoretyków informacji. Oficjalnie nazywa się mnie syntetykiem. Na ulicy - żargonautš albo makówš. Uczeni, których mozolnie wypracowane prawdy sš włanie skundlane i poddawane lobotomii na zlecenie wpływowych nieuków zainteresowanych tylko udziałem w rynku, nazwš mnie wtykš albo przyzwoitkš. Natomiast Isaac Szpindel mówi o mnie komisarz i choć to przyjacielski docinek, ma także drugie dno. Nigdy nie udało mi się przekonać samego siebie, że dobrze wybrałem. Rutynowe uzasadnienia mogę wyliczać choćby przez sen, gadać bez końca o rotacyjnej topologii informacji, o nieistotnoci pojmowania semantycznego. Ale wysypawszy wszystkie te słowa, dalej nie jestem pewien i nie wiem, czy ktokolwiek jest. Może to jakie wielkie, wszechogarniajšce oszustwo, ogólnowiatowa zmowa kanciarzy i frajerów? Nie przyznajemy się, że nasze twory nas przerastajš; może i mówiš językami, ale nasi kapłani umiejš je czytać. Bogowie zostawiajš nam algorytmy wykute w skalnych szczytach, ale tablice znosi na dół i pokazuje masom kto taki jak ja, zupełnie niegrony. Może Osobliwoć przyszła już wiele lat temu, tylko my się nie przyznajemy, że zostalimy z tyłu. Schodzš się tu wszelkie zwierzęta; czasem i demony. Ian Anderson, Catfish Rising Trzecia Fala, tak nas nazwali. Wszyscy na tym samym wózku, jadšcym w mrok dzięki supernowoczesnemu prototypowi, pełne osiemnacie miesięcy przed planem wydartym symulatorom. Gdyby gospodarka nie napędzała się strachem, przez takie naruszenie rozkładu jazdy zbankrutowałyby ze cztery państwa i piętnacie multikorporacji. Pierwsze dwie fale wypuszczono za bramę jeszcze pospieszniej. Dopiero trzydzieci minut po odprawie, kiedy Sarasti udostępnił telemetrię w ConSensusie, dowiedziałem się, co się z nimi stało. Otworzyłem się na ocież: wrażenia zalały wszczepkę i rozlały się po korze ciemieniowej we wspaniałej wysokiej rozdzielczoci, w przyspieszonym tempie. Nawet teraz potrafię je odtworzyć, wieże, jak w dniu, gdy je nagrałem. Po prostu tam jestem. * Jestem bezzałogowy. Jestem jednorazowy. Wyżyłowany, odarty ze wszystkiego co zbędne, składam się tylko z telematerialnego napędu z przykręconymi na przodzie dwiema kamerami, zdolnego do przyspieszeń, które zrobiłyby z mięsa marmoladę. Pędzę radonie ku ciemnoci, a sto kilometrów po sterburcie leci stereoskopowo mój bliniak, dwa strumienie odbitych w tył pionów popychajš nas ku względnoci, zanim biedny, stary Tezeusz w ogóle zdšży przepełznšć obok Marsa. Teraz, gdy mamy za rufš szeć miliardów kilometrów, Kontrola zakręca kurek i zmusza nas do lizgu. W naszych celownikach rozrasta się kometa, zamrożona zagadka, omiatajšca niebo sygnałem jak latarnia morska. Ożywiamy nasze szczštkowe zmysły i wpatrujemy się w niš na falach o tysišcu długoci. Nie moglimy się doczekać tej chwili. Widzimy chaotyczne wibracje, wiadczšce o niedawnych zderzeniach. Widzimy blizny - gładkie płaszczyzny lodu, gdzie niegdy pryszczata skóra roztopiła się i zamarzła ponownie, zbyt niedawno, by w ogóle podejrzewać o to nieliczšce się już słoneczko za naszymi plecami. Widzimy co astronomicznie niemożliwego: kometę z rdzeniem z oczyszczonego żelaza. Burns-Caulfield piewa, gdy szybujemy obok. Nie do nas; nasze odejcie ignoruje tak samo jak przybycie; piewa komu innemu. Może kiedy spotkamy tego słuchacza. Może czekajš na jałowej ziemi przed nami. Kontrola odwraca nas tyłem, każe wbijać wzrok w cel, dopóki jestemy go w stanie namierzyć. Wysyłajš ostatnie, rozpaczliwe rozkazy, wyciskajš nasze słabnšce sygnały do ostatniego wmieszanego w szum bitu. Czuję ich frustrację, czuję, że nie chcš nas tracić, raz lub dwa razy pytajš nas nawet, czy jaka wyważona wypadkowa cišgu i grawitacji mogłaby nas jeszcze na chwilę zatrzymać na miejscu. Ale deceleracja jest dla mięczaków. My lecimy ku gwiazdom. Pa, Burnsie. Pa, Kontrolo. Pa, Słońce. Do zobaczenia w mierci cieplnej. * Nieufnie podchodzimy do celu. W drugiej fali jest nas trzech - tak, wolniejszych od poprzedników, ale i tak szybszych niż cokolwiek ograniczonego żywš załogš. Dwigamy ładunek, dzięki któremu jestemy dosłownie wszechwiedzšcy. Widzimy we wszystkich długociach fal, od radiowych po strunowe. Nasze autonomiczne mikrosondy mierzš wszystko, co przewidzieli nasi mocodawcy, a miniaturowe linie montażowe potrafiš zbudować z atomów inne, do mierzenia tych nieprzewidzianych. Atomy wyławiane tam gdzie jestemy, łšczš się z jonami napromieniowanymi stamtšd gdzie bylimy: w naszych brzuchach gromadzi się materiał napędowy i budowlany. Ta dodatkowa masa nas spowalnia, choć jeszcze bardziej manewry hamujšce w połowie drogi. Druga połowa lotu jest nieustannš walkš z pędem nabranym podczas pierwszej. To bardzo nieefektywny sposób podróżowania. Gdyby wszystkim tak się nie spieszyło, przyspieszylibymy najpierw do pewnej optymalnej szybkoci, może jeszcze zaliczyli dodatkowego kopa, okršżajšc jakš dogodnš planetę, a przez większoć drogi tylko szybowali. Ale czas nas goni, dlatego płoniemy na obu końcach. Musimy osišgnšć cel, nie stać nas, by go minšć, na samobójczy entuzjazm pierwszej fali. Im ledwo mignęła topologia komety. My musimy zrobić jej mapę, do ostatniego pyłku. Musimy być bardziej odpowiedzialni. Teraz, zwalniajšc do prędkoci orbitalnej, widzimy wszystko to, co oni, i sporo więcej. Widzimy blizny i żelazne jšdro. Słyszymy piew. A tuż pod zamarzniętš powierzchniš komety widzimy konstrukcję: geologię przenika architektura. Jeszcze za daleko, żeby się przyjrzeć, a radar ma zbyt duże oczka na takie szczegóły. Ale jestemy inteligentni. I jest nas trzech, rozmieszczonych w przestrzeni. Można tak skalibrować długoci fal trzech radarowych nadajników, żeby interferowały w jakim ustalonym punkcie - a ich zmiksowane hologramatycznie trójstronne echa zwiększš rozdzielczoć dwudziestosiedmiokrotnie. Gdy tylko wcielamy ten plan w życie, Burns-Caulfield przestaje piewać. Chwilę potem wszyscy lepniemy. Jest to chwilowe zaburzenie, odruchowe podkręcenie filtrów, żeby skompensować przecišżenie. Moje macierze zmysłowe odzyskujš wzrok po paru sekundach, zielenišc się wewnštrz i na zewnštrz diagnostycznymi kontrolkami. Kontaktuję się z resztš, upewniam, że przeżyli to samo i tak samo doszli do siebie. Wcišż działamy bez zarzutu, chyba że nagły wzrost gęstoci jonów w otoczeniu jest jakim artefaktem naszych zmysłów. Możemy kontynuować badanie Burnsa- Caulfielda. Mamy tylko jeden problem: Burns-Caulfield chyba zniknšł...
sunzi