Louisa May Alcott
MALI MĘŻCZYŹNI
Rozdział pierwszy.
Alfred.
„Proszę pana, czy tu jest Plumfield?" Zapytał obdarty chłopak mężczyzny, otwierającego bramę przed która stanął omnibus.
„Tak; kto cię tu przysłał?"
„Pan Laurence; mam list od niego do samej pani."
„Dobrze, mój zuchu! Jdź na górę, i oddaj go tylko, to już cię Pani z pewnością przyjmie." Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowy, poszedł dalej. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawko i rozkwitające drzewa, poza któremi zobaczył Alfred obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi wschodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki ani okiennice nie przysłaniały światła, więc Alfred stanąwszy na chwilę przed pociągnięciem dzwonka., zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał raiły szmer młodocianych głosów, i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego sieroty.
Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi, i uśmiechnęła się odebrawszy list, który jej podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyj-mowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni, i rzekła skinąwszy głową:
„Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do Pani."
Różne zajmujące rzeczy skracały Alfredowi czas wyczekiwania*, rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło, i rad był że go nikt nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.
W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno, i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących sie w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczej rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo, służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku, leżało na ziemi kilku próżniaczych chłopców, rozprawiając tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu. — W jednym kącie, słuszny młodzienieć grał na flotrowersie, całkiem obojętny na otoczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.
W pokoju z lewej strony, ukazywał sie długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżem mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smarzonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnie dla nosków i zgłodniałych żołądków.
Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy
drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w arcaby, na wschodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwom pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiej krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.
Tc wyścigi tak zajęły Alfreda, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniej zahartowana, roztrzaskałaby się z pewnością, — Alfred zapomniawszy sie, poskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca, z obawą czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwile mocno oczami, poczem leżał sobie spokojnie, i przyglądając się z zadziwieniem nowej twarzy, zawołał:
„Hola!"
„Hola!" odparł Alfred; nie wiedział bowiem coby rzec innego, a ta odpowiedź wydala mu się krótką i łatwą.
„Czy ty będziesz nowym uczniem?" zapytał nie- poruszając się, leżący chłopak.
„Jeszcze nie wiem."
„Jak się nazywasz?"
„Alfred."
„A ja Tomek; wejdź na górę, to sie potem zsuniesz z poręczy, dobrze?" Odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.
¿Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy to pozostano." odrzekł Alfred, coraz więcej pragnąc by go przyjęto.
„Słuchaj Adasiu, przybył nam towarzysz nowy, chodź go zobaczyć!" zawołał wesoło Tomek, i z niezmordowaną energią wziął się na nowo do swśj zabawki. . wy'/
Na to wezwanie, chłopczyk czytający na wschodach, spojrzał wielkiem, ciemnem okiem, i zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość*, poczem włożył książkę pod pachę, i zeszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Przyjemna twarz jego i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Alfreda.
„Czyś widział Ciocię Ludkę?" zapytał Adaś takim tonem, jak gdyby to był jakiś uroczysty obrządek.
„Nikogom dotąd nie widział prócz tych ‘chłopców, i czekam właśnie," odparł Alfred.
Czy cię przysłał wuj Artur? pytał dalej Adaś grzecznie, ale z powagą.
„Pan Laurence mię przysłał."
„To jest wuj, Artur*, on nam zawsze przysyła miłych chłopców."
Alfred zdawał się uradowany temi słowy i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział coby dalej mówić, więc stali obaj patrząc na siebie w przyjaznćm milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Adasia, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różowszą tworzyczkę, i niebieskie oczki.
„To moja siostra, Stokrotka," odezwał się Adaś z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jaki rzadki i cenny przedmiot.
Dzieci ukłoniły się sobie, i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie :
„Mam nadzieję że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy, — prawda Adasiu?"
„Ma się rozumieć że się dobrze bawimy; Ciocia Ludka umyślnie ma na to Plumfield."
„Prawda że tu bardzo ładnie," zauważył Alfred
czując że musi coś odpowiedzieć tym uprzejmym osóbkom.
„To najmilsze miejsce w świecie! prawda Adasiu?" rzekła Stokrotka, we wszystkiem uważając widocznie braciszka za najwyższą powagę.
„Zd^je mi się że Grenlandya jest ciekawsza, bo tam są lodniki i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać," odparł Adaś którego zajmowała wówczas sksiążka o Gren- landji. Chciał w niej pokazać i objaśnić Alfredowi ryciny, lecz nadeszła służąca, i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:
„Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze, — zostaniesz."
„Jak mię to cieszy! chodźmy do cioci Ludki," powiedziała Stokrotka i wzięła Alfreda za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.
Adaś oddawał się znowu ulubionej książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z tylnych pokoi, gdzie ogromnej tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.
„Przyprowadziłam go cioci!" zawołała Stokrotka.
„Wiec to mój nowy chłopiec? miło mi cię widzieć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas", rzekła pani Błiaer przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Alfreda.
Nie była ona wcale piękną 9 ale zachowała w ożywionej twarzy i w ruchach coś tak komicznie dziecinnego, że ją to czyniło niezmiernie naturalną,
milą i łatwą w pożyciu; dla tego też chłopcy nazywali ją, „zuchem.“ Gdy poczęła głaskać Alfredowi głowę, zadrgały mu nieco usta, więc bystre jej oczy przybrały zaraz łagodniejszy wyraz, przyciągnęła bliżej znędzniałego chłopczynę i rzekła ze śmiechem: „Ja jestem matka Bhaer, ten pan jest ojciec Bhaer, a to są młode Bhaerątka. Chodźcie chłopcy zapoznać się z Alfredem.“
Trzej zapaśnicy usłuchali natychmiast, i olbrzymi mężczyzna przyszedł powitać nowego ucznia, trzymając po jednem pyzatćm dziecku na każdem ramieniu. llobcio i Tcodorek wyszczerzyli tylko ząbki, ale pan Bhaer uścisnął się z nim za ręce, i wskazując nizki stołeczek przy kominku, rzekł przyjaźnie:
„Jest tu gotowe miejsce dla ciebie, mój synu; usiądź i osusz sobie obówie.“
„Czy mu przemokło? Mój drogi chłopcze, zdejmij buty, a ja ci znajdę suche w mgnieniu oka!“ zawołała pani Bhaer, i zajęła się Alfredem tak energicznie, że wkrótce siedział na wygodnem krzesełku, w suchych skarpetkach i ciepłych pantoflach. Z taką wdzięcznością podziękował za to, że oczy pani Bhaer znowu złagodniały, i odezwała się z czemś we- sołem, bo zawsze zwykła była to czynić, gdy ją co wzruszyło.
„To są Tomka pantofle, ale ponieważ nigdy nie pamięta ubrać ich w pokoju, więc mu je odbierzemy. Za duże są na ciebie, lecz tein lepićj, bo trudno byłoby w nich uciec.“
„Ja nie chcę uciekać,“ rzekł Alfred, i z rozkosznem westchnieniem przybliżył posmolone rączęta do ognia.
„Dobrze, dobrze; teraz będę cię odkarmiać, i leczeć z tego szkaradnego kaszlu. Jak dawno masz go, mój
drogi?“ Zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka fianeli.
„Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się, i nie mogę jakoś przyjść do siebie.“
„Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnej piwnicy, i chodzi w łachmanach,“ rzekła pocichu pani Ludwika do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczonem okiem, i dostrzegł że ma zapadłe skronie, zgorączkowane usta, oclirzyply glos, i uporczywy kaszel.
„Ilobciu, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster.“ Rzekł pan Bhaer porozumiawszy się oczami z źoiię.
Alfred patrzył z pewnym niepokojem na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:
„Słyszysz jak ten mój ladaco, Teodorek, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.“
Gdy przyniesiono lekarstwo, tak się zaczął malec krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Alfred odważnie zażył swoją porcyę, i obwiązane miał gardło flanelą.
Po niedługiej chwili, rozległ się potężny dzwon, i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Alfred struchlał że się znajdzie wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a llobcio rzekł z opiekuńpzą minką: nie bój się, ja będę blizko ciebie.“
Dwunastu chłopców: sześciu po każdej stronic, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a ów wysoki młodzieniec który przedtem grał na fłotrowersie, poskramiał ich
zapędy. Żaden nie usiadł jednak pólii pani Bliaer nie zajęła miejsca za przyrządem do herbaty, mając obok siebie z lewej strony Teodorka, a z prawej Alfreda.
„To jest nowy nasz wycliowaniec, Alfred. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Zwolna chłopcy, zwolna!"
Wszyscy wpatrzyli się w Alfreda, a potem za czeli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i wogóle powodziło im się bardzo dobrze, gdyż przepisy ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc że im chcą je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile kiedy poskramianie zgłodniałych chłopaków, staje się istotnćm okrucieństwem, naprzykład w sobotni wieczór po pół wakacyach.
„Niech że się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Coż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać te uciechę przynajmniej raz w tygodniu."
Tak zwykła mawiać pani Bhaer gdy się surowe osoby dziwiły, że w tak przyzwoitem niegdyś Plumfield, są dozwolone takie rozrywki jak naprzykład: ślizganie się z poręczy, i rzucanie na siebie poduszkami.
Czasem się zdawało że się dom zawali; nigdy jednak do tego nie przyszło, bo ojciec Bhaer umiał jednem słowem nakazać cisze, i chłopcy wiedzieli że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb, szkoła ta kwitła, i w nieznaczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.
Alfred bardzo był temu rad że go zasłaniają wysokie dzbanki, i że siedzi między Tomkiem a panią Bhaer, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.
„Kto jest ten chłopiec, obok dziewczynki, — na drugim końcu stołu?" szepnął Alfred do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.
„Adaś Brooke; siostrzeniec pani Bhaer."
To musi być miły chłopak."
„O bardzo! dużo umie, i przepada za czytaniem."
„A ten tłusty, obok niego?"
„To 'Nadziany; Jerzy mu na imię, aleśmy go tak przezwali z powodu, że dużo je. Ten chłopczyna siedzący przy ojcu Bhaer, to jego synek, Robcio; a ten wysoki, to Franz jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i dozoruje."
„Wszak ten sam gra na flotrowersie?" Zapytał Alfred, gdy Tomek umilkł, a to z przyczyny że wpakował do ust całe jabłko pieczone.
Tomek skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potem rzekł „o gra! czasem tańczymy i gimnastykujemy się, przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie, i chciałbym się tego uczyć."
„Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać." Powiedział Alfred, któremu ten ponętny przedmiot rozwiązał usta.
„Umiesz!4’ zawołał Tomek, i zrobił nań wielkie oczy z ponad Kubka.
„Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce, i z pewnością pozwoli ci ich, ile razy zechcesz."
„Doprawdy? ach, jakby to dobrze było! bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim, i jeszcze z drugim muzykusem."
Czy to było przyjemne zatrudnienie?" spytał ciekawie Tomek.
„Gdzież tam, okropne! Tak było mroźno w zimie, a tak gorąco w lccie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście."
Tu, Alfred umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla zapewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły, potem dodał rzewnie: „Alem ja kochał skrzypki, i tęskno mi do nich. Nikolo zabrał je po śmierci ojca, i nie chciał mię dłużej trzymać, dla tego żem wątły."
„Jeżeli dobrze grasz, to będziesz należał do orkiestry, zobaczysz!"
„Czy wy tu macie orkiestrę?" zapytał Alfred, i oczy mu zabłysły.
„Ma się rozumieć, i jaką ładną! Sami chłopcy ją składają. Urządzamy konccrta i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu dziać będzie jutro wieczorem." Po tych słowach mile łechcących ciekawość, Tomek wziął się napowrót do wieczerzy, Alfred zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.
Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało że cała zajęta nalewaniem w kubki i dozorowaniem Teodorka, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka, i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchnem ciastku, w miejscu poduszki.
Umyślnie pomieściła pani Bhaer Alfreda przy Tomku, bo jego otwarte i łatwe obejście było zawsze pociągającem dla nieśmiałych chłopców. Alfred widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów w czasie wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchając się, lepiej poznała jego charakter, niż gdyby się była wdała sama w rozmowę.
Pan Laurence w liście swroim tak się wyraził o Alfredzie:
„Droga Ludko, posyłam ci chłopca z rzędu tych, co ci najlepiej przypadają do serca: jest 011 sierotą, chorym, i bez opieki. Dotąd był ulicznym grajkiem,
i napotkałem go w piwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojca i skrzypków. Zdaje mi się że w nim jest dobry inateryał, i że go możemy wyratować wspólnemi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało, a Fritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmę i zbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie mógł zapracować sobie na chleb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na waszego
„Teodorka."
„Ma się rozumieć że go przyjmiemy!" zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Alfreda, pomyślała od razu że czy jest geniuszem lub nie, — jako opuszczony, schorzały chłopiec, potrzebuje tego właśnie co ona dawać lubi: to jest ogniska domowego i macierzyńskiej opieki. Oboje z mężem przyglądali mu się znienacka, i pomimo obdartej odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnej twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły blady, chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkim i zaniedbanym włosem. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalęknioną, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały jak kto mile spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie, za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami," pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy radość jego na wzmiankę o orkiestrze.
Po wieczerzy zatem, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Ludwika ukazała się ze skrzypcami w rękach, i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Alfreda który z kącika przyglądał się wszystkiemu, z żywą ciekawością.
„Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypcy do orkiestry, więc nam się możesz bardzo przydać."
Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czemprędzej ujął skrzypce, i dotykał się icli z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.
.,Będę się starał zagrać jak najlepiej," rzekł, i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby mu pilno było usłyszeć znowu drogie sobie tony.
Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Alfred jakby głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych jakie sam wydobywa, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkosznem uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Zwolna przysuwali sie coraz bliżej; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki, i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.
Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciej, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:
„Starałem się zagrać jak najlepiej, żeby wam sprawić przyjemność."
,,Prześlicznie grasz!" zawołał Tomek który się uważał za jego opiekuna.
„Bodziesz pierwszym skrzypkiem w naszej orkiestrze," dodał Franz z uśmiechem.
Pani Bhaer szepnęła do męża:
„Teodorek ma słuszność; w tem dziecku jest coś niezwykłego."
Profesor skinął na to głową, i klepiąc Alfreda przyjaźnie poramieniu, rzekł:
„Dobrześ się wywiązał, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu."
Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biednego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, poczem dzieci go otoczyły, i bez względu na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając by zagrał.
Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, wiec po kilku próbach, zjednoczyły się głosy, a skrzypce, fietro- wers i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Alfreda, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.
„Co ci jest, mój drogi?" zapytała pani Bhaer, która zdążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Robcia, żeby nie tupał do taktu.
„Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, — i tak tu pięknie, — żem się nie mógł powstrzymać," odpowiedział Alfred ze łkaniem, i zakaszlał się okropnie.
„Chodź zemną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie," szepnęła pani Bhaer, i zabrawszy go do swego pokoju, dała się wypłakać w cichości.
Skoro się uspokoił i zaczął zwolna zwierzać jej się z utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie były jej już znane.
„Teraz moje dziecko, masz ojca, matkę, i ognisko domowe, więc przestań myśleć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowym, wesołym, i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkiemi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo spływało życie chłopcom, i żeby się uczyli ra...
A-n-i-t-a