Romain Gary
Obietnica
poranka
Niełatwo mi już pisać po polsku. A przecież kiedyś — nawet nie tak dawno: trzydzieści pięć lat temu — pisałem po polsku wiersze, kochałem się w polskiej poezji, chodziłem do szkoły Krecz mara na Wilczej... kto wie, może nawet po pols ku myślałem. Ale w życiu bywa rozmaicie. Jak się to w moim życiu obróciło, czemu stało się tak, a nie inaczej, starałem się właśnie opowie dzieć w tej książce: może koleje mojego życia us prawiedliwią mnie przed polskim czytelnikiem, że nie stałem się Polakiem.
Wszystko w tym opowiadaniu jest prawdą — chyba tylko prócz dialogów: nie mam takiej nadludzkiej pamięci. Dochodzę zresztą powoli do przekonania, że w ogóle nic nadludzkiego we mnie nie ma. Bardzo mnie to dziwi, ale trud no: mam dopiero czterdzieści dziewięć lat, może się jeszcze jakoś przyzwyczaję do mego człowie czego losu.
W Polsce byłem po raz ostatni trzydzieści pięć lat temu. I oto teraz spotykam się z nią znowu: moja książka wychodzi w polskim przekładzie. Bardzo to dla mnie wzruszające.
A
Jakże się to wszystko zdarzyło, jak doszło do tego, że mały chłopczyk z pracowni kapeluszy i uczeń, który deklamował kiedyś w szkole „Kon rada Wallenroda”, taką drogą wraca do Polski? Trudno jest zrozumieć swoje własne życie, kiedy się je tak głęboko przeżyło.
Pozdrawiam serdecznie moich czytelników w Polsce i życzę im wszystkiego najlepszego.
1963
Renému i Sylwii Agid
ROZDZIAŁ I
Skończone. Plaża Big Sur jest pusta, a ja leżę na piasku w tym samym miejscu, w którym do niego przypadłem. Morska mgiełka łagodzi kształty; nie widać ani jednego masztu na hory zoncie; na skałę przede mną mnóstwo ptaków; na innej — jakaś focza rodzina; niestrudzony oj ciec raz po raz wynurza się z fal pełen oddania, połyskujący, z rybą w paszczy. Rybitwy lądują niekiedy na piasku tak blisko, że wstrzymuję od dech i budzi się, i kołacze we mnie dawne prag nienie: jeszcze troszeczkę, a zaczną siadać mi na twarzy, przytulą się do mojej szyi, do moich ra mion, okryją mnie całego... W czterdziestym czwartym roku życia wciąż jeszcze nie przestaję marzyć o jakiejś najpierwotniejszej czułości. Od tak dawna leżę już nieruchomo na plaży, że peli kany i kormorany otoczyły mnie wreszcie kołem i przed chwilą foka pozwoliła się unieść fali aż do moich stóp. Wsparta na płetwach, nieruchomo przyglądała mi się dość długo, potem znów po grążyła się w Oceanie. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie ruszyła się, poważna i odrobinę smutna, jak gdyby wiedziała.
11 J
gili!
Moja matka jechała pięć godzin taksówką, by się ze mną pożegnać. W ośrodku mobilizacyjnym w Salon-de-Provence, gdzie wówczas byłem sier- żantem-instruktorem Szkoły Lotniczej.
Jechała starym zniszczonym Renaultem; przez pewien czas mieliśmy udział pięćdziesięciopro centowy, a potem już tylko dwudziestopięcio- procentowy w eksploatowaniu tego pojazdu. W tym czasie taksówka od lat już była wyłączną własnością eks-wspólnika mojej matki, szofera Rinaldiego; matka jednak skłonna była uważać, że wciąż jeszcze posiada prawo moralne w stosun ku do tego wozu, a ponieważ Rinaldi był istotą łagodną, nieśmiałą i wrażliwą, nadużywała nieco jego dobrej woli. W ten sposób właśnie skłoniła go, by ją zawiózł z Nicei do Salon-de-Provence
— trzysta kilometrów — oczywiście bezpłatnie, i długo jeszcze po wojnie kochany Rinaldi, dra piąc się w posiwiałą już głowę, z pełną podziwu urazą wspominał, jak to go moja matka „zmobi lizowała”.
— Wsiadła do taksówki i powiedziała po pro stu: „Do Salon-de-Provence, muszę pożegnać się z synem”. Próbowałem się nawet bronić, kurs był na jakie dziesięć godzin, tam i z powrotem. Ale nawymyślała mi od złych Francuzów i zagro ziła, że wezwie policję i każe mnie aresztować, bo jest mobilizacja, a ja się próbuję wykręcać. Rozgościła się w mojej taksówce z tymi wszystki mi paczkami dla pana,' z kiełbasami, szynkami, słoikami konfitur, i powtarzała bez przerwy, że jej syn jest bohaterem, że chce go jeszcze raz uś-
ciskać i żebym z nią nie dyskutował. Potem po płakała trochę. Pan wie, pańska staruszka za wsze płakała jak dziecko, i kiedy ją tak zobaczy łem siedzącą w mojej taksówce, znaliśmy się tyle lat, i płaczącą cichutko z tą swoją miną zbitego psa, bardzo pana przepraszam, panie Romanie, ale pan przecież wie, jaka ona była... ani rusz nie mogłem odmówić. Sam dzieci nie miałem, wszy scy i tak nawiewali jak się dało, kto by się kłócił
o jeden kurs taksówki, choćby to nawet chodziło
o pięćset kilometrów. Powiadam: „Dobra, je- dziemy, ale pani zwraca za benzynę”, dla zasady. Zawsze uważała, że ma jakieś prawa do taksów ki, tylko dlatego, że przed siedmiu laty byliśmy w spółce. Mniejsza o to, grunt, że pana kochała, i nie wiem, co zrobiłaby dla pana...
Zobaczyłem ją wysiadającą z taksówki nieda leko kantyny, z laską w ręku, z papierosem w ustach; nie zwracając uwagi na ironiczne spojrze nia rekrutów, teatralnym gestem rozwarła ra miona oczekując, by zgodnie z najlepszymi tra dycjami syn rzucił się w jej objęcia.
Ruszyłem ku niej krokiem niewymuszonym, z lekka wzruszając ramionami, z czapką nasuniętą na oko i z rękoma w kieszeniach skórzanej kurt ki — jednej z tych, które oddały takie usługi przy werbowaniu młodych chłopców do służby w lotnictwie — trochę zakłopotany i zły na to nie dopuszczalne wtargnięcie matki do męskiego świata, gdzie cieszyłem się z trudem zdobytą opi nią twardego chłopa i zimnego drania.
Ucałowałem matkę z całym wymuszonym
|
. L i: /
chłodem, na jaki było mnie stać, na próżno usi łując zręcznie odciągnąć ją za taksówkę i ukryć przed oczyma gapiów; ona jednak cofnęła się tyl ko o krok, by ogarnąć mnie spojrzeniem pełnym podziwu, i z ręką na sercu, z zachwytem w oczach, głośno oddychając przez nos, co było u niej oznaką głębokiej satysfakcji, zawołała z sil nym akcentem rosyjskim i tak donośnie, że usły szeli ją wszyscy:
— Guynemer! Będziesz drugim Guyneme- rem! Zobaczysz, twoja matka nigdy się nie myli!
Krew napłynęła mi do twarzy, usłyszałem za sobą śmiechy, ale już matka, groźnie wymachu jąc laską w kierunku ubawionych rekrutów, któ rzy wylegli przed kawiarnię, wołała w proroczym uniesieniu:
— Będziesz bohaterem, będziesz generałem, będziesz Gabrielem d’Annunzio, ambasadorem Francji! Żaden z tych hultajów nie wie, kim je steś!
Myślę, że nigdy jeszcze syn nie odczuwał ta kiej nienawiści do własnej matki, jak ja w owej chwili. Kiedy jednak usiłowałem szeptem peł nym wściekłości wytłumaczyć jej, że kompromi tuje mnie raz na zawsze w oczach Sił Lotniczych, i podejmowałem nową próbę odciągnięcia jej za taksówkę, twarz matki przybrała wyraz bezrad ności, wargi zaczęły drżeć i znów usłyszałem ów zwrot nie do zniesienia, który od dawna już stał się formułą klasyczną w naszych wzajemnych stosunkach:
— Więc ty się wstydzisz swojej starej matki?
Nagle opadły ze mnie wszystkie pozory męs kości, pychy i surowości, w które się tak praco wicie drapowałem. Objąłem jedną ręką jej ramio na, podczas gdy drugą, wolną ręką wykonałem pod adresem moich kolegów ów gest wymowny, kiedy środkowym palcem, wspartym na kciuku, poruszamy w kierunku pionowym — gest, które go znaczenie, jak się przekonałem później, zna ne jest żołnierzom całego świata, z tą tylko róż nicą, że w Anglii potrzeba dwu palców, podczas gdy w krajach romańskich wystarczy jeden, ale to już raczej kwestia temperamentu.
Nie słyszałem już śmiechu, nie widziałem iro nicznych spojrzeń, obejmowałem jej ramiona i myślałem o wszystkich bitwach, jakie dla niej stoczę, o obietnicy, jaką sobie złożyłem o świcie mojego żyda, że otrzyma ode mnie sprawiedliwą nagrodę, że nadam sens jej poświęceniu i że po wrócę kiedyś do domu po zwycięskiej walce o władzę nad światem z tymi, których siłę i okru cieństwo uczyłem się poznawać od pierwszych dni.
Dziś jeszcze, po dwudziestu przeszło latach, kiedy już wszystko zostało powiedziane i kiedy leżę na mojej skale w Big. Sur, nad brzegiem Oceanu — gdzie jedynie szczekanie fok przery wa wielką ciszę morza, przez które przepływają czasem wieloryby wyrzucając w górę malutkie gejzery wody, śmieszne pośród niezmierzonego obszaru —jeszcze dziś, gdy wszystko wydaje się bez znaczenia, wystarczy mi tylko podnieść oczy, by ujrzeć tę wrażą kohortę, jak nachyla się nade
15
IB I I» I | E", i • / / / . di Ufarf
mną wypatrując jakichś znaków klęski lub poko ry.
Byłem dzieckiem, kiedy matka po raz pierw szy dała mi poznać ich istnienie; ubiegając Kró lewnę Śnieżkę, kota w butach, krasnoludków i Babę Jagę, otoczyli mnie kołem i nie opuścili mnie już nigdy; matka pokazywała mi ich po ko lei, szepcąc ich imiona i przytulając mnie do sie bie; nie rozumiałem tego jeszcze, ale przeczuwa łem, że kiedyś, dla niej, wyzwę ich do walki; z każdym rokiem uczyłem się lepiej rozróżniać ich twarze; po każdym ciosie, jaki nas z ich ręki spo tykał, czułem, że dorastam coraz bardziej do po wołania człowieka, który się nie poddaje; dziś jeszcze, kiedy życie już mam za sobą, kiedy je stem u krańca mojej drogi, widzę ich wyraźnie w zmierzchu zapadającym nad Big Sur, słyszę ich głosy poprzez szum Oceanu; imiona ich same przychodzą mi na usta, a moje oczy, oczy starze jącego się człowieka, odzyskują na ich widok to samo spojrzenie, jakim spoglądały, gdy miałem osiem lat.
Więc najpierw Totoche, bóg głupoty, z czer wonym tyłkiem małpy, z głową jaskiniowego in telektualisty, ze swoim niepohamowanym zami łowaniem do abstrakcji; w roku 1940 był ulu bieńcem i ideologiem Niemców; dziś coraz częś ciej szuka schronienia w czystej wiedzy i nieraz można go dostrzec, jak spoziera spoza ramienia naszych uczonych; po każdym wybuchu nuklear nym jego cień trochę wyżej wznosi się nad zie mią; lubuje się zwłaszcza w podstępnym nadawa
niu głupocie zewnętrznych kształtów genialności i w werbowaniu największych prominentów, by tym skuteczniej doprowadzić nas do zagłady.
Dałej następuje Plugawiec, bóg prawd absolu tnych, niby janczar stojący na stercie trupów, ze szpicrutą w ręku, z czapką nasuniętą na oczy, szczerzący zęby w uśmiechu. To nasz najdaw niejszy pan i władca; tak długo już kieruje naszy mi losami, że porósł w bogactwa i szacunek; ile kroć zabija, torturuje lub prześladuje w imię prawd absolutnych — religijnych, moralnych czy politycznych — połowa ludzkości liże jego buty w rozczuleniu; bawi go to niezmiernie, ponieważ wie doskonale, że prawdy absolutne nie istnieją, że są jedynie środkiem służącym do utrzymania nas w niewoli, i nawet w tej chwili, w opalowym powietrzu Big Sur, echo jego triumfalnego śmie chu dobiega do mnie z daleka, ponad szczekanie fok i krzyk kormoranów i nawet głos mego brata Oceanu nie potrafi go zagłuszyć.
I jest jeszcze Filoche, bóg małości, przesądów, pogardy, nienawiści; wychylony ze swej budki portiera, przy wejściu do zamieszkanego świata, wykrzykuje: „Wstrętny Amerykanin, wstrętny Arab, wstrętny Żyd, wstrętny Rosjanin, wstręt ny Chińczyk, wstrętny Murzyn!”; to znakomity organizator ruchów masowych, wojen, linchów, przesadowań, zręczny dialektyk, wielki inkwizy tor i amator wypraw krzyżowych; mimo owrzo dzonego łba, czaszki hieny i małych powykręca nych nóżek to jeden z bożków najpotężniejszych i budzących największy posłuch; znaleźć go moż
na wszędzie, to jeden z najgorliwszych stróżów naszej ziemi, wałczący z nami o władzę nad nią z największą przebiegłością i zręcznością.
Są jeszcze inne bożki, bardziej tajemnicze i podejrzane, bardziej podstępne i zamaskowane, które trudno zidentyfikować; liczne są ich kohor ty i wielu mają wśród nas zaufanych wspólników. Moja matka znała ich dobrze; często przychodzi ła do mego dziecinnego pokoju, by opowiadać mi o nich, przytulając moją głowę do piersi i zni żając głos; z czasem ci satrapi przemierzający świat stali się dla mnie czymś bardziej realnym i dostrzegalnym niż przedmioty najbardziej po wszednie — i gigantyczne ich cienie pochylają się nade mną jeszcze dzisiaj. Kiedy podnoszę głowę, zdaje mi się, że widzę ich błyszczące pancerze, a w każdym promieniu słońca Wycelowane we mnie strzały.
Nasze wrogie stosunki mają już dziś długą hi storię i właśnie o mojej walce z nimi chcę tutaj opowiedzieć. Matka była jedną z ich ulubionych ofiar; w dzieciństwie przysiągłem sobie, że ją wyrwę z tej niewoli; rosłem i dojrzewałem w oczekiwaniu dnia, kiedy będę mógł wreszcie do sięgnąć ręką zasłony, która cieniem okrywa świat, i zobaczyć nagle jego oblicze pełne mądro ści i dobroci; z tymi niedorzecznymi i pijanymi swą potęgą bogami chciałem stoczyć walkę o władzę nad światem i zwrócić ziemię tym, którzy ją przepełniają własną odwagą i własną miłością.
ROZDZIAŁ II
Miałem chyba trzynaście lat, kiedy po raz pierwszy przeczuwać zacząłem moje powołanie.
Byłem wówczas uczniem czwartej klasy gim nazjum w Nicei; matka prowadziła w hotelu Ne- gresco jedną z owych gablot umieszczonych w hal lu, w której wystawiała towar powierzony jej przez wytworne magazyny; na każdym szaliku, pasku czy bluzce miała dziesięć procent komiso wego. Niekiedy dokonywała niedozwolonej ope racji podnosząc trochę ceny i różnicę chowała do kieszeni. Przez cały dzień wypatrywała ewentual nych klientów, paląc nerwowo niezliczoną ilość gauloisów, nasz chleb codzienny zależał bowiem wyłącznie od tych niepewnych transakcji.
Od trzynastu lat żyła samotnie, bez męża, bez kochanka, walcząc dzielnie, by co miesiąc zaro bić na rzeczy najpotrzebniejsze do życia, opłacić mieszkanie, móc kupić masło, buty, ubranie, ka wałek mięsa na obiad ~ ten kawałek mięsa, któ ry gestem nieco uroczystym kładła przede mną codziennie na talerzu niby widomy znak jej zwy cięstwa nad przeciwnościami losu. Przychodzi łem ze szkoły i siadałem do stołu. Matka stała
obok i przyglądała się, jak jem, z owym spokoj nym zadowoleniem kotki karmiącej swoje ma łe.
Sama nigdy nie chciała tknąć mięsa i zapew niała mnie, że lubi tylko jarzyny i że absolutnie nie wolno jej jeść mięsa i tłuszczów.
Któregoś dnia wstałem od stołu i poszedłem do kuchni, żeby napić się wody.
Matka siedziała na niskim stołeczku; na kola nach trzymała patelnię, na której przedtem sma żyła dla mnie befsztyk. Starannie kawałkiem chleba wycierała jej tłuste dno, po czym chleb zjadała łapczywie; i mimo że szybkim ruchem usiłowała ukryć patelnię pod fartuchem, nagle, w tym jednym przebłysku, poznałem całą praw dę o rzeczywistych przyczynach jej wegetariańs kiej diety.
Stałem tak chwilę nieruchomy, skamieniały, wpatrzony z przerażeniem w patelnię, niezręcz nie przykrytą fartuchem, i w niespokojny, skru szony uśmiech mojej matki, a potem wybuchną łem płaczem i wybiegłem.
Ulica Szekspira, przy której mieszkaliśmy wów czas, kończyła się niemal prostopadłym nasy pem wznoszącym się nad torami kolejowymi; tam się schowałem. Przez głowę przebiegła mi myśl, czy by się nie rzucić pod pociąg i w ten spo sób uciec od mego wstydu i bezsilności, lecz nie mal w tej samej chwili ogarnęło mnie namiętne pragnienie, by naprawić świat i złożyć go kiedyś u jej stóp w pełen szczęścia, sprawiedliwości, nareszcie godny mojej matki; decyzja ta ścisnęła
mi serce otwierając w nim ranę, której żar rozpa lał moją krew już do końca. Z twarzą w dłoniach poddawałem się cierpieniu, ale łzy, które tak często były dla mnie łaskawe, tym razem nie przyniosły mi żadnego ukojenia. Doznałem niez nośnego uczucia, że pozbawiono mnie czegoś, że odarto mnie z męstwa, że stałem się nieomal ka leką. I w miarę jak biegły lata, owo dziecięce uczucie frustracji i nie uświadomionych w pełni pragnień nie tylko nie przygasło, lecz rosło wraz ze mną i przekształcało się z wolna w wewnętrz ną potrzebę, której już ani kobieta, ani sztuka nigdy nie miały w pełni zaspokoić.
Kiedy tak płacząc siedziałem w trawie, spo strzegłem matkę na szczycie skarpy. Nie wiem, jakim sposobem odnalazła to miejsce: nikt tam nigdy nie przychodził. Zobaczyłem, jak się po chyla, by przejść pod drutami, a potem schodzi w moją stronę; jej siwiejące włosy pełne były światła i nieba. Usiadła obok mnie, z nieodstęp nym gauloisem w ręku.
...
ChomikKulturalny