Janke Stanisław - ŻÓŁTY KAMIEŃ.rtf

(521 KB) Pobierz

Stanisław Jankę

ZOŁTY KAMIEŃ

 

              Co znowu?! — Albin Białk mruknął rozdrażniony. Już we śnie poczuł obok siebie czyjąś obecność. Przecierając powieki ujrzał zatros­kaną twarz matki.

              Obiecywałeś, że skończysz z tym piciem — kobieta pochy­lając się nad nim zaczęła nerwowo gładzić fałdy kwiecistego fartucha.

              Przecież miałem urodziny. Jakoś to trzeba było oblać.

              Taki wstyd. Ksiądz wczoraj na wieczornym nabożeństwie powie­dział, że otrzymaliśmy wielki dar Niebios, bo Polak wybrany został pa­pieżem, a ciebie przywieziono z gospody na taczce. Nie mogłeś już iść o własnych siłach — matka Albina spoglądała nieruchomo ponad głową syna. Jego początkowo skrzywiona i zobojętniała twarz nagle przybrała wyraz niezmiernego zaciekawienia.

— Polak został papieżem, a mnie przywieziono... — zawiesił głos i dokończył bez przekonania: — To jakaś bajka.

              Kardynał Wojtyła się nazywa, z Krakowa jest, proboszcz mówił, że powinniśmy wspomagać go modlitwą i czynem, że czas aby naród wyzwolił się z wielkiego nałogu pijaństwa... — kobieta już nie była w stanie wyksztusić dalszych słów i wybuchnęła płaczem. Albin od­wrócił się do ściany i narzucił na głowę kołdrę.

Zasnął ponownie, lecz zaczęły go męczyć dziwne mary, pojawiające się niczym bolesne bicie serca; chociaż były nieprzyjemne, to jednak gdzieś w głębi pragnął by trwały. Widział siebie jako przezroczystą, człekokształtną istotę, która porusza się na pograniczu czasu i wiecz­ności; czas wydawał się być wiatrem, a wieczność wodą. Echo roz­brzmiewające niczym znajomy głos matki mówiło mu, że Bóg jest ener­gią, która wydobywając się z czeluści zrodziła Powstawanie, lecz ono nieuchronnie wywołało Ginięcie. Istnienie więc musi składać się z przeciwieństw. Po stronie Powstawania jest jednak Miłość. Kto ją wy­bierze, tego nie zniweczy Ginięcie.

Obudził się w ciemności. Pamięć o śnie rozprysła się jak kropla de­szczu. Ogarnął go dziwny niepokój — powracająca, natrętna myśl, że pozostanie w dotychczasowej monotonii codziennych zajęć i zanie- chań.

Przypomniał sobie o tym, gdy nazajutrz rano zjawił się w bibliotece i usiadł za biurkiem na krześle z wgniecionym, płóciennym siedzeniem. Na biurku leżał stos książek, które trzeba było wpisać do kartoteki, dwie szklanki z niedopitą herbatą oraz rolka papieru toaletowego, którego używał do wycierania nosa. Bezwiednie otworzył szufladę. Za­marł przez chwilę przypatrując się jej zawartości, a potem wy­ciągnął stertę niebieskich zeszytów i rozłożył na biurku niczym talię kart. Któregoś wieczora, kiedy pił tu z Zabugiewiczem wódkę pokazał mu te kajety. Po przewertowaniu paru kartek mężczyzna krzyknął:

              To jest niezłe. Stary, musisz to wydać. Ja ci to załatwię.

Następnego dnia, gdy spotkali się w gospodzie „Pod Lasem” Albin

Białk miał nadzieję, że Marian Zabugiewicz wspomni o tej propozycji. Niestety ani wtedy, ani później nawet nie napomknął o jego tekstach.

Z powrotem ułożył je w szufladzie i otworzył drzwiczki do schowka po lewej stronie biurka. Wyciągał stamtąd butelkę za butelką i unosił na wysokości głowy. W żadnej nie było nawet kropli alkoholu.

              Gówno — mruknął odrywając z rolki kawałek papieru i głośno, pierdliwie wytarł nos. Potem ociężale wstał z krzesła i włożywszy ręce głęboko do kieszeni marynarki zaczął spacerować między regałami z książkami. Kiedy podszedł do okna i dotknął nosem firany, za szybą mignęła głowa Mariana. Jak porażony prądem gwałtownie odsunął się od okna, podbiegł do biurka, drżącymi rękami wyciągnął spod stosu kartkę, napisał na niej kilka słów, przeklinając pod nosem wygrzebał z małego plastykowego pudełka parę pinezek i rzucił się do wejścio­wych drzwi. Zawiesił na nich kartkę i zamknął patentowy zamek. Stanął w pobliżu przy ścianie tłumiąc chrapliwy, pośpieszny oddech. Po chwili klamka lekko się poruszyła i wróciła do poprzedniego stanu. Al­bin usłyszał głos oddalających się kroków. Jeszcze długo potem stał w bezruchu i wpatrywał się w klamkę.

Nie chciał się spotkać z Zabugiewiczem, nie miał ochoty na rozmo­wę. Marian pojawił się we wsi ostatniego lata. Był niewysokim szczup­łym mężczyzną o jasnoniebieskich, dużych oczach, którymi wydawał się przeszywać na wylot każdego rozmówcę. W Główczyku zamieszki­wał w starej szkole, u emerytowanego nauczyciela Jakuba Rugana, zwanego we wsi Szkolnym. W lipcowe i sierpniowe poranki Rugan i Zabugiewicz siadywali w przyszkolnym ogrodzie pod jabłonią i gawo­rzyli przy porzeczkowym winie. Popołudniami Zabugiewicz zjawiał się „Pod Lasem” i bywał tam aż do zamknięcia lokalu, do dziesiątej wie­czorem. Szkolny niewiele we wsi mówił o Zabugiewiczu. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, że to nie żaden zwyczajny letnik, tylko li­terat z Warszawy, który zamierza pisać książkę o główczyckim bohate­rze Cyprianie Parminie.

Któregoś dnia w gospodzie Zabugiewicz sam się zresztą wygadał, że zajmuje się Parminem. Był już po trzecim albo czwartym piwie. Za­

myślił się, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w nieznany punkt, a potem wyrzucił z siebie potok słów:

              Powinniście być dumni z tego człowieka, on rozsławił wasze imię, Kaszubów, potomków starego nadbałtyckiego plemienia Lechitów, to on przed stu laty, gdy groziło wam, małemu słowiańskiemu szczepowi zniemczenie przez pruskich zaborców, ogłosił światu, że istniejecie, że macie własny język, własną kulturę i tradycję, ale nie doczekał się od was nawet skromnego pomnika, zapomnieliście o nim, ty też Albin, ja­ko bibliotekarz nie przypominasz ludziom z Główczyka, jaki to wielki człowiek stąpał po tej ziemi...

Zabugiewicz jeszcze zawzięcie perorował, a Albin słuchał zaczer­wieniony i zmieszany. Nagle drwal Ydi otworzył prawie bezzębne usta i powiedział rechocząc:

              Przecież to twój stary jest Kaszubskim Królem.

Białk, mimo że nie opuściło go jeszcze zakłopotanie po słowach Za- bugiewicza, na wtręt Ydiego zareagował jak żmija, której przypadko­wo nadepnięto na ogon — uderzył drwala z całej siły łokciem w ramię. Ydi zasyczał z bólu. Chociaż znany był z ociężałego umysłu, wtedy ja­koś szybko zrozumiał, że kuksaniec Białka był przyganą wcale nie na żarty. Zamilkł pocierając zbolałe ramię. Pisarz mówił już o czymś in­nym i nawet nie zauważył tego incydentu. Albin zaś niczym po ciężkim wysiłku, tłumiąc emocje, powoli sączył piwo z kufla.

Potem jeszcze wielokrotnie spotykał się z Zabugiewiczem i Ydim w gospodzie „Pod Lasem”, lecz jak ognia unikał jakiegokolwiek tema­tu, który kojarzyłby się z ojcem. We wczesnym dzieciństwie ojciec wy­dawał się mu być jakąś legendarną postacią. Niczym krasnal pozosta­wiał na zewnętrznej podoknicy plik banknotów przyciśnięty polnym kamieniem. Pod drzwi podrzucał papierowe, pomięte torebki z grzyba­mi, czarnymi jagodami albo żurawinami; jesienią zostawiał na pod­wórzu warzywa, worki z ziemniakami. Matka zabierała te dary w mil­czeniu, z posępnymi zmarszczkami na policzkach. O ojcu zawsze mówiła bezosobowo, nigdy nie wymieniając jego imienia.

Po raz pierwszy zobaczył go, kiedy miał pięć, a może sześć lat. Stał wtedy i przyglądał się jak bracia Naczkowie za pomocą leszczynowych witek rzucali ziemniakami w gospodarzy podjeżdżających konnymi wozami do wodnego młyna. Giętkie witki z zaostrzonymi końcami, na które nadziewano ziemniaki, pełniły rolę wyrzutni uruchamianych siłą rozmachu ręki. Jeden z tak wystrzelonych ziemniaków trafił w plecy mężczyzny w czarnym kapeluszu. Gospodarz jechał wozem na drew­nianych kołach, zaprzęgniętym w krowy. Mały Albin widział już wiele chłopskich powozów, lecz taki ujrzał po raz pierwszy. Gdy mężczyzna próbował dosięgnąć ręką zbolałego miejsca na plecach i odwrócił gło­wę, chłopiec zobaczył jego długą, rudą brodę. Bracia Naczkowie na­tychmiast skryli się w zaroślach, lecz Albin pozostał na widoku — wy­

prostowany, z rękami wyprężonymi wzdłuż boków, z jasną głową na tle soczystej zieleni bzów. Rudobrody przez chwilę przypatrywał mu się uważnie, a potem gwałtownie się roześmiał.

Parę lat później, kiedy chłopiec właśnie wybiegał ze szkolnego podwórka, by jak zwykle podczas dużej przerwy zabrać z domu pajdę chleba posmarowaną margaryną i posypaną cukrem, niespodziewanie zderzył się z tym mężczyzną, wpadając w jego szerokie ramiona. Wił się jak pisklę, by wydostać się z nie wiadomo jakiego powodu przytu­lających go dłoni, odwracał głowę przed ostrym zapachem tytoniowe­go oddechu, lecz brodacz nie wypuścił go z rąk.

              Jestem twoim tatą — powiedział po chwili kłopotliwego milcze­nia.

Przyjrzeli się sobie płochliwym wzrokiem i nagle mężczyzna roz­luźnił uścisk. Albin wtedy wyrwał się i ruszył w podskokach do domu. Później, gdy w kuchni posypując pośpiesznie cukrem kromkę chleba wyrzucił z siebie nagle, że zatrzymał go tata, matka rozpłakała się na głos i odeszła do pokoju.

Właściwie dopiero jako kończący szkołę podstawową nastolatek dowiedział się od matki, że ojciec przed wojną był nauczycielem, a po­tem jako żołnierz walczył na Zachodzie w armii generała Andersa; kiedy wrócił z wojny wybrano go wójtem Główczyka, ale funkcję tę sprawował tylko do stycznia 1947 roku. Rezygnację złożył po pierw­szych powojennych wyborach. Ojciec wraz z matką chcieli głosować tajnie na Polskie Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka,

o              którym wiadomo było, że sprzeciwiało się narzuconemu porządkowi komunistów. Żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe nie dopuści­li ich jednak do lokalu wyborczego. Wpuszczali tylko tych, którzy chcieli głosować jawnie na listę prokomunistycznej Polskiej Partii Ro­botniczej. Ojciec zrobił awanturę wojskowym, że mordują demokrację młodej republiki, krzyczał, że cały świat dowie się o tym bezprawiu. Stał z matką przed szkołą, gdzie mieścił się lokal wyborczy. Wokół nich zaczęło się gromadzić coraz więcej zwolenników Polskiego Stronnic­twa Ludowego. Ludzie wołali, by wpuszczono ich na głosowanie razem z wójtem. Aż wreszcie, tuż przed zamknięciem lokalu, żołnierze odsu­nęli się od drzwi i wpuścili wszystkich oczekujących wyborców. Parę dni później okazało się jednak, że wybory zostały sfałszowane i wygra­ła Polska Partia Robotnicza.

Gdy ojciec Albina zrezygnował z urządu wójta, zaczął mawiać, że z polityką nie chce już mieć nic do czynienia. Zapragnął oddać się, jak podkreślał, prawdziwemu życiu. Pan Bóg po to powołał człowieka do życia, powiadał, by tu na ziemi wzbogacał swoją duszę o wartości, doświadczenia i doznania, których nie można zaznać w świecie niema­terialnym. Dowodził, że najlepszym miejscem człowieka na ziemi jest jego miejsce urodzenia, tak jak dla niemowlęcia ciepło matczynego ło­

na. Że na ziemi urodzenia są krajobrazy, które już każdy z rdzennych mieszkańców przechowuje w genach po swoich przodkach, że wyrosłe na tym obszarze rośliny i zwierzęta, w tym samym klimacie i pod tą samą cząstką nieba, stanowią wciąż tę samą karmę dla ludzi połączo­nych więzami krwi. Mówił też, że człowiek oczywiście może żyć z dala od miejsca urodzenia, podobnie jak niemowlę może istnieć bez ciepła matki, oderwane od jej łona, ale będzie to byt niepełny, wbrew natural­nej boskiej harmonii.

Były wójt wyznawał te poglądy przypadkowo spotykanym ludziom, a często w niedzielę po głównej mszy wygłaszał mowę skierowaną do ludzi wychodzących z kościoła. Przestał zupełnie używać języka pol­skiego, posługując się tylko macierzystą mową kaszubską, którą, jak twierdził, każdy rdzenny mieszkaniec tej ziemi wyssał z piersi matki i nie może się jej zaprzeć. Już nie tylko w Główczyku ludzie mówili, że Janowi Białkowi odebrało rozum. Wieść o tym rozeszła się po całej pa­rafii. Byłego wójta zaczęto nazywać Kaszubskim Królem. Bywało, że podczas jego przemówień rzucano w niego kamieniami albo zgniłymi owocami i jajkami, dzieci zaczęły chodzić za nim wytykając palcami, powtarzając niektóre jego zwroty, takie jak: „Ja powiadam wam”, „Człowiecze uduchowiony, istoto z boskiego zwierciadła”, „Święta zie­mio kaszubska, która żywisz nas swoimi owocami”.

Tego dnia, kiedy Albin przyszedł na świat, Jan zniknął z domu zo­stawiając list, że wraca do matki, do miejsca swojego urodzenia, na wys­pę Pirsna, na oddalonym kilka kilometrów od Główczyka jeziorze Krzyże. Prosił, by go nie namawiać do powrotu i zostawić w spokoju. Stara Białkowa od kilku lat była wdową i sama mieszkała na wyspie. Czasami w niedzielę wyprawiała się czółnem do kościoła, jednak była zbyt słaba, by korzystać z promu, na którym mogły się zmieścić dwie krowy z zaprzęgiem. Gdy Jan wrócił na wyspę, zaczął korzystać ze zbu­dowanego z drewnianych belek linowego promu. Nikt z obcych nie miał jednak od tego czasu dostępu do Pirsny, nawet listonosz przestał się tam pojawiać. Musiał zostawiać korespondencję i gazety w drew­nianej skrzynce, zawieszonej na jednym z drzew nad brzegiem jeziora.

Albin starał się nie myśleć o ojcu. Po ostatniej rozmowie w gospo­dzie, tak jak we wczesnym dzieciństwie, jego imię wywoływało w nim niepokój. Siedząc w bibliotece za biurkiem i broniąc się przed wspom­nieniami z dzieciństwa, bezwiednie przypatrywał się pierwszym płat­kom topniejącego na szybach śniegu. Kiedy nagle weszła Agnieszka Okrój pośpiesznie zaczął przekładać jakieś papiery i spojrzał na nią zmieszanym wzrokiem. Jednak po ułamku sekundy złościł się w duchu, że się zapeszył nie wiadomo z jakiego powodu. Zaraz potem zatrzymał wzrok na jej wielkich, nienaturalnie wysoko osadzonych piersiach. Agnieszka, zwana powszechnie Agnesą, była parę lat od niego starsza. Chodził do drugiej czy trzeciej klasy, gdy ona, jako siódmoklasistka, za­

szła w ciążę; jak się później okazało, z rówieśnikiem, cygańskim chłop­cem, który tego lata wraz z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa spędzał wakacje pod namiotem niedaleko Główczyka. Agnes urodziła to dziec­ko, dziewczynkę, a siódmą klasę ukończyła rok później. Potem w szko­le została woźną, z zapałem i kapralskim zacięciem przywra­cając porządek na międzylekcyjnych przerwach. Kiedyś w ścisku i za­mieszaniu, z chłopięcą ciekawością dotknął jej piersi. Natychmiast ude­rzyła go w nos i wyszarpała za włosy; przesiedział potem jedną lekcję w ubikacji by zatamować krwotok i dokładnie zetrzeć z twarzy ślady krwi.

              Dlaczego mi się tak przypatrujesz, jakbyś zobaczył mnie po raz pierwszy? — spytała i nie czekając na odpowiedź dodała z wyrzutem:

              Na dworze zimno, mógłbyś zaproponować najwierniejszej czytel­niczce główczyckiej biblioteki filiżankę kawy...

              No więc proponuję.

              To zrób, ale niezbyt mocną — powiedziała i niespodziewanie wy­ciągnęła z plastykowej torby butelkę wódki. — Oto mój przegrany za­kład. Myślałeś, że już o tym zapomniałam? — roześmiała się cienkim głosem wpatrując się w jego zdziwioną twarz.

              Jaki zakład? — zmieszał się gwałtownie, bo w tym momencie przypomniał sobie o popijawie, która odbyła się przy ognisku w pewną sierpniową noc za wsią, w dolinie zwanej Byczym Dołem; było to po wieczorze autorskim dziennikarza i podróżnika Mariana Jasnego, który w bibliotece wyświetlał slajdy i opowiadał o najciekawszych miejscach w stolicach Europy Zachodniej. — Już wiem — dodał po chwili udawanego namysłu i błyskawicznie zdjął butelkę z biurka; po­łożył ją drżącą ręką na podłogę.

Nastawił wodę na kawę, Agnes natomiast usiadła przy stoliku pod oknem i zaczęła przeglądać kolorowe czasopisma. Po chwili zdjęła płaszcz i zarzuciła na krzesło. Miała na sobie różową bluzkę z szeroko odsłoniętym dekoltem. Bibliotekarzowi raptownie zabiło serce. Ha­łaśliwie trącał łyżeczką filiżanki, do których właśnie wsypał kawę. Wte­dy, w tę sierpniową noc, pijana i rozweselona jak pozostali, powiedzia­ła prowokacyjnie, że nie ma nic do ukrycia i może przed wszystkimi ro­zebrać się do naga. Albin z dziecinnym entuzjazmem wyciągnął do niej rękę i zaproponował zakład o butelkę wódki. Przyjęła zakład bez wa­hania, a Jasny zamaszyście uderzył w ich złączone dłonie. Na spoco­nych twarzach biesiadników odbijały się migotliwe płomienie ognia. Agnes rozpięła pierwszy guzik bluzki, rozejrzała się niepewnie i nagle wybuchnęła histerycznym płaczem. Potem dziwnie zakręciła się wokół siebie i rzuciła do ucieczki gdzieś poza światło ogniska, w chłodną ciemność.

              Czasami, jak za dużo wypiję, robię różne głupstwa — odezwała się nagle, jakby odgadła jego myśli. Albina ogarnęło w tym momencie

natarczywe przekonanie, że całe to spotkanie jest jakąś grą, perfidnie zaplanowaną przez Agnes.

              Ale dziś kieliszek ze mną wypijesz? — spytał wychylając się zza regałów.

              A jeśli ktoś wejdzie? — chociaż pomieszczenie biblioteki tonęło w mroku pośpiesznie zaczęła wertować jedno z czasopism leżących na stoliku.

              O tej porze, teraz? Owszem, może przyjść, ale tylko taki obłęd­ny mól książkowy jak Agnes — roześmiał się. — Zresztą zawsze moż­na zamknąć tę budę i wywiesić karteczkę, że jest nieczynna z powodu braku interesujących książek. A poza tym, jak może zauważyłaś — zaczął prowokacyjnie dowcipkować — jeszcze nie zapaliłem światła.

Kobieta szybko odłożyła czasopismo niczym gorący przedmiot.

Albin położył na stoliku filiżanki z kawą, rozlał wódkę do kielisz­ków i jeszcze raz zerknął na biały dekolt Agnes. Zazwyczaj do biblio­teki przychodziła co dwa, trzy dni, uczestniczyła we wszystkich biblio­tecznych imprezach, jednak od tamtego sierpniowego wydarzenia do­piero teraz pojawiła się po raz pierwszy.

Wódkę wypili w milczeniu. Uśmiechnęli się do siebie, kładąc rów­nocześnie na stolik puste kieliszki. Agnes znowu zaczęła bezwiednie przeglądać czasopisma. Nagle zatrzymała wzrok na jednym z tytułów. Zmagając się z ledwie widocznymi w mroku literami zaczęła półgło­sem sylabizować. Rzecz dotyczyła samobójstw. Po paru zdaniach nie­spodziewanie zamknęła pismo i roześmiała się, ale z jej rozweselenia przebijały oznaki dziwnego niepokoju.

              Jest taki moment, ułamek sekundy — mówiła tłumiąc śmiech — że stojąc na peronie na widok rozpędzonego pociągu dzieje się ze mną coś dziwnego. W takich chwilach wydaje mi się, że z łatwością mogła­bym rzucić się na tory, błyskawicznie pożegnać się z tym światem, z tą rzeczywistością...

              Też mi się to zdarza czasami — wyznał Albin — ostatnio kąpiąc się latem w jeziorze, zanurkowałem na głębokość paru metrów i tam, w tej cholernie lodowatej wodzie, pomyślałem, że wystarczyłoby zrobić głęboki wdech...

              No nie? Właśnie w takich momentach zdaje się, że nasze życie wisi na włosku, że jest takie kruche i nietrwałe.

              Istoty żywe są przeważnie miękkie, wypełnione wodą — biblio­tekarz roześmiał się nalewając po raz wtóry wódkę do kieliszków'.

              Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj bardzo pragnęłam sobie popić — zwierzyła się jedną ręką chwytając kieliszek, a drugą rozgar­niając ciemne kosmyki włosów z połyskującego potem czoła. — Chyba ta pogoda nastraja mnie tak melancholijnie.

Wypili i znowu się rozgadali. Agnes wyznała, powtarzając to, co już mówiła wielokrotnie, że przeczytała z tej biblioteki już wszystkie ro­

li

manse i miłosne opowieści. Albin odrzekł złośliwie, że przeczytała ich niewiele, bo tyleż właśnie znajduje się w księgozbiorze. Kobieta w odwecie uderzyła go w kolano i wesoło zapiszczała, bibliotekarz próbując zrewanżować się delikatnym klapsem natrafił na gładką skórę jej uda. Dotknęła jego dłoni, jakby ją chciała zatrzymać. Przez moment zamarli w niepewności, zapeszyli się, potem jednak stało się to, co wydawało się wisieć w powietrzu. Jak w szaleńczym amoku za­częli się dotykać, pieścić, próbując dostać się do nagich miejsc na cia­łach skrępowanych ubraniami, wsłuchując się w swoje gwałtowne, przyśpieszone oddechy. Agnes szepnęła mu do ucha, że pragnie go mieć i poprosiła, by zamknął drzwi na klucz. Kiedy spełnił tę prośbę i ponownie zjawił się przed kobietą, zastał ją całkowicie rozebraną, z wyciągniętą ku niemu ręką. Pomogła mu zdjąć ubranie, zaczęli od­krywać wzajemną nagość, pławić się w gorączce swoich ciał. W chwili, gdy Albin dotknął miejsca jej ciepłej wilgoci, łomot serca zagłuszył w nim poczucie rzeczywistości. Stawał się rozpaloną kulą ognia spa­dającą w otchłań rozkoszy.

Nazajutrz, kiedy spoglądał w stronę stolika z kolorowymi czasopis­mami, niemal za każdym razem jego wyobraźnia odsłaniała obraz skłę­bionych, nagich ciał. Podobnie było w kolejne dni. Agnes znowu jed­nak przestała przychodzić do biblioteki. Widywał ją czasami wsiada­jącą do autobusu, którym od dwóch ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin