Barron Thomas Archibald - Merlin 02 Siedem pieśni.rtf

(1322 KB) Pobierz

Merlin

księga 2

SIEDEM PIEŚNI

The Seven Songs of Merlin

T. A. BARRON

Przełożył

Patryk Gołębiowski


Książkę tę dedykuję

CURRIE

która śpiewa swoje życie,

jakby było wersem z siódmej Pieśni

i dwuletniemu

ROSSOWI

którego wzrokiem jest serce


OD AUTORA

Czasami, tuż przed świtem, nie śpię i nasłuchuję. Szumiących na wietrze gałęzi topoli. Cichego pohukiwania wielkiego puchacza. I, z rzadka, szepczącego do mnie głosu Merlina. Zanim w ogóle udało mi się go dosłyszeć - a co dopiero na tyle wyraźnie, żeby zrozumieć opowieść o jego nieznanej młodości - musiałem się nieco poduczyć. I wielu rzeczy oduczyć. Przede wszystkim musiałem się nauczyć słuchać z uwagą, nie tylko wykorzystując zmysł słuchu. Czarodziej ten umie bowiem zaskakiwać.

Merlin. Nieznane lata, pierwszy tom cyklu, ujawniał niesamowite wydarzenia, które wpłynęły na jego życie. Dlaczego o tych latach nie wspomina kanon opowieści o Merlinie i dlaczego wychodzą one na światło dzienne dopiero teraz, wiele wieków później? Odpowiedź może mieć związek z wielkimi zmianami - którym towarzyszył ogromny ból - jakich doświadczył wówczas Merlin. Jednak lata te okazały się wyjątkowo ważne dla kogoś, kto pewnego dnia został mentorem króla Artura.

Historia nieznanych lat Merlina zaczyna się, kiedy jako chłopiec trafia on półżywy na urwiste wybrzeże Walii. Morze zabrało mu wszystko, co miał. Nie mając pojęcia, że pewnego dnia zostanie najpotężniejszym czarodziejem wszech czasów, leżał dręczony przez cienie przeszłości, której nie potrafił sobie przypomnieć.

Stracił bowiem pamięć. Dom. I imię.

Aby poczuć koszmar, a zarazem nadzieję, które przyniósł ze sobą tamten dzień, posłuchajmy, jak ujął to wtedy sam Merlin:

Kiedy zamykam oczy i oddycham w rytm wzburzonego morza, nadal pamiętam ten odległy dzień. Surowy, zimny i bez życia. Było w nim tak mało nadziei jak powietrza w moich płucach.

Od tamtego dnia widziałem wiele innych, więcej, niż mam siłę zliczyć. Jednak tamten dzień lśni tak jaskrawo jak sam Galator, tak jaskrawo jak dzień, w którym odnalazłem swoje imię, albo dzień, kiedy pierwszy raz kołysałem dziecię o imieniu Artur. Być może pamiętam ten dzień tak dobrze, gdyż ból, niby blizna na mojej duszy, nie chce zniknąć. A może dlatego, że wyznaczył on zarówno początek, jak i koniec: początek moich nieznanych lat.

Teraz czas na dalszy ciąg historii młodego Merlina. Choć zgłębił tajemnicę Tańca Olbrzymów, czeka go jeszcze mroczna seria zagadek. Nie wiadomo, czy uda mu się rozwikłać je na czas. Wyzwanie jest wielkie. Choć Merlin odnalazł w sobie ukryte moce, daleko mu do panowania nad nimi. Choć zapoznał się z mądrością druidów, Greków i Celtów, dopiero zaczyna ją rozumieć. I choć odkrył swoje imię i zapowiedź swojego przeznaczenia, nie odgadł wszystkich sekretów swojej osobowości.

Krótko mówiąc, nie rozumie jeszcze, co to znaczy być czarodziejem.

Jeżeli młody Merlin chce odnaleźć w sobie czarodzieja, to, mimo iż stracił już dużo, musi stracić coś jeszcze. Jednak po drodze być może coś w zamian zyska. Być może w końcu pozna prawdę o swojej przyjaciółce Rhii. Może uchwyci różnicę między wzrokiem a wglądem. Być może nawet, ku swojemu rozczarowaniu, dowie się, iż ma zarówno jasną, jak i mroczną stronę, oraz przekona się, tym razem z radością, że posiada rzekomo wykluczające się nawzajem cechy: młodość i dojrzałość, męskość i kobiecość, śmiertelność i wieczność.

Legendarni bohaterowie niekiedy pokonują trzy poziomy: osobowości, świata i Zaświata. Najpierw muszą odkryć ścieżki swojej duszy. Następnie muszą zatriumfować nad wrogami istot ziemskich. I na koniec muszą stawić czoło niebezpieczeństwom i różnorodności świata duchów. W pewnym sensie Merlin narusza ten klasyczny układ, gdyż usiłuje wybrać się do Zaświata już w tej książce, czyli w zaledwie drugim tomie cyklu. Ale Merlin, jak widzieliśmy, nie zawsze radzi sobie z przestrzeganiem zasad. Tak naprawdę w tej książce, podobnie jak w pozostałych, Merlin będzie zgłębiał wszystkie trzy poziomy naraz.

Jednak to Zaświat, domena duchów, będzie kluczowy dla jego zadania. Tajemnicze miejsce, gdzie nieczęsto goszczą śmiertelnicy, pełne niebezpieczeństw, choć zarazem inspirujące. Jeżeli Merlinowi uda się opanować Siedem Pieśni Magii, pokonać te same siły, które zgubiły jego dziadka, i odkryć tajemnicę Studni do Zaświata, być może dotrze do krainy duchów. I wtedy będzie go czekało spotkanie z enigmatycznym Dagdą i zdradzieckim Rhitą Gawrem... jak również tym, w co przemienił się jego wierny przyjaciel Kłopot.

A w trakcie wyprawy może dowie się czegoś więcej. Jak napisał kiedyś W. B. Yeats, ludzkość od zawsze szuka wspólnej płaszczyzny z porządkiem kosmosu, by „scalić postrzeganie ducha, boga i piękna natury”. Dlatego młody Merlin, który pierwszy raz doświadczył ożywczej mocy na gałęziach miotanego burzą drzewa, będzie poszukiwał takiego właśnie zjednoczenia na swojej krętej ścieżce ku magii.

Ta część podróży Merlina zaczyna się w miejscu, gdzie poprzednia się skończyła, na legendarnej wyspie Fincayrze. Celtowie wierzyli, że to podmorska wyspa, przystanek między światem ludzi a Zaświatem. Grecy nazywali ją omphalós. Ale najlepiej opisała Fincayrę matka Merlina, która nazwała ją po prostu pograniczem - czymś pomiędzy. Na podobieństwo mgły, która nie jest ani wodą, ani powietrzem, Fincayry nie da się nazwać ani krainą śmiertelników, ani istot wiecznych. To coś z pogranicza.

Merlin jest również kimś z pogranicza. Nie jest w pełni człowiekiem, ale nie jest również bogiem. Nie jest stary, ale nie jest naprawdę młody. Carl Jung uznałby go za intrygującą postać, gdyż mityczne moce Merlina mają swoje źródło zarówno w warstwie świadomej, jak i w podświadomości, podobnie jego mądrość wypływa tak z natury, jak i kultury.

To nie przypadek, że większość dawnych opowieści o Merlinie przypisuje mu świętą matkę i demonicznego ojca, będących metaforami jasnej i mrocznej strony każdego z nas. A największa mądrość Merlina nie wypływa z faktu eliminacji bądź wyzbycia się ciemnej strony, lecz jej wchłonięcia, pogodzenia się z jej istnieniem. W ostatecznym rozrachunku to właśnie świadomość słabości człowieka, jak również jego potencjału czyni z Merlina mentora godnego króla Artura.

Podtrzymuję wdzięczność wobec osób, które wymieniłem w przedmowie do pierwszego tomu, zwłaszcza mojej żony i najlepszej przyjaciółki Currie, jak i mojej redaktor o bezgranicznej mądrości, Patricii Lee Gauch. Ponadto chciałbym podziękować Lloydowi Alexandrowi, którego dzieła nadal nas inspirują; Susan Cullinan, która rozumie mądrość humoru; i Sashy, naszemu łagodnemu labradorowi, który często grzeje mi stopy, kiedy piszę.

Merlin znów szepcze. Wsłuchajmy się z rozwagą. Gdyż czarodziej ten, jak wiadomo, ma w zanadrzu niejedną niespodziankę.

T. A. B.


Wyrwano mnie z ciała.

Stałem się duchem i poznałem...

tajemnice przyrody,

ptasiego lotu,

gwiezdnych wędrówek

i rybich skoków.

Merlin,

cytowany w XII-wiecznym dziele

Vita Merlini Geoffreya z Monmouth


PROLOG

Jak szybko upłynęły wieki... Dużo szybciej, niż fruwał dzielny sokół, który niósł mnie kiedyś na swoim grzbiecie. Znacznie szybciej, niż leciała strzała bólu, która utkwiła mi w sercu w dniu, kiedy straciłem matkę.

Ciągle mam przed oczami Wielką Radę Fincayry zbierającą się w kręgu stojących kamieni, jedynej pozostałości po zniszczonym przez Taniec Olbrzymów potężnym zamku. Wielka Rada nie zbierała się tu już od wielu wieków; i wiele wieków minie, zanim zbierze się ponownie. Delegaci mieli do rozwiązania kilka trudnych kwestii, w tym jak ukarać obalonego monarchę i czy wybrać jego następcę. Ale najważniejsza kwestia dotyczyła tego, co zrobić z magicznymi Skarbami Fincayry, zwłaszcza z Harfą Kwitnienia.

Nigdy nie zapomnę, jak rozpoczęło się to spotkanie. Ani też, choćbym bardzo chciał, nigdy nie zapomnę, jak się skończyło.

Kamienny krąg stał dumnie na szczycie niczym zgromadzenie cieni mroczniejszych od samej nocy.

Nocnej ciszy nie zakłócał żaden odgłos. Nietoperz poszybował ku ruinom, potem skręcił i odleciał, jakby się przestraszył, że Spowity Zamek wzniesie się ponownie. Jednak po jego wieżach i murach został tylko krąg kamieni cichych jak nieodwiedzane groby.

Powoli zaczęło nad nimi migotać dziwne światło. Nie był to blask słońca, któremu do wzejścia brakowało jeszcze kilku godzin, lecz gwiazd. Stopniowo stawały się one coraz jaskrawsze. Wydawało się, że się zbliżały, napierały na krąg, przyglądały mu się tysiącami tysięcy rozpalonych oczu.

Żółta jak masło ćma o szerokich skrzydłach wylądowała na jednym z głazów. Dołączył do niej bladoniebieski ptak, a potem stary puchacz z brakami w upierzeniu. Para faunów o nogach i kopytach kozłów i twarzach chłopców wbiegła rozbrykana na polanę wewnątrz kręgu. Za nimi przybyły chodzące drzewa, jesiony, dęby, głogi i sosny, zalewając szczyt wzgórza niczym ciemnozielona fala.

Do kręgu wkroczyło siedmioro zdumionych mężczyzn i kobiet z Fincayry w towarzystwie grupy krasnoludów o rudych brodach, czarnego wierzchowca, kilku kruków, pary nimf wodnych ochlapujących się hałaśliwie w zbiorniku pod jednym z głazów, cętkowanej jaszczurki, papug, pawi, jednorożca, którego sierść lśniła tak samo jak jego róg, rodziny zielonych żuków, która przyniosła ze sobą liść do siedzenia, łani z jelonkiem, wielkiego ślimaka i feniksa, który przypatrywał się zgromadzeniu bez choćby jednego mrugnięcia.

Kiedy przybywali kolejni delegaci, jeden z Fincayran, kudłaty poeta o wysokim czole i ciemnych, uważnych oczach, stał i obserwował rozwój sytuacji. W pewnej chwili podszedł do przewróconej kolumny i usiadł obok rumianej dziewczynki w ubraniu ze splecionych pnączy. Po jej drugiej stronie siedział chłopiec z krzywą laską, który wyglądał na więcej niż swoje trzynaście lat. Jego oczy, czarniejsze niż węgiel, wydawały się dziwnie odległe. Niedawno przyjął imię Merlin.

W powietrzu słychać było skrzek i trzepot, szum i warczenie, syk i porykiwania. W miarę jak słońce wznosiło się na niebie, przyozdabiając kamienny krąg odcieniami złota, gwar przybierał na sile. Kakofonia przycichła tylko raz, kiedy do kręgu wkroczyła olbrzymia biała pajęczyca, prawie dwa razy większa od wierzchowca. Stworzenia zamilkły i szybko rozeszły na boki, bo choć obecność Wielkiej Eluzy była dla nich zaszczytem, podejrzewały, że mogła zgłodnieć podczas podróży z kryształowej jaskini na Mglistych Wzgórzach. Bez problemu więc znalazła wolne miejsce.

Kiedy Wielka Eluza usadowiła się na stercie zmiażdżonych skał, podrapała się po grzbiecie jednym z ośmiu odnóży. Innym odnóżem zdjęła z siebie duży brązowy worek i położyła go obok. Potem rozejrzała się po kręgu, zatrzymując na chwilę wzrok na Merlinie.

Przybywali kolejni. Centaur z brodą długą prawie do kopyt wkroczył zdecydowanie i z poważną miną do środka kręgu. Za nim przydreptała para lisów z wysoko uniesionymi ogonami, a potem młoda leśna elfka o rękach i nogach prawie tak cienkich jak jej kasztanowe włosy. Na środek wtoczył się żywy głaz, nieco omszały, prawie miażdżąc ospałego jeża. Rój energicznych pszczół unosił się tuż nad ziemią. Na skraju rodzina ogrów zaciekle się gryzła i drapała dla zabicia czasu.

Ciągle przybywali kolejni i Merlin wielu z nich nie rozpoznawał. Niektóre stworzenia przypominały kolczaste krzewy z ognistymi oczami, inne wyglądały jak powyginane kijki albo grudki błota bądź też byłyby niewidzialne, gdyby nie poświata padająca z nich na głazy. Merlin widział stwory o twarzach dziwacznych, groźnych i ciekawych albo i bez twarzy. Nie minęła godzina, kiedy cichy krąg kamieni przeistoczył się w istny karnawał.

Poeta Cairpré odpowiadał najlepiej, jak potrafił, na pytania Merlina o te dziwne i niesamowite stworzenia, które ich otaczały. To, wyjaśniał, jest śnieżna kura, nieuchwytna jak promień księżycowego blasku. A to rzadkojad, który żywi się raz na sześćset lat - i nawet wtedy wyłącznie liśćmi kwiatu tendradil. Część z nieznanych mu stworzeń rozpoznała dziewczynka w przyozdobionym liśćmi stroju, która zetknęła się z nimi, kiedy mieszkała w Lesie Druma. Jednak niektórych nie potrafiło nazwać żadne z nich.

Nie było w tym nic dziwnego. Żadna żywa istota, może z wyjątkiem Wielkiej Eluzy, nie widziała nigdy wszystkich gatunków stworzeń zamieszkujących Fincayrę. Niedługo po Tańcu Olbrzymów, obaleniu niegodziwego króla Stangmara i zniszczeniu Spowitego Zamku w wielu stronach krainy podniosły się głosy, żeby zwołać Wielką Radę. Pierwszy raz w historii wszystkie zamieszkujące Fincayrę śmiertelne stworzenia, ptaki, zwierzęta, owady i inne poproszono o przysłanie na zgromadzenie swoich przedstawicieli.

Prawie wszystkie rasy odpowiedziały. Brakowało goblinów wojowników i zjaw mimicznych, zepchniętych po klęsce Stangmara do jaskiń na Mrocznych Wzgórzach, drzewołaków, które wymarły dawno temu, i ludu mer, który zamieszkiwał wody wokół Fincayry, ale nie udało się nawiązać z nim kontaktu.

Cairpré popatrzył na zgromadzenie i skonstatował ze smutkiem, że nie pojawił się również żaden wielki orzeł z kanionu, która to rasa należała do najstarszych na Fincayrze. W zamierzchłych czasach porywający krzyk orła z kanionu zawsze rozpoczynał Wielką Radę. Jednak nie tym razem, gdyż siły Stangmara wybiły wszystkie okazy tych dumnych ptaków. Echo ich krzyku, uznał Cairpré, już nigdy nie rozejdzie się po wzgórzach tej krainy.

Merlin dostrzegł bladą, krągłą wiedźmę bez jednego włosa na głowie i grama litości w oczach. Zadrżał, kiedy ją rozpoznał. Choć przez wieki nosiła wiele przydomków, najczęściej nazywano ją Domnu, czyli Mrocznym Losem. Zaraz po tym, jak ją zauważył, zniknęła w tłumie. Wiedział, że ona go unika. Wiedział również dlaczego.

Nagle szczytem wstrząsnął potężny huk, głośniejszy od hałasu zgromadzenia. Jeden ze stojących kamieni zachwiał się. Wstrząsy przybrały na sile i kamień się przewrócił, prawie przygniatając łanię z jelonkiem. Merlin i Rhia spojrzeli na siebie - bez lęku, porozumiewawczo. Słyszeli już wcześniej kroki olbrzymów.

Dwie gigantyczne postacie, każda wysoka jak zamek, który niegdyś stał w tym miejscu, weszły do kręgu. Przybyły z dalekich gór, przerywając odbudowę rodzinnego miasta Varigal, żeby wziąć udział w Wielkiej Radzie. Merlin odwrócił się, spodziewając się zobaczyć swojego przyjaciela Shima. Ale nie było go wśród olbrzymów. Chłopiec westchnął i pomyślał, że Shim pewnie i tak by przespał naradę.

Pierwsza olbrzymka o rozczochranych włosach, jaskrawozielonych oczach i wykrzywionych ustach stęknęła i pochyliła się, żeby podnieść przewrócony głaz. Choć dwadzieścia koni by go nie podźwignęło, ona postawiła głaz bez większego wysiłku. Tymczasem jej kompan, rumiany, z rękami jak pnie dębu, położył sobie dłonie na biodrach i rozejrzał się. Po dłuższej chwili skinął do swojej towarzyszki.

Ona również odpowiedziała skinieniem. Potem stęknęła i uniosła obie ręce, jakby chciała uchwycić kłębiące się chmury. Na ten widok Cairpré ze zdziwienia wygiął brwi w łuk.

Wysoko na niebie pojawił się czarny punkcik. Zaczął opadać z chmur po spirali, jakby schwytany w niewidzialnym wirze. Zlatywał coraz niżej, aż wszystkie stworzenia utkwiły w nim wzrok. Po zgromadzeniu rozeszła się fala szeptów. Ucichły nawet niesforne nimfy wodne.

W miarę opadania punkcik robił się coraz większy. Niedługo widać było wielkie skrzydła, następnie szeroki ogon, a potem błysk słońca na zakrzywionym dziobie. Powietrze przeszył gwałtowny krzyk rozchodzący się echem od jednej grani do kolejnej, jakby sama kraina odpowiedziała na zew. Zew orła z kanionu.

Potężne skrzydła rozpostarły się szeroko niczym żagiel, wygięły się do tyłu, a olbrzymie szpony wysunęły się ku ziemi. Króliki i lisy zakwiliły na ten widok i wiele innych zwierząt zadrżało. Z majestatycznym łopotem orzeł z kanionu wylądował na ramieniu olbrzymki o potarganych włosach.

Rozpoczęła się Wielka Rada Fincayry.

Najpierw postanowiono, że nikt nie może opuścić zgromadzenia, dopóki nie zostaną rozstrzygnięte wszystkie kwestie. Oprócz tego na prośbę myszy każdy z delegatów obiecał, że w trakcie obrad nikt nikogo nie zje. Tylko lisy zgłosiły sprzeciw, argumentując, że znalezienie odpowiedzi na pytanie, co zrobić z Harfą Kwitnienia, może zająć wiele dni. Mimo to wniosek przyjęto. Wielka Eluza zaproponowała, że będzie czuwać nad przestrzeganiem tego zobowiązania. Choć nie sprecyzowała, jak ma zamiar tego dopilnować, nikt się nie dopytywał.

Następnym punktem zebrania było ogłoszenie kamiennego kręgu świętym miejscem. Odchrząkując z subtelnością lawiny, rozczochrana olbrzymka zaproponowała, żeby ruiny Spowitego Zamku otrzymały nowe miano: Taniec Olbrzymów albo Estonahenj - w pradawnym języku tych wielkich stworzeń. Zebrani delegaci jednogłośnie zaakceptowali nową nazwę, lecz w kręgu zapadła martwa cisza. Co prawda Taniec Olbrzymów oznaczał nadzieję Fincayry na lepszą przyszłość, ale była ona podszyta najgłębszym smutkiem.

Z czasem dyskusja zeszła na temat losu Stangmara. Mimo że podłego króla obalono, życie uratował mu nie kto inny, jak jego syn, Merlin. Choć sam Merlin, będąc tylko po części fincayrańskiej krwi, nie miał prawa głosu na zgromadzeniu, poeta Cairpré zaproponował, że przemówi w jego imieniu. Wielka Rada wysłuchała prośby chłopca o wybaczenie ojcu podłości i darowanie mu życia, po czym wiele godzin omawiała tę kwestię. W końcu pomimo zdecydowanych sprzeciwów olbrzymów i orła z kanionu zgromadzenie postanowiło, że Stangmara należy uwięzić na resztę życia na północy od Mrocznych Wzgórz, w jednej z jaskiń, z których nie da się uciec.

Następnie próbowano ustalić, komu powierzyć rządy nad Fincayrą. Pszczoły zaproponowały, że to ich królowa powinna zapanować nad wszystkimi, ale wniosek ten nie spotkał się z poparciem. Koszmar rządów Stangmara był tak świeży w pamięci zebranych, że wielu delegatów zdecydowanie opowiadało się za tym, by w ogóle nie wybierać przywódcy. Argumentowano, że nawet zgromadzenie obywateli mogło z czasem zdemoralizować się w wyniku sprawowanej władzy. Cairpré odrzucił ten tok myślenia jako paranoiczny. Podał przykłady anarchii, która sprowadziła zagładę na narody, i ostrzegł, że bez przywódcy Fincayra będzie wystawiona na łaskę nikczemnego władcy Zaświata, Rhity Gawra. Jednak delegaci zignorowali jego obawy. Wielka Rada przytłaczającą większością przegłosowała, że kraina nie będzie miała przywódcy.

Potem pojawiło się najważniejsze pytanie. Co zrobić ze Skarbami Fincayry?

Wszyscy przyglądali się oniemiali, kiedy Wielka Eluza otworzyła worek i wyciągnęła z niego Harfę Kwitnienia. Wyłożone jesionem i pokryte rzeźbionymi wzorami kwiatowymi dębowe pudło rezonansowe połyskiwało niepokojąco. Podleciał zielony motyl i usiadł na najcieńszej strunie. Wielka Eluza przegoniła go machnięciem wielkiego odnóża, trącając strunę, która zabrzmiała delikatnie. Pajęczyca wsłuchała się przez chwilę, po czym wyjęła resztę Skarbów: miecz Głębotnij, Zaklinacz Marzeń, Kulę Ognia i sześć z Siedmiu Mądrych Narzędzi (siódme, niestety, zaginęło w ruinach zamku).

Wszystkie oczy zaczęły chłonąć widok Skarbów. Przez dłuższą chwilę nikt nie drgnął. Nawet głazy jakby nachylały się, żeby się lepiej przyjrzeć. Delegaci wiedzieli, że na długo przed dojściem do władzy Stangmara legendarne Skarby należały do wszystkich Fincayran i dzielono się nimi w całej krainie bez ograniczeń. Jednak z tego powodu Skarby łatwiej było ukraść, czego dowiódł Stangmar. Dropiaty zając zaproponował, żeby każdy Skarb miał przydzielonego strażnika, który będzie go pilnował i dbał o to, by używano go z rozwagą. Tym sposobem Skarbami będzie można się dzielić, a zarazem znajdą się pod ochroną. Większość zgromadzonych na to przystała. Poprosili Wielką Eluzę, żeby wybrała strażników.

Jednak olbrzymia pajęczyca odmówiła. Oświadczyła, że tak odpowiedzialną decyzję może podjąć tylko ktoś bardzo mądry. Prawdziwy czarodziej - ktoś pokroju Tuathy, którego wiedza, jak głosiła wieść, była tak wielka, że udało mu się nawet znaleźć tajne przejście do Zaświata, dokąd udał się po poradę Dagdy, największego spośród wszystkich duchów. Ale Tuatha umarł dawno temu. W końcu po namowach Wielka Eluza zgodziła się przypilnować Skarbów w swojej kryształowej jaskini, ale tylko do czasu, kiedy znajdą się odpowiedni strażnicy.

Choć w ten sposób problem Skarbów tymczasowo się rozwiązał, nadal nie podjęto decyzji w sprawie Harfy Kwitnienia. W zgnębionej Plagą Rhity Gawra okolicy nie było śladów życia, nawet jednego źdźbła zielonej trawy. W szczególności Mroczne Wzgórza potrzebowały pomocy, gdyż tam straty były największe. Tylko magia Harfy mogła wskrzesić ziemię.

Kto jednak miałby ją zanieść? Na Harfie nie grano od wielu lat, od kiedy sam Tuatha użył jej, żeby uratować las zniszczony przez smoki z Zaginionych Ziem. Las udało się ożywić, lecz Tuatha przyznał wtedy, że gra na Harfie wymagała od niego więcej wprawy niż uśpienie czarem rozwścieczonego smoka. Ostrzegł też, że Harfa będzie posłuszna tylko komuś o sercu czarodzieja.

Pierwszy spróbował najstarszy paw. Rozłożył ogon najszerzej, jak mógł, podszedł dumny do Harfy i spuścił głowę. Płynnym ruchem dzioba szarpnął strunę. Z instrumentu popłynął i wybrzmiał czysty, dźwięczny ton. Nie stało się jednak nic więcej. Magia Harfy pozostała uśpiona. Paw spróbował raz jeszcze i znów udało mu się tylko wydobyć dźwięk.

Jeden za drugim podchodzili kolejni delegaci. Jednorożec o lśniącej białej sierści musnął struny rogiem. Wybrzmiał poruszający akord, ale na tym się skończyło. Potem podszedł olbrzymi niedźwiedź brunatny, krasnolud, któremu broda sięgała do kolan, krępa kobieta i jedna z nimf wodnych. Nikomu się nie udało.

W końcu z cienia przy stopach Merlina wyskoczyła jasnobrązowa ropucha i podpełzła do Wielkiej Eluzy. Ropucha zatrzymała się tuż poza zasięgiem wielkiej pajęczycy, po czym zapytała:

- Nie jesteś może czarrrrodziejką, ale naprrrrawdę myślę, że masz serrrrce czarrrrodziejki. Czy wzięłabyś Harrrrfę?

Wielka Eluza pokręciła tylko głową. Podniosła trzy odnóża i skierowała je w stronę Cairprégo.

- Ja? - wymamrotał poeta. - Chyba nie mówisz poważnie! Takie mam serce czarodzieja jak głowę prosiaka. Wiedzy mam za mato, mądrości mi się nie ostało. Nie umiałbym użyć Harfy. - Gładząc się po brodzie, odwrócił się do stojącego obok chłopca. - Ale chyba znam kogoś, kto by umiał.

- Ten chłopiec? - warknął sceptycznie niedźwiedź brunatny, a chłopiec zaczął się wiercić nerwowo.

- Nie wiem, czy ma on serce czarodzieja - przyznał Cairpré, spoglądając z ukosa na Merlina. - Wątpię, czy nawet on to wie.

Niedźwiedź pacnął łapą o ziemię.

- To dlaczego proponujesz jego kandydaturę?

Poeta uśmiechnął się lekko.

- Bo wydaje mi się, że w jego wypadku pozory mylą. W końcu udało mu się zniszczyć Spowity Zamek. Dajmy mu szansę z Harfą.

- Zgadzam się - oznajmiła kłapnięciem dzioba wątła sowa. - To wnuk Tuathy.

- I syn Stangmara - zaryczał niedźwiedź. - Nawet jeżeli umie obudzić magię Harfy, nie można mu ufać.

Na środek kręgu wkroczyła leśna elfka, a jej kasztanowe włosy falowały jak strumień. Dygnęła do Rhii, która odwzajemniła gest. Potem melodyjnym głosem zwróciła się do grupy:

- Nie było mi dane poznać ojca chłopca, choć wiem, że on w młodości często bawił się w Lesie Druma. I tak jak powyginane drzewo, które mogło wyrosnąć proste i strzeliste, nie umiem stwierdzić, czy wina leży po jego stronie, czy po stronie rodziców, których wsparcia mu zabrakło. Jednak znałam matkę chłopca. Zwaliśmy ją Elen o Szafirowym Spojrzeniu. Pewnego razu wyleczyła mnie, kiedy trawiła mnie gorączka. Jej dotyk był magiczny, nawet ona sama nie zdawała sobie sprawy, ile było w nim magii. Być może jej syn też posiada ten dar. Moim zdaniem powinniśmy pozwolić mu podjąć próbę z Harfą.

Po zgromadzeniu rozeszła się fala aprobaty. Niedźwiedź przechadzał się nerwowo, mamrocząc coś do siebie, ale koniec końców nie sprzeciwił się.

Kiedy Merlin wstał z kolumny, udrapowana liśćmi Rhia wzięła go pod ramię. Chłopiec zerknął na nią z wdzięcznością, po czym podszedł powoli do Harfy. Sięgnął ostrożnie po pudło, a zebrani znów ucichli. Chłopiec wziął głęboki oddech, podniósł dłoń i szarpnął za strunę. W powietrzu długo wybrzmiewał głęboki ton.

Wyczuwając, że nie stało się nic istotnego, Merlin spojrzał rozczarowany na Rhię i Cairprégo. Niedźwiedź wydał zadowolony pomruk. Naraz orzeł z kanionu, który siedział ciągle na ramieniu olbrzyma, krzyknął. Inne stworzenia poszły w jego ślady, wyjąc, rycząc i tupiąc z radości. U stóp Merlina, obok jego trzewika, wyrosło bowiem źdźbło trawy, zielone jak obmyte deszczem młode drzewko. Chłopiec uśmiechnął się i jeszcze raz zagrał na strunie, sprawiając, że z ziemi wyszły kolejne pędy traw.

Kiedy w końcu zamieszanie przycichło, Cairpré podszedł do Merlina i wziął go za rękę.

- Dobra robota, mój chłopcze, dobra robota. - Na chwilę zamilkł. - Wiesz, że uzdrawianie krainy to wielka odpowiedzialność.

Merlin przełknął ślinę.

- Wiem.

- Kiedy podejmiesz się tego zadania, nie wolno ci go porzucić, dopóki nie zostanie zakończone. Siły Rhity Gawra szykują się do kolejnego natarcia. Możesz być co do tego pewien! Mroczne Wzgórza, gdzie wielu jego popleczników czeka ukrytych w jaskiniach i szczelinach, to tereny najbardziej wyniszczone przez Plagę i najbardziej podatne na atak. Naszą najlepszą obroną będzie jak najszybsze uzdrowienie wzgórz, żeby ponownie zamieszkały tam przyjaźnie nastawione stworzenia. To zniechęci napastników, jak również sprawi, że reszta Fincayry będzie mogła liczyć na ostrzeżenie przed atakiem.

Poeta delikatnie popukał w instrument.

- Musisz więc zacząć od Mrocznych Wzgórz i pozostać tam aż do ukończenia swojej pracy. Rdzawe Pola i resztę ziem czekających na wskrzeszenie zostaw na potem. Mroczne Wzgórza trzeba odratować przed powrotem Rhity Gawra, inaczej stracimy naszą jedyną szansę.

Cairpré w zamyśleniu zagryzł wargę.

- I jeszcze jedno, mój chłopcze. Rhita Gawr, kiedy już powróci, będzie cię szukał. Aby odpłacić ci za wszystkie kłopoty, jakie mu sprawiłeś. Wystrzegaj się zatem jakichkolwiek działań, które mogłyby zwrócić jego uwagę. Rób swoje, zajmij się uzdrawianiem Mrocznych Wzgórz.

- A jeżeli, kiedy już tam będę, nie uda mi się zagrać na Harfie?

- Jeżeli Harfa nie będzie reagować na twoją grę, zrozumiemy to. Lecz pamiętaj: jeżeli Harfa będzie ci uległa, a ty będziesz się uchylał od swojej misji, nigdy nie zostanie ci to wybaczone.

Merlin przytaknął powoli. Delegaci przyglądali mu się, kiedy zaczął przekładać ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin