Nowy9.txt

(10 KB) Pobierz

Liderzy to wizjonerzy ze słabo rozwiniętym 
uczuciem strachu, nierozumiejšcy jakie majš 
szanse. 
Robert Jarvik 
Nasz zwiadowca opadał ku orbicie, obserwujšc Bena. My spadalimy całe dni za 
nim, obserwujšc jego. I tyle mielimy do roboty: siedzielimy w Tezeuszu, a system 
przekazywał telemetrię na nasze wszczepki. Niezbędni, krytyczni, niezastšpieni - 
podczas tego pierwszego podejcia moglimy równie dobrze służyć za balast. 
Minęlimy granicę Rayleigha Bena. Tezeusz wpatrzył się w wštłe widmo emisyjne 
i dostrzegł zabłškany element halo z Wielkiego Psa - fragment poćwiartowanych 
zwłok jakiej dawno umarłej galaktyki, który przydryfował do nas i skończył w 
charakterze zapomnianej miliardy lat temu padliny. Zbliżalimy się do czego 
pochodzšcego spoza Drogi Mlecznej. 
Próbnik zszedł łukiem niżej i głębiej, na tyle blisko, by dać obraz podrasowany 
fałszywymi kolorami. Powierzchnia Bena rozjaniła się, nabierajšc wyglšdu 
wzburzonego parfait o kontrastowych warstwach, na tle ostrych jak diamenty gwiazd. 
Co się tam skrzyło, delikatnymi iskierkami na wiecznej pokrywie chmur. 
- Błyskawice? - zastanawiała się James. 
Szpindel pokręcił głowš. 
- Meteoryty. W okolicy musi być pełno kamieni. 
- Nie taki kolor - powiedział Sarasti. Fizycznie nie znajdował się z nami, siedział w 
swoim namiocie, spięty z Kapitanem, ale dzięki ConSensusowi pojawiał się, gdzie 
zechciał. 
Po mojej wszczepce przewinęła się morfometryka: masa, rednica, rednia 
gęstoć. Doba na Benie trwała siedem godzin i dwadziecia minut. Wokół równika 
miał rozproszony, ale pokany pas akrecyjny, bardziej torus niż piercień, od górnej 

warstwy chmur mierzšcy prawie pół miliona kilometrów - pewnie sproszkowane 
zwłoki księżyców, zmielone na pył. 
- Meteoryty. - Szpindel się wyszczerzył. - A nie mówiłem? 
Wyglšdało na to, że ma rację; w miarę jak odległoć malała, wiele punktowych 
iskierek rozmazywało się w rysujšce atmosferę efemeryczne kreseczki. Przy biegunach 
pasma chmur migotały przyćmionymi przebłyskami wyładowań. 
Maksima słabej emisji radiowej na trzydziestu jeden i czterystu metrach. 
Zewnętrzna warstwa atmosfery bogata w metan i amoniak; obfitoć litu, wody, tlenku 
węgla. Wodorosiarczek amonu i zasadowe halogenki mieszajš się lokalnie w 
wirowych chmurach. W wyższych warstwach słabe zasady. Teraz to było widać nawet 
z Tezeusza, a nasz próbnik zszedł na tyle nisko, że widział już nie dysk, lecz ażur - 
wklęsłš, ciemnš cianę kipišcš warstwami czerwieni i bršzu, z niewyranymi plamami 
antracenu i pirenu. 
Na wprost nas oblicze Bena osmalił jeden z miriadów meteorytów; przez chwilę 
wydało mi się, że widzę nawet maleńki ciemny punkcik w jego rdzeniu, ale nagły szum 
porysował obraz. Bates cicho zaklęła. Wizja rozmazała się, potem poprawiła, gdy 
próbnik zmienił ton głosu na wyższš częstotliwoć. Nie mogšc przekrzyczeć jazgotu 
na długich falach, przemówił laserem. 
A i tak się zacinał. Wycelowanie promienia na zmiennš odległoć w granicach 
miliona kilometrów nie powinno w ogóle stanowić problemu: nasze trajektorie były 
znanymi parabolami, nasza pozycja względna nieskończenie przewidywalna w 
dowolnym czasie t. Lecz lad meteorytu na obrazie skakał i polatywał, jakby kto co 
chwila minimalnie wytršcał promień lasera z linii. Rozżarzony gaz zamazywał 
szczegóły; wštpliwe zresztš, czy nawet idealnie stabilny obraz zapewniłby jakie ostre 
krawędzie, których mogłoby się chwycić ludzkie oko. A jednak. Co w nim było nie 
tak, w tej maleńkiej czarnej kropce porodku blednšcej jaskrawoci. Jaka 
prymitywna częć umysłu uparcie odmawiała nazwania tego naturalnym. 
Obraz podskoczył jeszcze raz, rozbłysnšł czerniš i nie wrócił. 
- Poszła z dymem - zameldowała Bates. - Szpila na końcu. Jakby trafiła na spiralę 
Parkera, ale takš z porzšdnie ciasnym gwintem. 
Nie musiałem przywoływać podpowiedzi. Wyraz twarzy, nagłe zmarszczki między 
brwiami mówiły jasno: miała na myli pole magnetyczne. 
- Było... - zaczęła i zamilkła, gdy w ConSensusie wyskoczyła liczba. - 11,2 tesli. 
- Jasna cholera - szepnšł Szpindel. - Naprawdę? 

Sarasti mlasnšł gdzie w głębi gardła i gdzie w głębi statku. Chwilę póniej 
zaserwował nam replay, ostatnie parę sekund pomiarów powiększone, wygładzone, z 
poprawionym kontrastem, od wiatła widzialnego po głębokš podczerwień. Ten sam 
spowity płomieniem ciemny okruch, za nim płonšca smuga. Pociemniało, gdy odbił 
się od gęstszej atmosfery w dole i na nowo nabrał wysokoci. Smuga cieplna zblakła 
niemal od razu. Jej rozżarzony rdzeń wzniósł się z powrotem w przestrzeń, jak 
stygnšcy węgielek. Z przodu miał stożkowaty lejek, rozdziawiony jak paszcza. 
Jajowaty tułów zniekształcały krępe płetwy. 
Ben podskoczył i raz jeszcze zniknšł. 
- Meteoryty - rzuciła sucho Bates. 
Po tym wszystkim nie miałem poczucia wielkoci. Mógł to być zarówno owad, jak 
i asteroida. 
- Duże to było? - wyszeptałem, ułamek sekundy przed pojawieniem się 
odpowiedzi na wszczepce: czterysta metrów wzdłuż osi. 
I znów oglšdalimy Bena z bezpiecznej odległoci, ciemny, niewyrany dysk 
porodku przedniego wizjera Tezeusza. Pamiętałem jednak zbliżenie: skrzšca się kula 
ognia z czarnym rdzeniem; twarz pocięta ranami i dziobami, nieustannie ranna, 
nieustannie się gojšca. 
Tych urzšdzeń były tam tysišce. 
Tezeusz zadygotał wzdłuż osi. Był to tylko hamujšcy impuls cišgu, ale przez 
chwilę wyobrażałem sobie, że wiem, jak się czuje. 
*
Zabezpieczylimy się na wszystkie strony i podeszlimy jeszcze raz. 
Tezeusz, włšczajšc cišg na dziewięćdziesišt osiem sekund, odsunšł się, wchodzšc 
na potężny łuk, który mógł przy niewielkim wysiłku zmienić się w orbitę - albo szybki 
i dyskretny przelot obok, gdyby okolica okazała się zbyt nieprzyjazna. Niewidoczny 
strumień z Ikara przesunšł się na lewš burtę, rozpraszajšc w czasoprzestrzeni swój 
wytrwały potok energii. Nasz wielki jak miasto parasol gruboci jednej czšsteczki 
zwinšł się i spakował, do czasu aż statek znów poczuje pragnienie. Zasoby antymaterii 
natychmiast zaczęły spadać - tym razem bylimy żywi i moglimy to obserwować. 
Ubytek był nieznaczny, ale nagłe pojawienie się na wywietlaczu minusa miało w 
sobie co niepokojšcego. 

Moglimy dalej trzymać się tego sznurka, zostawić w strumieniu telematerii boję, 
żeby odbijała energię ku nam. Susan James zdziwiła się, że tego nie zrobilimy. 
- Zbyt ryzykowne - powiedział lakonicznie Sarasti. 
Szpindel nachylił się ku James. 
- Po co podsuwać komu jeszcze jeden cel do strzelania, nie? 
Wysłalimy przed siebie kolejne próbniki, na zbyt krótkiej smyczy i ze zbyt 
małym zapasem paliwa na co więcej niż tylko krótki przelot i autodestrukcję. Nie 
potrafiły oderwać oczu od wirujšcych wokół Big Bena maszyn. Tezeusz też się w nie 
wpatrywał, z daleka, ale bardziej przenikliwie. Jednakże nurkowie, nawet jeli 
wiedzieli, że na nich patrzymy, całkiem nas ignorowali. ledzilimy ich lot aż do 
zniknięcia, obserwowalimy pętle wzdłuż miliona parabol o milionie kštów. Nie 
widzielimy, żeby kiedykolwiek się zderzyły - czy to ze sobš, czy z kotłowaninš 
kamieni wokół równika Bena. Każde perygeum nurkowało na moment w atmosferę; 
tam zapalały się, zwalniały i przyspieszały z powrotem w kosmos, z tylnymi dyszami 
żarzšcymi się zakumulowanym ciepłem. 
Bates pobrała z ConSensusa obraz, zaznaczyła przód i podpisała: naddwiękowy 
silnik strumieniowy. 
W niecałe dwa dni zarejestrowalimy ich niemal czterysta tysięcy. To chyba była 
większoć - potem krzywa nowych obserwacji spłaszczyła się, dšżšc do jakiej 
teoretycznej asymptoty. Większoć orbit była szybka i znajdowała się blisko Bena, 
Sarasti wyrysował jednak rozkład częstotliwoci - według niego niektóre sięgały aż do 
Plutona. Moglimy siedzieć tu latami, a i tak od czasu do czasu złapać jeszcze jakiego 
płaskonosa powracajšcego z dalekiej wyprawy w próżnię. 
- Te szybsze osišgajš na ostrym zakręcie ponad pięćdziesišt g - zauważył 
Szpindel. - Mięso tyle nie wytrzyma. Według mnie sš bezzałogowe. 
- Mięso daje się wzmacniać - stwierdził Sarasti. 
- Jak kto ma w rodku takie rusztowanie, można równie dobrze przestać się 
chrzanić i nazwać go maszynš. 
Morfometrię powierzchni miały całkiem jednolitš. Czterysta tysięcy nurków i 
każdy identyczny. Nawet jeli był między nimi jaki dyrygujšcy resztš samiec alfa, 
optycznie nie dało się go odróżnić. 
Której nocy - przynajmniej według pokładowej miary - zwabiony cichutkim 
piskiem torturowanej elektroniki zaszedłem do bšbla obserwacyjnego. Unosił się w 
nim Szpindel, obserwujšc nurków. Zamknšł pokrywy, zasłonił gwiazdy i zbudował 

sobie na ich miejscu przytulne analityczne gniazdko. Po całej kopule rozlewały się 
wykresy i okienka, jakby nie wystarczała im wirtualna przestrzeń w jego głowie. 
Taktyczne informacje owietlały go ze wszystkich stron, zamieniajšc w jaskrawy 
patchwork migotliwych tatuaży. 
Człowiek Ilustrowany. 
- Mogę wejć? - zapytałem. 
Odburknšł co, najpewniej w stylu: tak, ale nie narzucaj się. 
W kopule, oprócz pisku, który mnie tu sprowadził, było słychać syk i stukot 
ulewnego deszczu. 
- Co to jest? 
- Magnetosfera Bena. - Nie podniósł wzroku. - Ładna, nie? 
Syntetycy na służbie nie majš zdania - pozwala to zminimalizować wpływ 
obserwatora. Tym razem pozwoliłem sobie na drobne odstępstwo. 
- Szum jest fajny. Ale tych pisków mogłoby nie być. 
- Kpisz sobie? Komisarzu, to muzyka sfer niebieskich. Jest piękna. Jak dawny 
jazz. 
- Też mi nigdy specjalnie nie pasował. 
Wzruszył ramionami i przykręcił górny rejestr, tak by pozostał tylko szmer 
deszczu. Utkwił rozbiegany wzrok w jakiej zawiłej grafice. 
- Chcesz newsa do swoich notatek? 
- Pewnie. 
- No to masz. - Kiedy wskazywał, wiatło odbijało się od jego rękawiczki 
sterujšcej, opalizujšc jak ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin