Barber David W. - Bach, Bethoven i inne chłopaki.PDF

(455 KB) Pobierz
David W. Barber
Bach, Beethoven i inne
chłopaki,
czyli historia muzyki wyłożona wreszcie jak należy
Tłumaczyła: Barbara Świderska
Adamantan, 2003
PODZIĘKOWANIA
Kiedy studiowałem muzykę na Uniwersytecie Królewskim (możecie wierzyć albo nie,
zdobyłem tytuł magistra ze specjalizacją w dziedzinie wokalistyki i historii muzyki), pewnego
dnia jeden z moich profesorów historii muzyki dyskretnie wziął mnie na bok i powiedział mi,
że choć moja praca jest dobra, to „zbyt łatwo daję się odwieść od tematu rzeczom
nieistotnym”. Ta książka, jak sądzę, tylko potwierdzi ów sąd.
Chciałbym podkreślić, że wszystkie informacje historyczne tu zawarte są prawdziwe
(no może prawie wszystkie). Kiedy Bach wyjeżdżał z Kóthen do Lipska naprawdę miał
jedenaście lnianych koszul „w praniu”. Jeśli mi nie wierzycie, możecie sobie sprawdzić sami.
Paru moich pełnych dobrych intencji byłych przyjaciół, czytając rękopis w fazie
przygotowań, uznało, że przypisy niepotrzebnie rozpraszają uwagę. Jeśli wy też macie ten
problem, opuśćcie, bardzo proszę, wszystkie przypisy. Ostrzegam was jednak, że stracicie
wiele (Alternatywnie: możecie czytać tylko przypisy, opuszczając główny tekst. Róbcie jak
uważacie.).
Dziękuję przyjaciołom i krewnym za moralne wsparcie i cierpliwe znoszenie moich
historiokomicznych wędrówek i nielogiczności, a także Geoffowi i Jacky Savage z „Sound
And Vision” oraz Dave’owi Donaldowi za jego ilustracje i ekspertyzę.
Bardzo cieszy mnie to rocznicowe wydanie po dziesięciu latach, dające możliwość
poprawienia wielu drobnych błędów - mam nadzieję, że bez wprowadzania nowych.
DWB Kingston 1986, Toronto 1996
PIŁKA W GRZE
MUZYKA DAWNA
Choć już starożytni grecy mieli to i owo do powiedzenia na temat muzyki* [*Platon
uważał ją - chociaż nie bez zastrzeżeń - za całkiem dobry pomysł.] a przedtem człowiek
prehistoryczny, wyruszając co rano ze swojej jaskini, prawdopodobnie nucił jakiś rodzaj
pieśni o polowaniu na mamuty, historia muzyki - taka, jaką znamy - rozpoczyna się
zazwyczaj od chorału gregoriańskiego, zgodnie z teorią, że gdzieś musi się zacząć.
Zdarzyło się tak: pewnego ranka, w szóstym wieku czy coś koło tego, garstka
chłopaków z miejscowego klasztoru zebrała się na codziennym porannym nabożeństwie.
Jeden z mnichów położył się poprzedniego wieczora bardzo późno, tłumacząc fragment listu
świętego Pawła do Efezjan czy coś w tym rodzaju i zasnął w samym środku nabożeństwa.
Aby ukryć przed opatem jego chrapanie, kilku innych mnichów zaczęło śpiewać wersety
psalmu przeznaczonego na ten dzień. Narodziło się śpiewanie psalmów.
W rzeczywistości nie ma jakichkolwiek dowodów podtrzymujących tę teorię. Ma ona
jednak co najmniej taki sam sens, jak to, co rozpowiadał papież Grzegorz. Mówił, że z
Niebios sfrunęła gołębica, usiadła na jego ramieniu i podyktowała mu wszystkie chorały
prosto do ucha. Wierzcie, w co wam się podoba. W każdym razie, do około dziewiątego
wieku zasady śpiewu gregoriańskiego przyjęły się jako rodzaj klasztornego ceremoniału,
dyktującego mnichom co śpiewać, kiedy i jak długo. Guido z Arezzo pomyślał sobie, że
skrybom przepisującym muzykę byłoby dużo łatwiej, gdyby mieli linie, które by ich
prowadziły.* [*Przedtem różnie bywało.]
Gdyby pomyślał jeszcze trochę, mógłby dojść do sławy i majątku, wynajdując
książeczki do kolorowania. Guido był zdolnym facetem, ale miał złą opinię o śpiewakach.
Twierdził, że są „najgłupszymi ludźmi naszych czasów”.* [*Po łacinie brzmi to jakby
grzeczniej: Temporibus nostris super omnes hominesfatui sunt cantores. ]
O mnichach też miał do powiedzenia parę niemiłych rzeczy. Uważał, że spędzają za
dużo czasu, usiłując śpiewać, a za mało studiując Pismo. Ciągle miał o coś pretensje.
Najbardziej znany jest jako wynalazca „Ręki Gwidona”, czyli zabawnego rysuneczku ręki,
całej pokrytej różnymi zawijasami. Twierdził, że studiując owe zawijasy, można zapamiętać
nuty każdego modus, w jakim utrzymany jest śpiew gregoriański* [*Bez paniki: modi to tak
naprawdę coś w rodzaju skal.] W dzisiejszych czasach najbardziej gorliwi muzycy wieszają
sobie na ścianie plakaty z „Ręką Gwidona”, żeby sprawić bardziej uczone wrażenie.
Mnisi dzielili dzień na następujące po sobie Godziny, które nazywano także Oficjum.
Każda z godzin miała swoją własną muzykę, która była codziennie śpiewana. Było to ściśle
skodyfikowane. Jeśli chodziło o śpiewanie, niczego nie pozostawiano przypadkowi. Chorał
gregoriański śpiewany był w trzech różnych stylach, zależnie od tego, ile nut przypadało na
każdą sylabę tekstu. Jeśli tylko jedna, nazywano go sylabicznym; jeśli dwie lub trzy -
neumatycznym.* [*Albo pneumatycznym, bo pochłaniał więcej powietrza.] Jeśli było tyle
nut, że zapominało się, jakie słowo jest śpiewane, był to styl melizmatyczny.
W końcu niektóre odcinki melizmatyczne stały się tak skomplikowane, że ktoś wpadł
na pomysł, aby z powrotem opatrzyć je słowami. Czasem słów nie było już od tak dawna, że
nikt nie pamiętał, o czym właściwie śpiewa, i nowe słowa niewiele miały wspólnego z
oryginalnym tekstem. Te nowe teksty znane były jako tropy - i były całkiem fajne - do czasu,
gdy jakiś nudziarz nie zakazał ich na Soborze Trydenckim w XVI wieku.
Od ludzi, którzy nawykli do późniejszych stylów muzycznych, śpiew gregoriański
wymaga pewnego osłuchania. Dźwięk śpiewających jedną linię melodyczną męskich głosów
brzmi nieco podobnie do brzęczenia roju pszczół. Ale jest to naprawdę bardzo piękna
muzyka, jeśli dacie jej szansę.* [*I jeszcze w dodatku pożyteczna. Czas, jaki zajmuje
zaśpiewanie Miserere (Psalm 51) to dokładnie tyle, ile trzeba, aby zaparzyć filiżankę
herbaty.] Kobiety miały z chorałem gregoriańskim niewiele do czynienia. Zajmowali się nim
głównie mężczyźni. Jeśli koniecznie chcecie znaleźć kogoś, na kogo można zwalić winę za
ten stan rzeczy, to jest to święty Paweł. W swoim pierwszym liście do Koryntian pisze:
Mulieres in ecciesiis taceant albo „Niech wasze kobiety siedzą cicho w kościele”. Wszyscy
zrozumieli go zbyt dosłownie.
Chorał gregoriański przekształcił się w coś, co nazywa się organum, które było
ostatnim krzykiem mody od dziewiątego do dwunastego wieku. W swojej najprostszej postaci
polegało ono na śpiewaniu tej samej melodii gregoriańskiej co mnich siedzący koło ciebie, ale
w interwale doskonałym kwarty lub kwinty.* [*Nie warto wyjaśniać, dlaczego kwarty i
kwinty są doskonałe. Po prostu wierzcie mi na słowo.] Jest to trudniejsze do wykonania niż
się wydaje i wymaga odpowiedniego rodzaju koncentracji, w czym mnisi są szczególnie
dobrzy.
Kunsztowne organum zostało rozwinięte w wyrafinowaną formę sztuki przez dwóch
kompozytorów z paryskiej katedry Notre Dame w XII i XIII wieku: Leonina i jego następcę,
Perotina. Zebrali oni swoje utwory w wielkiej księdze, zwanej Magnus Liber. * [*Co znaczy
po łacinie „wielka księga”.]
Większość tego, co wiemy o muzyce Leonina i Perotina, pochodzi z traktatu
napisanego przez anonimowego Anglika, około roku 1280. Różni się on od wszystkich
innych anonimów tym, że ma imię. No, może coś w rodzaju imienia, żeby odróżnić go od
wszystkich innych anonimowych pisarzy, nazywa się go Anonimem IV.* [*Anonimowie z
numerami od I do III nigdy się specjalnie nie liczyli.] Ze wszystkich Anonimów żyjących w
ciągu kilku stuleci Anonim IV jest jedynym, którego imię wszyscy pamiętają. Jego mamusia,
kimkolwiek jest, musi być bardzo dumna.
Jedną z najważniejszych cech motetu* [*Motet - forma wielogłosowego utworu
religijnego, powstała w XIII w., często z różnymi tekstami dla poszczególnych głosów -
przyp. red.] szkoły Notre Dame jest użycie schematów rytmicznych czyli modi * [*Uważajcie:
to nie to samo co dawne modi gregoriańskie.] Całe kariery akademickie opierały się na
próbach odpowiedzi na pytanie, czy melodie Perotina idą: dumtidum czy ndumtidum. Była to
dla niektórych kwestia życia lub śmierci. Dwaj francuscy muzykolodzy, Beck i Aubry,
posunęli się aż do tego, że dla rozwiązania tej kwestii stoczyli w roku 1910 pojedynek na
szpady. Odtąd muzykologia nie widziała niczego równie ekscytującego.* [*Aubry przegrał.
Umarł ze wstydu albo od ran kłutych albo od obu tych rzeczy naraz.]
A tymczasem, kiedy cała ta religijna muzyka dalej się rozwijała, trubadurzy i truwerzy
zajmowali się śpiewaniem pikantniejszych pieśni o prawdziwej miłości i dobrym winie. I o
tym, o ile jedna rzecz jest lepsza w towarzystwie drugiej. Odróżnienie trubadura od truwera
jest prawie niemożliwe. I nie pozwólcie nikomu wmówić sobie, że jest inaczej. Trubadurzy
mieli skłonność do wałęsania się po południowej Francji i podróżowania na północ. Truwerzy
wałęsali się na północy i wędrowali na południe. Poza tym prawie niczym się nie różnią.
Najważniejszą rzeczą, o jakiej trzeba było pamiętać, jeśli się było trubadurem*,
[*Albo truwerem.] było śpiewanie płynącej z głębi serca pieśni o tym, jak bardzo kochasz
kobietę twoich marzeń: jak cudowne są jej włosy, jak piękne jej oczy i cera, jak bardzo
pragniesz ją pocałować - coś w tym guście. Ty i obiekt twojej miłości jesteście dla siebie
przeznaczeni. Nigdy dotąd nie widziano tak prawdziwej miłości. Jeśli tylko mógłbyś pozbyć
się męża, wszystko byłoby idealne.* [*Zawsze jest jakiś hak.]
Do XIV wieku ta tradycja śpiewania o nieodwzajemnionej miłości rozrosła się w
prawdziwy przemysł, niemal dorównujący dzisiejszej muzyce pop. Wszyscy komponowali
płaczliwe pieśni o utraconej miłości i okrutnych pięknościach. Pomiędzy atakami płaczu
zdołali zapisać nieco muzyki w fantazyjnych rękopisach w kształcie serca.* [*Uważali, że to
fajnie wygląda.] Dwudziestowieczni potomkowie tych kompozytorów tworzą dla firm
produkujących pocztówki świąteczne.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin