Szklarski Alfred - 4 Tomek na tropach Yeti.pdf

(1289 KB) Pobierz
1012459251.010.png
1012459251.011.png 1012459251.012.png
Alfred Szklarski
Tomek na tropach Yeti
1012459251.013.png 1012459251.001.png
PROLOG - TROPY ŚNIEŻNEGO CZŁOWIEKA
Od północnego zachodu ciemnoszare, kłębiaste chmury szerokim łukiem zasnuwały
zimny błękit nieba. W wysoko zawieszonych dolinach porywisty wiatr wzbijał w powietrze
tumany słonawego, suchego pyłu, lecz pobliskie potężne, urwiste szczyty i wieczne
lodowce gór Karakorum [1] już spowijała śnieżna nawałnica.
Czterech mężczyzn ociężałym krokiem wspinało się kamienistym szlakiem po
stromym zboczu ku widocznej w dali górskiej przełęczy. Z niepokojem spoglądali na
ciemniejący horyzont. Silny wicher dął z północy i szybko niósł na Wyżynę Tybetańską [2]
wczesną śnieżną burzę. Trzej Tybetańczycy, poruszeni widokiem nadciągającej
zawieruchy, co chwila pociągali za arkany, przywiązane do kółek wpiętych w nozdrza
kosmatych jaków [3] , by przynaglić zwierzęta do szybkiego marszu. Mimo to zgłodniałe i
spragnione jaki wlokły się noga za nogą, opuściwszy nisko rogate łby. Przekrwionymi z
wysiłku, nieco zamglonymi ślepiami spoglądały na nie mniej osłabionych ludzi.
Tybetańczycy ubrani byli w miękkie, filcowe odzienia, na które przywdzieli, niby kurtki
bez rękawów, skóry jaka odwrócone włosem do wewnątrz. Nakładane przez głowę, przez
wycięty w środku otwór, skóry osłaniały plecy i piersi, a ich nie zszywane na bokach
krańce, przytrzymywał w talii szeroki jedwabny pas. Spod stożkowatych filcowych czapek,
głęboko naciągniętych na głowy, zwisały im na plecy krótkie, pojedyncze, czarne
warkoczyki. W filcowych butach, o cholewach sięgających kolan, pewnie stąpali po
stromej ścieżynie.
Czwarty mężczyzna, zakutany w długi barani kożuch i czapę z klapkami na uszy, był
Europejczykiem. Mimo fizycznego wyczerpania czujnie obserwował idących przed nim
trzech krajowców przewodników. Zapewne nie darzył ich zbyt wielkim zaufaniem,
ponieważ miał zatknięty za pasem, przygotowany do strzału ciężki nagan [4] . Gdy
Tybetańczycy przystawali, żeby nabrać tchu, natychmiast opierał prawą dłoń na rękojeści
broni.
Tubylcy w ponurym milczeniu ukradkowymi spojrzeniami śledzili białego wędrowca.
Od dwóch tygodni wiedli go przez kamienno-piaszczystą pustynię ku Kaszmirowi [5] ,
graniczącemu z zachodnimi ziemiami Tybetu. Wyruszając ze swymi jakami w drogę, wcale
nie mieli zamiaru tak znacznie oddalać się od własnych koczowisk. Podjęli się
poprowadzić białego podróżnika o tydzień drogi na zachód, a tymczasem już mijał
piętnasty dzień uciążliwego marszu. Małomówny biały człowiek oświadczył im stanowczo,
iż zwolni ich dopiero wtedy, gdy będzie mógł nająć nowych przewodników. Krajowcy z
niezmiennym uporem każdego ranka odmawiali wyruszenia w dalszą drogę i codziennie
wbrew własnej woli szli coraz dalej. Biały potrafił dotąd utrzymać ich w ryzach. W jego
stalowoszarych oczach nigdy nie było widać cienia wahania czy obawy. Wydawał rozkazy,
wymownie opierając dłoń na rękojeści rewolweru.
Trzej krajowcy nie byli bezbronni. Posiadali długie stare strzelby i myśliwskie noże,
jednak mimo to nie odważyli się stawić zbrojnego oporu. Biały podróżnik czujny był
bowiem niczym żuraw. W czasie dnia szedł na samym końcu małej karawany. Czasem
1012459251.002.png 1012459251.003.png 1012459251.004.png 1012459251.005.png 1012459251.006.png
siadał na jaka i znużony przymykał oczy, lecz gdy tylko któryś z Tybetańczyków odwracał
się ku niemu, zaraz napotykał jego przenikliwy wzrok. Podczas wieczornych obozowisk
odbierał przewodnikom broń i chował ją w swoim namiocie.
Tybetańczycy kilkakrotnie próbowali w nocy zbliżyć się do niego, ale wszelkie ich
wysiłki okazywały się bezskuteczne. Za najmniejszym szelestem podróżnik otwierał oczy i
zaraz rozlegał się metaliczny trzask odwodzonego kurka rewolweru.
W umysłach przesądnych Tybetańczyków niestrudzony podróżnik wyrastał na jakiegoś
potężnego czarownika. Czy mogli mu się sprzeciwić, skoro nieustannie czuwał uzbrojony
w szybkostrzelną broń?
Tymczasem w rzeczywistości biały wędrowiec był już u kresu sił. Podczas długich,
uciążliwych marszów niemal zasypiał z otwartymi oczyma, bądź też zapadał w stan
odrętwienia prawie graniczącego z letargiem. Wtedy zdawało mu się, że wciąż jeszcze
wędruje w pochodzie nieszczęsnych zesłańców [6] na Sybir. Odruchowo pochylał głowę,
jakby chciał osłonić ją przed uderzeniami kozackich nahajek. Postękiwania zmęczonych
jaków przeradzały się w jego wyobraźni w ciche, tak dobrze wryte w pamięć skargi
towarzyszów niedoli. Czasem znów przywidywało mu się, że zaledwie przed kilkoma
dniami umknął z korowodu więźniów i wśród kojącej ciszy błąka się w dzikich, górskich
wąwozach Turkiestanu Chińskiego.
Wtem usłyszał jakieś podejrzane szepty. Czyżby to poszukiwacze złota spiskowali, by
odebrać mu jego skarb? Ręka mimo woli sięgnęła do rękojeści rewolweru. Drgnął,
dotknąwszy gołą dłonią zimnej stali. Przywidzenia rozwiały się natychmiast. Spojrzał już
przytomnym wzrokiem.
Znajdowali się na skraju przełęczy. Tybetańczycy przystanęli i naradzali się,
gestykulując rękoma. Biały podróżnik podszedł do nich.
— Za tamtymi górami jest Leh [7] — odezwał się do niego jeden z przewodników,
wskazując ręką na południowy zachód.
— Ile dni marszu? — krótko zagadnął biały, posługując się, tak jak przewodnicy,
językiem tybetańskim.
— Trzy dni, a do Hemis dwa. Zaraz za przełęczą Kaszmir. Możesz już iść sam.
— Doprowadzicie mnie do Hemis, lub w ogóle nie wrócicie do swej phażi [8] — zagroził
biały.
— Zły duch chyba przywiódł cię do nas — mruknął Tybetańczyk.
— Zły czy dobry, ruszajcie na przód — rzekł biały nie wypuszczając z dłoni rękojeści
broni.
Cienka pokrywa świeżego śniegu zalegała całą przełęcz. Zimny wicher ze zdwojoną siłą
hulał na wyniosłości. Ludzie i zwierzęta z niezmiernym wysiłkiem oddychali
rozrzedzonym powietrzem.
Naraz idący na przedzie Tybetańczyk przystanął i pochylił się ku ziemi. Gdy jego
1012459251.007.png 1012459251.008.png 1012459251.009.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin