Romanowiczówna zofia - CIENIE.doc

(286 KB) Pobierz

Romanowiczówna Zofia

CIENIE

(KILKA ODERWANYCH KART Z MOJEGO ŻYCIA)

 

 

Mam przekonanie, ze idzie oto w świat polski książka wielkiego uroku, dokument dużej wartości.

“Cienie“, to książka pisana sercem — dla serc i dla tych oczu, które obracać się jeszcze umieją wstecz, za siebie, — wdzięczne czasom, z których wzięły światło na drogę, — czasom — pomimo wszystko — niepo­równanym, cudownym, niezłomnym w swej czujnej, upartej wierze: czekania na wolną Polskę.

Dziś, gdyśmy znów za łaską Bożą na swojem, na­leży się marom tym, od żywych, pamiętanie i cześć. Bo i czemże jest szereg tych “Cieni", rzuconych cza­rem pamięci Autorki na ekran dzisiejszej doby ? Przecie wszystkie niemal niosą w dłoniach owe oliwne, nie gasnące lampy bezsennych ewangelicznych oblubienic, które wiedzą, że czuwają nienadaremnie!

Opowieść o nich prosta jest wszakże i kraszona jedynie uczuciem, silna samą powagą prawdy, miej­scami urocza wprost wdziękiem, staroświeckim nieco, podobnym do tamtoczesnych akwarel Rejchana, czy portretów Szwajkarta — a zawsze pełna tej przedziwnej delikatności, bystrej obserwacji i polotu myśli, cechu­jących Autorkę — i jej objektywnego sądu, tam nawet

gdzie piszącą ponosi uczucie. Sam sposób pisania tak jest podobny do sposobu jej mówienia, że daje niemal złudzenie jej żywego, znajomego głosu.

I myślę, że dziś, gdy jej wzrok tak jest słaby, a dusza zawsze pełna treści i pamięć nieskazitelnie jasna, Zofja Romanowiczówna powinnaby dyktować godzinami... Bo potem — kiedyś — rozlegnie się za późny lament za tem źródłem niewyczerpanem, któ­remu, pod względem tej właśnie źródlanej czystości, niepodobna już znaleźć równego.

A dziś — jakże pięknie pomyśleć, że Ta, która dzieckiem słyszała pękające nad Lwowem bomby Ham- mersteina, doniosła jeszcze w ciepłej dłoni ów niezgasły oliwny kaganek czekania, aż do chwili, gdy nad ko- chanem miastem zagrzmiały zwycięskie armaty polskie!

Jakże pięknie, że jej było danem — doczekać!

A ów kaganek w jej ręku był zarazem “oświaty kagańcem“. Całe, długie, niestrudzone życie uczyła Dobra, Piękna i Polski. Wyrazy: Bóg i ojczyzna nie były w jej ustach frazesem, były nakazem i drogo­wskazem...

To też w olbrzymim zbiorowym wysiłku ducha, jaki zmartwychwstanie poprzedził, zaważyło i to życie, wysoko strojone a ciche, myśli i pracy poślubione, ide­ałom swej młodości wierne niezłomnie.

MARYLA WOLSKA

Lwów, Zaświecie, 1929.

MOI RODZICE — NASZ DOM

Dom moich rodziców był jednem z tych gniazd szczęśliwych, gdzie dobrze jest żyć, ciepło i miękko, przytulnie, bezpiecznie. Panowała tam miłość i harmo- nja, był spokój, ład i dostatek. Ojciec mój Piotr Ro- manowicz, zdolny i bardzo wzięty adwokat, prowadził liczne interesa, często wielkich panów, więc miał znaczne dochody. Pracował bardzo a matka nie marnowała jego pracy, gdyż była skromną w wymaganiach i oszczędną, nie goniła za rozrywkami i niewiele wycho­dziła, cała oddana dzieciom i domowi. Z kilku przy­czyn niezbyt wiele wiem o rodzinie ojca i matki. Nie wiem, jak dziadkowi było na imię, czem był, gdzie mie­szkał — zdaje mi się, że w Samborze, ale pewną nie jestem. Babka Marja, jako wdowa mieszkała we Lwo­wie, tu umarła i leży na cmentarzu Łyczakowskim. Rodzeństwa miał ojciec pięcioro: dwóch braci i trzy siostry. Z nich pamiętam trochę z moich lat dziecin­nych stryja Juljana, bo mieszkał we Lwowie, był również

jak ojciec adwokatem, nieżonaty, trochę dziwak, ale bardzo dobry i łagodny; często u nas bywał, nas dzieci kochał serdecznie i lubił się z nami bawić. Tak to pa­miętam! Widzę go. Miałam ósmy rok, kiedy umarł. Drugiego stryja, Leona, nie znałam, wiem tylko, że był przy sądzie w Samborze, a umarł przedwcześnie, osie­rocając żonę i trzy córki. Z ciotek dwie tragiczne miały życie. Najstarsza, Tekla, ociemniała młodo — mówiono, że z nadmiernego płaczu po stracie najdroższych osób. Druga, Ludwika miała łatwiejszą drogę życia. Młodo wyszła zamąż za Wincentego Eminowicza i miała sied­mioro dzieci.

Najmłodszą z rodzeństwa Antosię, benjaminka czule przez wszystkich ukochanego, okropny spotkał los. Wybrany jej, Józef Żukowski, był oficerem w wojsku austrjackiem; pobrać się nie mogli, bo wojskowi żeniąc się musieli składać wysoką kaucję, a żadne z nich, nie mając majątku, złożyć jej nie mogło. Już nie wiem co im to nakoniec ułatwiło, ale dopiero po 7 latach narzeczeństwa. Ile lat tęsknego wyczekiwania, tyle mie­sięcy szczęścia — on nagle umiera a ona walczy z niewysłowioną boleścią, z rozpaczą, popada w me- lancholję, prawie obłęd, i po paru tygodniach odbiera sobie życie. Nieszczęsna skoczyła z trzeciego piętra. Wkrótce potem umarła matka.

Wszystkie te ciosy spotkały ojca mego jeszcze przed ożenieniem; po niem rozjaśnia się jego życie, niestety niezbyt długo cieszył się swojem szczęściem, gdyż umarł w sile wieku.

Matka nasza, Julja, z domu Krauze, pochodziła z ro­dziny niemieckiej po ojcu, — ale babka była Polka, z domu Jerzmanowska, ojciec jej i dziewięciu jej stryjów walczyło pod Napoleonem, a jeden był głośnym do­wódcą ułanów Jerzmanowskiego, którzy towarzyszyli cesarzowi na wyspę Elbę. Rodzeństwa miała matka kil­koro, lecz i bracia i siostry dziećmi wymarły, prócz jednego brata Jana, człowieka niezwykłych zdolności i wiedzy a przytem pięknej powierzchności, dobrego i szlachetnego, ale o zbyt fantastycznym umyśle i zbyt żywym temperamencie bez wytrwałości, co skrzywiło jego życie. Próbował pracy w adwokaturze, i w innych zawodach, a skończył na guwernerce w domach ma­gnatów rosyjskich, Orłowów i i. Z powodu niestałego usposobienia nie ożenił się. Umarł samotny w Montpel­lier, gdzie udał się dla poratowania zdrowia. Był zna­komitym lingwistą; posiadał dobrze języki: polski, fran­cuski, niemiecki, łaciński, grecki, włoski, hiszpański ro­syjski i starohebrajski — o tych wiem z pewnością, a zdaje mi się że i angielski. Z mamą kochali się czule i nas dzieci kochał bardzo, a my jego, choć widzieliśmy go tylko raz w życiu, przez tydzień spędzając z nim święta Wielkanocne w Radziwiłłowie, gdzieśmy się zje­chali, gdyż wuj nie mógł przyjechać do Galicji, skom­promitowany politycznie w r. 1848.

Ojciec nasz był człowiekiem, jakby dziś nazwano prostolinijnym. Żadnych wykręcań, żadnych komplikacyj ani kontrowersyj z sobą samym. Natura szlachetna i czysta, prawość nieskazitelna, gorący patrjotyzm, nie

manifestująca się, ale szczera, głęboka wiara, pracowi­tość wielka, miłość dla rodziny, serdeczne wylanie dla przyjaciół a nawet wogóle dla ludzi — oto główne jego cechy. Kochał się w obrazach i łożył na nie wiele, zresztą w całem otoczeniu, w meblach, w toalecie, lubił elegancję. Nie wiem, czy z życzliwą żartobliwością, czy też złośliwie wielu nazywało go “lordem“, a że był do pewnego wieku bardzo szczupły, dodawano czasem “lord Szpilka“. Dla zalet swoich ceniony i kochany, miał jednak niechętnych mu i nieprzyjaciół — był nadto wybitny, żeby ich nie mieć. Dowcipny, czasem nawet złośliwy, gdy go do tego pobudzono, w bliskich sto­sunkach lubił niekiedy płatać figle, lecz niewinne, nie szkodzące nikomu... Do swego domu był ogromnie przywiązany, cieszył się nim, a w świąteczne dni kazał oświetlać rzęsiście wszystkie pokoje i przechadzał się po nich z zadowoleniem. Porządek niezmiernie cenił i zachowywał go we wszystkiem do najwyższego stopnia. Szczery demokrata i gorący patrjota, służył ile tylko mógł tym dwom sprawom nad wszystko umiłowanym, wiernie, przez całe życie... Niestety, o działalności jego niewiele potrafię powiedzieć. Wiem tylko od matki, że należał do konspiracji, jak i do dawnych prac dla Polski, że brał udział w zjazdach w Kromieryżu, Wroc­ławiu, Frankfurcie. W r. 1848, w marcu, w chwili ogło­szenia przez rząd austrjacki konstytucji i amnestji, cho­dził z ówczesnym namiestnikiem, Stadionem, otwierać więzienia i uwalniać więźniów politycznych. Gdy zaraz potem zaczęto tworzyć we Lwowie gwardję narodową,

z rozkazu naczelnego komendanta, generała Wybra- nowskiego, zajmował się organizacją i wyekwipowaniem 4-tej kompanji gwardji, składającej się przeważnie z mło­dzieży rzemieślniczej. Został też kapitanem tej kompanji. Dzięki uprzejmości pana Stanisława Wasylewskiego po­siadam stwierdzający to dokument, który tak brzmi: “Posiadacz tej karty, Wank Wiktor, obywatel miasta Lwowa, jest gwardzistą Legji 3-ej Kapitan. Drugi do- wódzca. Generał dowódzca“ — to wszystko jest dru­kowane, a pod wyrazem “kapitan“ znajduje się własno­ręczny podpis mego ojca. Adresy i podziękowania, umieszczane w “Radzie Narodowej“ przez podkomendnych, świadczą o sympatji i popularności, jaką posiadał. Dał się także poznać jako publicysta — w prasie lwowskiej z r. 1848 można odnaleźć kilka jego artykułów poli­tycznych.

Sówko o matce. Równie piękna jak wuj, była też równie jak on obdarzona wielkiemi zdolnościami i wy­soce inteligentna. Nie uczyła się tylu języków, posia­dała tylko francuski i niemiecki, ale oba znała dobrze, miała doskonałą wymowę i poprawność w słowie i pi- » śmie, szczególnie w niemieckim była biegłą, gdyż dzie­ciństwo jej i młodość upłynęły w Brodach, w środo­wisku przeważnie niemieckiem. Posiadała dość rzadki dar pięknego czytania, a w rozmowie łatwość, płyn­ność słowa, jasność i wdzięk. Nie przeczulona, miała jednak wiele uczucia prawdziwego, gotowość zawsze do zrobienia wszystkiego, co tylko mogła dla drugich, z zaparciem siebie. Była z natury prędką, ale bardzo

nad tem panowała. Nieskazitelnej prawości i czystości duszy i życia, bardzo obowiązkowa, wymagała też wiele pod tym względem i od drugich, więc mimo wrodzo­nej dobroci, w wymaganiach i sądach była nieco su­rową. Usposobienie całe i obejście jej było tak ujmu­jące, że każdy, kto ją poznał bliżej, musiał pokochać, a wszyscy szanowali.

*

A teraz od ludzi do rzeczy, bo wszakże tytuł tego rozdziału każe mi mówić o domu moich rodziców.

Więc pomieszkanie. Ojciec, prowadząc interesa hr. Skarbka, miał za niewielką stosunkowo cenę świetny apartament w gmachu teatralnym, zrazu przez parę lat na I piętrze — potem na drugiem. Pierwszego prawie nic nie pamiętam, byłam zbyt malutka — drugie doskonale. Sześć pokoi, pięć z nich na froncie od ulicy dzisiejszej Skarbkowskiej w enfiladzie, szósty, kancelarja depen­dentów, narożny od ulicy Teatralnej (obecnie Rutow- skiego). Wszystkie były duże o dwóch oknach, a salon bardzo duży. Prócz nich była od strony dziedzińca ja­kaś wielka rupieciarnia, ciemnawa garderoba czyli po­koik panny służącej, kuchnia, przedpokój i kredens. Z przedpokoju był wchód tylko do salonu i kancelarji, do mamy wchodziło się przez kuchnię — system ko­rytarzowy nie był jeszcze znany. Do rupieciarni przy­legał pokój dziecinny, który z nami dzieliła “ciocia Te- cia“, ta biedna ciemna ciotka nasza. Urządzony był skromnie i poprostu — wtedy i w bogatych domach nie otaczano dzieci takim komfortem i zbytkiem jak

a i Piotr Romanowiczowie

dziś i wiem, że rodzice z zasady tego nie chcieli. Nasze łóżeczka, łóżko cioci, szafa, komoda a nad nią zwier­ciadło niewielkie, sofa i dość duży okrągły stół — to było całe umeblowanie. Pokój sypialny rodziców, razem całodzienny przybytek matki, był już piękniejszy. Dwa duże mahoniowe łóżka nie były nakryte kapą, lecz miały na ramach rozpięte na różowym “damesie“ cien­kie, białe muślinowe nakrycia, ułożone w fałdy i obra­mowane rodzajem borty także białej. Między oknami stała prześliczna toaleta mahoniowa, a na niej drobne przybory toaletowe, przeważnie szafirowe i białe szklane ze srebrnemi nakrywkami, dwa ciężkie bronzowane lich­tarze i mahoniowa kaseta nabijana stalkami z flako­nami perfum. Pod jedną ścianą kanapka i 6 krzeseł, wybitych jakąś nicianą ostrą materją, jasnoszarą z bia- łem, co sprawiało efekt srebrnej, oraz piękny stół ma­honiowy z szufladą — pod drugą wspaniałe biurko, ja­kiego nigdy nigdzie więcej nie widziałam. Toaleta i gar- niturek były w stylu bidermajerowskim, biurko “em­pire“. Znowu pod którąś ścianą piękna szafa maho­niowa na bieliznę w stylu szlachetnym a pełnym pro­stoty. Dopełniała urządzenia dziwnie miła dla oka sza- feczka, zwana wówczas szyfonierką, sprzęcik maho­niowy o sześciu wysokich i głębokich szufladach z an- tabami, po bokach miała słupki graniaste, wsparte na nóżkach kozich (czy coś podobnego) z bronzu, a u góry takież główki kobiece. Za sypialnią pokój jadalny. To zwykłe. Stół do rozsuwania i wkładania “blatów“, sofka, krzesła, duży kredens, prasa na bieliznę stołową i modne

wówczas dwie spluwaczki. Teraz salon. Nie wiem, czy istotnie był taki piękny, czy tylko naiwnym oczętom dziecięcym przedstawiał się tak wspaniale, ale nam się zdawało, że to jakiś gmach zaczarowany. Coprawdaj nie chcę taić, że i teraz jeszcze, kiedy oczyma duszy i przez pryzmat tylu dziesiątek lat patrzę, jeszcze ma dla mnie barwy i światła tęczowe. Pod ścianą, między oknami, jak wtenczas to było prawidłem nienaruszal- nem, kanapa — tak, kanapa, ale jaka! fotele i krzesła, ale jakie! Istne cuda. Mahoń, styl podobno “empire“ z ornamentacją, a obicie i brokat amarantowy z jasno- złoto-żółtem przetykaniem — stół jedyny w swoim ro­dzaju, na jednym słupku o podstawie sześciokątnej, ze złoceniem. Naturalnie, stosowny duży dywan. Serwantka pełna przepięknej porcelany i kryształów — szczególnie piękne były dwie małe filiżaneczki ze spodkami i na­krywkami (Sewres), wazka chińska i filiżanka z Bara- nówki. Pod ścianami bocznemi małe kanapki i foteliki, pod jedną wspaniały fortepian Bosendorfera. Portjer nie było; firanki u okien były spięte ładnemi klamrami metalowemi i sznurami dobranemi do obicia mebli. Nad kanapą wisiało duże zwierciadło, na środku zwie­szał się od sufitu bogaty pająk, a koło fortepianu i drzwi były kinkiety.

Ale największą ozdobą salonu i wartością jego były obrazy. O ile pamiętam, jaśniały tam dwa widoki We­necji Canalettiego, nie wiem czyja ale efektowna Burza morska, Lauba Danae, na którą Jowisz spuszcza deszcz złoty (prześliczne ramy), Caravagia Uczta, wysoko ce­

niona, choć jak się pokazało kopja — dwa oryginalne obrazy Gisbrechta, jeden, to rybak wyławiający swój po­łów z morza, drugi zagadkowy—jedni mówili, że ma wy­rażać znikomość wszystkiego na ziemi, drudzy, że to poprostu magazyn t. zw. “brica brac“. Dużą część jednej ściany zajmował obraz Schlegla, malowany umyśl­nie dla ojca, na jego zamówienie i według jego po­mysłu: proboszcz z Pana Tadeusza. Nakoniec perłą prawdziwą, koroną wszystkiego, była prześliczna kopja z Rubensa: Zdjęcie z krzyża. Jakże żywo ją pamiętam 1 zresztą wszystko, z bardzo małym wyjątkiem, pamiętam doskonale. W pokoju sypialnym rodziców i w jadalnym były rozmieszczone mniejsze rozmiarami i mniejszej war­tości obrazy następujące: Głowa młodzieńca (podobno Dawid), Zuzanna po kąpieli, sześć sztychów angielskich przedstawiających sceny z życia żołnierza — wreszcie trzy niewielkie obrazki szkoły flamandzkiej, t. j. dwa pełne poezji krajobrazy, a trzeci przedstawiający ho­lenderską rodzinę w trzech pokoleniach, każdy osobnik gra na jakimś instrumencie, a u dołu napis dwuwier­szowy : “As the (?) olde songe, so p pe the (?) yonge“ (Wie die alten brummen, so die jungen summen“).

Za salonem była kancelarja ojca, dość surowo ume­blowana. Duże biuro wpobliżu okna, parę szaf, ka­napka obita czarną ceratą i takież krzesła, a przy biurku małe okrągłe orzechowe z wyplataniem, wreszcie trzy stoliki wąskie a długie, połączone metalowemi obrącz­kami, między niemi stały fajki, raczej długie cybuchy, gdyż wtedy wielu panów, zwłaszcza starszych paliło

2 Cienie

17

fajkę. Mama robiła a później mnie nauczyła robić wy­cinane z tiulu okrągłe płatki, obwiedzione rzadkim ście­giem dzierganym włóczką lub jedwabiem. Leżały skła­dane tuzinami, układane podług koloru dziergania na stoliczkach. Jeszcze surowiej wyglądała kancelarja de­pendentów. Stoły i pulpity, wysokie półki z przegro­dami na fascykuły, kilka krzeseł, nic więcej. Wchodziło się tam z przedpokoju, którego drugie drzwi prowa­dziły do salonu; wejście do mamy względnie do jadal­nego pokoju było—jak już wspomniałam — przez kuchnię. Służby było sześcioro: kucharka i t. zw. dziewka, lokaj i chłopak kredensowy, panna służąca i młoda dziew­czyna, z porządnego domu, z lepszem wychowaniem i inteligentna, wyłącznie dla biednej, ciemnej naszej ciotki. Pamiętam dobrze jedną, imienia sobie już nie przypominam, nazwisko jej było Biegańska. Bardzo ją lubiłam, gdyż była bardzo dobra i łagodna, miłej po­wierzchowności i szczerze pobożna, a pobożność jej i w słowie i w przykładzie oddziaływała na mnie do­datnio. Pamiętam także jedną pannę służącą, Honorcię Stupnicką, która dłuższy czas u nas była, a była zacna i roztropna, więc mama powierzała nas spokojnie jej opiece.

DZIECI

Diametralnie przeciwne dzisiejszemu było ówczesne wychowanie dzieci, ich stosunek do rodziców i ro­dziców do nich, wreszcie miejsce, jakie zajmowały tak w życiu rodzinnem jak i towarzyskiem. Słynna Ellen Key jednej ze swych pięknych książek dała tytuł: “Stu­lecie dziecka". Tak nazwała czasy obecne, i słusznie. Dziecko dziś zajmuje pierwsze miejsce w społeczeń­stwie, jest przedmiotem troski wszystkich serc, główną treścią myśli wszystkich myślących ludzi, zwłaszcza pe­dagogów i psychologów. Dziecko panuje. W rodzime starsi stosują się do niego, mając je zawsze przede- wszystkiem na względzie, z ujmą własną, z zaparciem siebie. W czasach mego dzieciństwa było inaczej. Dziecku nie działa się krzywda, było kochane, miało wszystko, na co stać było, ale nie stało nigdy na pierwszym planie, mała istotka musiała się stosować do starszych, była im podporządkowana, a niczego tak bardzo od niej nie wymagano jak posłuszeństwa. Prze-

2*

19

różne rzeczy, których teraz dziecko żąda i ma, nam nigdy w myśli nie powstały, a każdą rozrywkę czy nową sukienkę, każdą inną, najmniejszą przyjemność przyjmowaliśmy wdzięczni jako łaskę, jako wspaniały dar dobrych rodziców.

Większą część dnia spędzaliśmy w naszym dziecin­nym pokoju, pod opieką i nadzorem biednej ciemnej ciotki, o ile ona go spełniać mogła, oraz zaufanej słu­żącej Honorci Stupnickiej, o której wyżej wspomniałam. Po parę godzin dziennie byliśmy w pokoju mamy, która była pierwszą naszą nauczycielką. Nie pamiętam, czy uczyła nas czegoś więcej, czy tylko czytania i pisania, a mnie szycia, robót na drutach i szydełkiem, oraz wy­szywania na kanwie włóczką i paciorkami, później tro­chę haftu, t. j. dziergania i sznurkowania. Jeżeli tylko powietrze było możliwe, chodziliśmy w południe na spacer, z ciocią i jej służącą Biegańską, albo z Ho- norcią. Miejsca spacerowe były zawsze te same: Wały, później nazwane Hetmańskiemi, i Szkarpy, jak wówczas nazywano Wały Gubernatorskie, czasem Jezuicki ogród. Wielką atrakcją były dla wszystkich dzieci sprzedawane tam figi, rożki, boże drzewko, owsiany i lodowaty cu­kier, a przedewszystkiem pierożki. Istniała we Lwowie niewiasta, która się nazywała “Aksamitka“ — umiała ona wypiekać pierożki niezrównane. Były to duże cia­sta drożdżowe, trojakie: z serem, z powidłem i z ma­kiem, ładne jak malowanie, a równie smaczne jak ładne. Roznosiła je w zamkniętych pudłach. Pamiętam dosko­nale z całą pewnością, że kosztowały po 4 grajcary

ówczesne; pamiętam też owe “czworaki“, dużą i ciężką miedzianą monetę zdawkową. — Oprócz tych poniekąd oficjalnych spacerów dla zdrowia odbywanych w każdej porze roku, w lecie w piękne dni chodziliśmy na milsze dla nas, dalsze spacery z rodzicami. Nad wieczorem, około 6-ej przebierano nas w świeże sukienki i szliśmy uszczęśliwieni na Wysoki Zamek i do “Kisielki“, albo na Strzelnicę, na Zofjówkę lub Cetnerówkę. W dnie świąteczne zwykle szło się dalej, spacer wcześniej się zaczynał, a wtedy spożywało się tam podwieczorek i czasem ktoś głośno czytał. Pamiętam, jak stryj Juljan czytał tam głośno Pana Tadeusza.

Kiedy wspomniałam o sukienkach, nasuwa mi się na myśl wielka także różnica ówczesnego ubierania dzieci, nietylko od dzisiejszego, ale i takiego, jakie widywałam w późniejszem życiu. Ani mowy o gołych nóżkach u obu płci, gołych całych ramionach u dziewczynek, ani o koronkach, jedwabiach lub aksamitach — zresztą nie wiem już, może były domy, w których dzieci tak stro­jono, ale u nas nie, ani u naszych znajomych, nie przypomi­nam sobie również tego widoku na ulicy, a sądzę, że to byłoby na mnie zrobiło wrażenie, które zostaje w pamięci.

Co do nauki, jak już wspomniałam, pierwszych po­czątków udzielała nam mama, później uczył nas niejaki Klemens Franecki, młody człowiek, pełen zapału ¡szcze­rego patrjotyzmu, zacny i prawdziwie religijny. Pamię­tam go doskonale. Był dość słusznego wzrostu, szczu­pły, czysty typ słowiański o jasnych włosach i niebie­skich dużych oczach, z białą i świeżą cerą, bujna czu­

pryna spadała mu na czoło i oczy, więc ją co chwila odgarniał ręką lub żywym ruchem głowy. Uczył nas wszystkiego, jak wtedy mówiono, więc katechizmu i biblji (istniał wtedy t. zw. mały katechizm i duży, wykuliśmy pokolei obydwa), polskiego i niemieckiego języka, historji polskiej i geografji, wreszcie rachunków, ale w nierównie mniejszym zakresie, niż teraz uczą się dzieci w tym wieku. Franecki był pogodny i cierpliwy, w miarę serdeczny, więc lubiliśmy go i wywierał na nas wpływ dobry. Potem nie spotkaliśmy go nigdy, t. j. raz tylko przelotnie, kiedy byłam już dorosłą, wtedy był urzędnikiem w fabryce tytoniu w Winnikach. Szcze­gólnym zbiegiem okoliczności przed kilku laty w Bo­lechowie natrafiłam na cmentarzu na grób jego... i stro­iłam go potem w polne kwiaty i kalinę.

Początki języka francuskiego dawała mi także mama, później krótko jakaś pani Kruszewska, a wreszcie przy­jaciel ojca pan Tomasz Kochański, zdaje mi się, że emi­grant, znakomicie władający tym językiem. Brat w dzie­ciństwie nie uczył się po francusku. Nie pamiętam już w którym roku życia i do której klasy zaczął uczęszczać do chlubnie znanego we Lwowie zakładu naukowego Stanisława Piłata, ojca pana Tadeusza, zastępcy marszałka.

Czytaliśmy bardzo niewiele i niedoborowo. Nie istniała jeszcze zupełnie tak jak teraz bogata i piękna literatura dla dzieci, a czasopismo zjawiło się jedyne: “Przyjaciel Dzieci“, redagowane przez Fr. Bełdowskiego, a po jego śmierci przez Hipolita Witowskiego. Była to uroczysta chwila, kiedy matka nasza rozłożyła wieczo-

rem pierwszy numer trochę naiwnego ale poczciwego pisemka, żeby go nam czytać, dodając, że tylko wtedy nastąpi czytanie, kiedy przez cały dzień będziemy bar­dzo grzeczni. Z książeczek pamiętam jedynie Hofma- nowej “Wiązanie Helenki“ i inne, wiersze Jachowicza oraz jakąś “...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin