Dębski Eugeniusz - Yeates 04 - Flashback 2, czyli okradziony świat.pdf

(610 KB) Pobierz
EUGENIUSZ DĘBSKI
FLASHBACK 2
czyli
OKRADZIONY ŚWIAT
Otwierając oczy nie miałem pewności, co do prawdziwej przyczyny przebudzenia —
erekcja czy dzwonek telefonu? Sygnał telefonu był o wiele słabszy od sygnału z rdzenia
kręgowego, ale gdy zacząłem wyplątywać się z pościeli, zauważyłem na chassis aparatu
żółte oczko, które wskazywało na drugi stopień głośności. Posłuszny komp proponował
wszystkim dzwoniącym w nocy wysłuchanie krótkiej historyjki o zmęczeniu pana Owena
Yeatesa, który serdecznie uprasza o wyrozumiałość i przemyślenie, czy sprawa jest na tyle
ważna, aby zakłócać panu Yeatesowi nocny wypoczynek. Dopiero wtedy, gdy rozmówca
wykazywał się natarczywością, której współczesne kompy nie potrafią jeszcze
neutralizować, domowa katarynka elektroniczna przystępowała do delikatnego budzenia.
Zanim wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu, sygnał stał się jeszcze głośniejszy.
Zerknąłem na Pymę i przyłożyłem słuchawkę do ucha.
— Th... Tak?
Usłyszałem głos Douga Sarkissiana.
— Owen, chcę ci zadać jedno z najgłupszych pytań.
— Już ci odpowiadam: nie śpię.
— To tak jak ja.
— Yhy. Wyczułem to po głosie.
— A nie zapytasz, dlaczego?
— Dlaczego?
— To dłuższa opowieść. Przygotowałem duży dzbanek wybornej kawy. Nie zdołam jej
wypić sam...
— Takie gadanie było dobre w czasach, kiedy kawa pochodziła z przemytu, ale nie
wiem, czy w ogóle były takie czasy. Aktualnie mam w domu duży zapas.
— Dobra. Ale ja muszę ci coś powiedzieć...
— Boże, jesteś w ciąży?
— Długo będziesz tak paplał? Obudzisz Pymę.
— Ją może obudzić tylko trzęsienie ziemi albo zbyt cichy oddech Phila. — Wstałem i
zrzuciłem na podłogę spodnie od piżamy.
— Za trzy minuty schodzę do samochodu.
— Czeka już na ciebie mój chłopak.
— Jak większość obywateli uważam, że na rozdmuchane potrzeby CBI idzie za dużo
pieniędzy. Stawki nocne są u was dość wysokie, czyż nie?
Sarkissian bez słowa odłożył słuchawkę. Poszedłem do łazienki. Trzy minuty później
gestem i groźnym mruknięciem odegnałem Tebę od drzwi, otworzyłem je i wyszedłem
przed dom. Noc poderwała się z bezruchu i chlusnęła na mnie mokrym, mglistym
powietrzem. Księżyc świecił jak z łaski, należałoby mu się karne przejście na emeryturę.
Odetchnąłem kilka razy, dając płucom czas na przyzwyczajenie się do nadmiaru wilgoci, i
poszedłem ścieżką.
Na przekór wszystkim standardowym wyobrażeniom o pracy instytucji typu CBI nie
czekała na mnie ciemna, tajemnicza limuzyna, lecz mały, żółty kabriolet. Wsiadłem i
skinąłem kierowcy. Odwzajemnił powitanie i ruszył. Dopiero teraz spojrzałem na zegarek,
była trzecia dwadzieścia siedem. Ulice puste niczym Sahara przed zalaniem
cywilizacyjnym potopem. Sygnalizacja uliczna, widząc zbliżający się samochodzik,
usłużnie zapalała zielone światła. Nie sprawiła tego zamontowana w wozie przystawka —
sam mam taką w bastaadzie — po prostu było stosunkowo pusto: tylko my i dziwnie dużo
patroli policyjnych. Nie czepiano się nas. Policjanci odprowadzali nas tylko sennymi,
obojętnymi spojrzeniami, co dowodziło, że nasz mały nadajnik wysyła zakodowany sygnał
identyfikujący.
— Co jaki czas zmienia się sygnał w identyfikatorach? — zapytałem.
Ku mojemu zdziwieniu kierowca wcale się nie oburzył.
— Chyba co czterdzieści minut — powiedział. — Dokładnie nie wiem, ale kiedyś
chciałem zamontować to w swoim prywatnym wozie... — zgrabnie pokonał zakręt. —
Powiedziano mi, że to nie wyjdzie, bo musiałbym mieć także wyszukiwacz kolejnych
częstotliwości i kodów, a wtedy wykryto by mnie po kilkudziesięciu sekundach.
— Zgadza się.
Ja również chciałem kiedyś założyć coś takiego w moim samochodzie. Nawet nie dlatego,
że było mi to do czegoś potrzebne — jeżeli chodzi o tę dziedzinę, zachowywałem się jak
sroka, taszcząca do swego gniazda wszystko, co się świeci. Uważałem, że każdy gadget,
nawet jeśli tylko raz w życiu spełni swoją funkcję, a w końcu mogło od tego zależeć moje
życie, jest wart pieniędzy, jakie weń włożyłem.
Wyhamowaliśmy przed bramą jakichś magazynów. Gdy zapadła się w ziemię,
wjechaliśmy na plac i zaraz potem do otwartej paszczy ciemnego składu. Kierowca zgasił
światła i w zupełnych ciemnościach osunęliśmy się pod powierzchnię ziemi. Winda
przeniosła nas wraz z samochodem kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się.
— Drzwi na końcu korytarza — powiedział chłopak. — Do widzenia panu — dodał z
ukłonem, niczym filmowy maitre d'hótel. Po prawdzie jednak, musiałby to być szmatławy
film.
Autentyczni szefowie sal w prawdziwych lokalach nie kłaniają się w pas nawet szefom
emiratów.
Mruknąłem „cześć” i wysiadłem. Nad moją głową rozjarzyła się seledynowym światłem
prosta, cienka krecha—przewodniczka. Szedłem pod nią, niemal muskając ją włosami. W
pewnej chwili, jakieś trzy metry przede mną, krecha jakby obsunęła się po zbyt stromej
ścianie, błyskawicznie obrysowała drzwi,— a ta jej część, która była nade mną, zgasła.
„Stanowczo za dużo pieniędzy idzie na głupstwa” — pomyślałem i postanowiłem takim
właśnie tekstem powitać Sarkissiana. Zrezygnowałem z tego, gdy wszedłem i rzuciłem na
niego okiem. Odczekałem, aż zamkną się za mną drzwi i rozejrzałem się po pomieszczeniu.
Byliśmy sami. Doug siedział przy ogromnym ekranie—stole, opierając głowę na rękach.
Ucieleśnienie zniechęcenia. Spojrzał na mnie nie zmieniając położenia ciała. Dopiero po
chwili oderwał głowę od podpórki i wskazał mi fotel. Wyjąłem z kieszeni papierosy i
używając jako popielniczki pustego pojemnika na dyski, siedziałem i czekałem, aż Doug
zacznie mówić.
— Jest sprawa — powiedział.
W zwykłych okolicznościach wykorzystałbym pauzę na kilka dowcipnych wstawek, ale z
jego wyglądu wywnioskowałem, że normalne okoliczności skończyły się kwadrans i cztery
kilometry temu, gdy spałem w swoim łóżku. Zaciągnąłem się. Wypuściłem dym. Doug
milczał.
— Nawet nie wiem, od czego zacząć... — znowu zamilkł. Mój język poderwał się
niczym autonomiczny organ, chcąc udzielić strapionemu Sarkissianowi kilku rad. Ledwo
udało mi się poskromić padalca, ale czułem, że długo nie wytrzyma.
— Powiedz, co jest, bo aż mnie świerzbi, żeby sobie poużywać.
— Nie próbuj...
— Nie próbuję, ale to bardzo męczące. Powiedz wreszcie coś...
— Dokonano największej kradzieży w historii świata. Większej nie będzie, bo być nie
może...
— Wycięli z gleby i wywieźli Fort Knox?
— Jesteśmy... jako kraj... skompromitowani na wieki wieków — mówił, nie zwracając
uwagi na moje pytanie. — Plajta! Słowo „pośmiewisko” zostanie zastąpione słowem
„stanowisko”...
— Przestań biadać nad stanem Stanów! Obudziłeś mnie, żeby się wyżalać przy użyciu
ogólnikowych prognoz?
Sarkissian wstał, chyba tylko po to, żeby móc mocniej uderzyć dłonią w stół.
— Kurważ mać! — wydusił z siebie. — Jestem załamany... Uwierzyłem mu. Sarkissian
bełkoczący, Sarkissian niezdarnie klnący, Sarkissian niemogący zebrać myśli...
— Będę milczał, a ty mów — zaproponowałem. — Chcesz papierosa?
— Nie. Słyszałeś o wystawie z okazji trzechsetlecia Konstytucji?
Formalnie było to pytanie, ale w kontekście obudzenia mnie w środku nocy odebrałem to
jako informację podstawową.
— Gdyby nie to, że wystawa ma być otwarta za sześć tygodni, a eksponaty przylecą
tydzień wcześniej, pomyślałbym, że mówisz coś o kradzieży tych obrazów... —
powiedziałem ostrożnie, czując, że moje wnętrzności przestawiają się na produkcję lodu.
— To była informacja podana dla zmylenia tropów. — Doug usiadł, poderwał się i
rozpoczął marsz wzdłuż dłuższego z boków prostokątnego ekranu. — W rzeczywistości
obrazy przyleciały do nas cztery dni temu i zaraz potem wystartowały w dalszą drogę.
— Nikt nie zauważył, ze Gioconda nie wisi na swoim miejscu?
— Większość najsłynniejszych dzieł zastąpiły kopie, niektóre muzea zamknięto z powodu
remontów, inne z tytułu zmiany ekspozycji. Wyglądało na to, że nikt się niczego nie
domyśla. Nawet szefowie muzeów, z których pożyczyliśmy obrazy, nie wiedzieli, co i w
jakim terminie będzie transportowane do Lincoln. Uznając, że rozkładanie na partie
zwiększy ryzyko, zdecydowaliśmy się przewieźć wszystko razem i w ten oto sposób
ułatwiliśmy komuś robotę.
— Powiedz krótko: obrobili transport tych dzieł?
— Nie da się powiedzieć krótko, Owen. Prado, Luwr, Ermitaż... — wyciągnął w moim
kierunku trzy palce — załatwione! Takie miasta jak Drezno, Duisburg, Heidelberg,
Amsterdam, Oslo, Barcelona, nie mówiąc już o Watykanie... załatwione. Owen... Mówiło
się o wystawie przez duże „W”, ale tylko kilkanaście osób wiedziało, co to naprawdę
będzie! To, co wiesz ty, co podaliśmy do prasy, to jedna dwudziesta prawdy. Miała nosić
tytuł „Dwadzieścia wieków malarstwa” i był to najskromniejszy tytuł, jaki można było
wymyślić!
— Zawsze wydawało mi się, że nawet nasza megalomania jest największa —
wrzuciłem niedopałek do pojemnika i zapaliłem następnego papierosa. Musiałem coś
powiedzieć, żeby dać Sarkissianowi czas na otarcie potu z czoła.
— Wiesz, kto tam był? — zapytał rzucając mokrą chusteczkę. — Wymienię tylko
część. Uważaj! Rubens, Rublow, obaj van Eyckowie, Botticelli, da Vinci, Michał Anioł,
Rafael, Tycjan, Tintoretto, Bruegel, Diirer, Holbein, Watteau, El Greco, Velaząuez, Goya,
van Dyck, Rembrandt, Gainsborough, Gericault, Delacrok, Riepin, Renoir, Manet, Monet,
Degas, Cezanne, van Gogh, Wrubel, Picasso, Dali, Giotto, Snyders, Pissarro, Sisley,
Gauguin, Kokoschka, Kandinsky, Klee, Toulouse—Lautrec... —. odetchnął głęboko i
potrząsnął głową. — Wymieniłem tylko tych, których zapamiętałem. Łatwiej byłoby
wymienić tych, którzy się nie zmieścili. Rozumiesz? — Skinąłem głową. — Całe światowe
malarstwo. Nie wiem, czy coś cennego zostało na swoim miejscu. Chyba że w prywatnych
kolekcjach. Groza...
— Zgoda. — Otworzyłem usta, żeby poprosić o sole trzeźwiące albo dwa łyki
bourbona, ale zrozumiałem, że dzisiejsza noc nie jest najlepsza na tego rodzaju zachcianki.
— No to wiem, co ukradziono, domyślam się też, że wyniki masz mizerne albo żadne.
Trochę więcej patroli pęta się po mieście, pewnie dzieje się tak w całym kraju. Patrolują,
nie wiedząc, czego mają szukać, tak? — Doug skinął głową. — Właśnie... Tylko nie wiem,
czego spodziewasz się po mnie. Nawet mój geniusz nie może równać się z CBI i całą
policją kraju. O co więc chodzi?
— O pomysł. Brak nam pomysłu. Daj nam ideę, a pognamy za nią chyżo jak gepardy!
Bo w tej chwili przebieramy nogami w miejscu.
— Pomysł...! — parsknąłem i natychmiast spoważniałem. — Z przyjemnością, tylko
nie wiem, czy go mam. Jeśli wy...
— My! — zawołał. W jego ustach zaimek ten po raz pierwszy zabrzmiał jak obelga. —
Ja ostrzegałem, przekonywałem... Bałem się tego przedsięwzięcia. Ale pion strategiczny
był pewien swego jak nikt i nigdy.
— Będziecie mieli nowy pion strategiczny — mruknąłem.
— Jeśli CBI będzie jeszcze istniało...
— No, jeżeli tak zaczynasz mówić, to lepiej opowiedz, jak to zostało zrobione...
— Odsuń się, zobaczysz wszystko na ekranie.
Posłusznie przesunąłem swój fotel i pojemnik — popielniczkę pod ścianę. Doug jednym
szarpnięciem ustawił blat stołu w pionie. Ekran cieszył oko spokojną szarością.
— Zacznę od tego, że każdy z obrazów zapakowany był w próżniowy pojemnik ze stali
Reisendorfera, praktycznie niemal niezniszczalny i niekłopotliwy w otwarciu. Lepiej, żeby
złodziej otworzył kasetę, niż żeby zmasakrował i ją, i jej zawartość. Tak więc wszystkie
płótna były w przygotowanych futerałach. — Dotknął jednego z szeregu przycisków na
obrzeżu ekranu. — Napad miał miejsce między Kansas City i Lincoln, zaraz po
przekroczeniu granicy stanu. Wyglądało to tak. Wóz, wyglądający jak ciężarówka do
przewożenia cytrusów, jechał drogą... — na ekranie pojawił się widok szosy z lotu ptaka —
...numer AS trzysta czterdzieści dwa. Droga ta cztery dni wcześniej została sprawdzona i
zamknięta dla ruchu pod pretekstem prac remontowych.
— Maskowanie?
— Pełne. Dwie ekipy naprawdę pracowały tam nad rzeczywiście nie najlepszą
nawierzchnią. Tu nie mogło być żadnych podejrzeń. Nie chciałbym ci nic sugerować, ale to
nie mogła być przypadkowa sprawa.
— Przeciek...? — Szybko machnąłem dłonią. — Nie, leć dalej.
— Tak więc jedzie ciężarówka... — Na ekranie pojawił się wóz widziany z góry, w
dolnym prawym rogu obejrzałem go ze wszystkich stron. — Przed nią... Aha! Tuż
przedtem „remont” został zakończony, usunęliśmy znaki ograniczenia ruchu, ale gęste
patrole miały zatrzymywać każdy pojazd. To samo z drugiej strony. Konwój otwierają
cztery samochody z obstawą, sześć go zamyka. W kabinie trucka kierowca i czterej
doborowcy. O piętnastej czternaście następuje atak. Zobacz, jak... Obraz drogi pokryła
drobna ospa. — Ktoś naszpikował szosę na odcinku ośmiuset metrów dwudziestoma
tysiącami mikroładunków. Zdalnie odpalone ładunki w pół sekundy załatwiły całą obstawę.
Natomiast pod ciężarówką wybuchły małe rakietki, wykonane chyba specjalnie na tę
okazję. Przebiły pancerz, zdemolowały kabinę i pokaleczyły ludzi. Komp uruchomił
hamulce. Co jeszcze...? No tak! Nad konwojem przez cały czas wisiał flyer. Były dwa,
zmieniały się w miarę zużywania paliwa. Jeden właśnie zatankował i ruszał nad konwój,
gdy drugi zaczął tracić wysokość. Jakoś wylądował... Zestrzelili go, oczywiście. Gdy ten
pierwszy nadleciał nad miejsce napadu, było już po wszystkim.
Na ekran wrócił obraz sprzed kilkunastu sekund — ciężarówka z rozbitą kabiną, dziesięć
unieruchomionych samochodów. Siedem z nich płonęło.
— Z góry? — zapytałem. — Z satelitów?
— Właśnie wtedy nastąpiły jakieś dziwne zaburzenia atmosferyczne. Nasi spece
twierdzą, że ktoś rozpylił w powietrzu jakiś jodek czy chlorek, czy jeszcze coś innego,
czego kryształy zniekształciły obraz.
— Z twoich słów wynika, że mogli albo zwiać do Lincoln i wtedy wpadliby pod
skrzydła drugiego flyera, albo wrócić do Kansas, gdzie byliby gorąco powitani przez
pędzące w ich kierunku oddziały. Wyparowali?!
— Tak. Rozwalili w kilka sekund drzwi ładowni, zabrali futerały z obrazami i zniknęli.
Prowadziliśmy poszukiwania na ziemi i w powietrzu, wykluczyliśmy flyery, coptery i
wszystko, co lata. Wykluczyliśmy wszystko, co porusza się na ziemi. I pod ziemią. I
wszystko to, co pływa...
— A to co się rozpływa...? — mruknąłem do siebie.
— Co mówisz?
— Nie, nic... Klnę trochę. Jeszcze coś?
— Tak. Po siedmiu godzinach coś odkryliśmy. W pobliżu miejsca napadu, na idealnej
równinie znajduje się anomalia geologiczna: niewielka niecka, coś jak odcisk wydłubanego
z piasku kamyka. Nad tą niecką ktoś pracowicie zbudował dach i zamaskował go ziemią...
Do obserwacji wystarczyło. Niczego tam nie znaleźliśmy. Żadnych śladów...
— Żadnych śladów?! No to skąd wiesz...
— Całą nieckę ktoś zalał teksturą budowlaną.
— Aha... — pokiwałem głową. — Skurczyła się, zacierając wszystko.
— Tak. Między innymi dlatego uważamy, że to była ich baza.
— No i fakt samego istnienia kryjówki... — mruknąłem.
— Oczywiście. I jeszcze jedno. Podczas otwierania futerałów uruchamiany jest
impulsowy nadajnik, ale jak na razie nikt żadnego z nich nie otworzył.
— Mogli zawieźć je do jakiegoś schronu, kopalni czy jaskini. Jeśli dowiedzieli się o tak
tajnym transporcie, to znaczy, że wiedzieli wszystko.
— Raczej nie. — Sarkissian zniknął na chwilę za ekranem. Blat zaczął opadać. Doug
wrócił, wlokąc za sobą fotel. Usiadł naprzeciwko mnie. — O tych nadajnikach wiedziały,
łącznie ze mną, cztery osoby. Oczywiście wszystkie znane głębokie dziury są pod specjalną
opieką. Satelity czyhają na sygnał. Nic. Jestem prawie pewien, że nie otworzyli jeszcze ani
jednego futerału.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin